Strony

niedziela, 29 grudnia 2013

Debil

Najwyraźniej brakuje mi serialu, bo dziś we śnie byłam świadkiem w sprawie i miał mnie gdzieś zawieźć bohater z Mentalisty. Niestety jego czarno-biały samochód (zupełnie nie taki miał w filmie) został skasowany przez gościa, który wjechał w niego na parkingu. Wracaliśmy wynajętym wozem kiedy minął nas debil. Debil był Japończykiem, pędził z niedozwoloną prędkością, wyczyniał jakieś harce za kierownicą i wystawił nawet głowę przez okno, a ja pomyślałam sobie, że oby mu tą głowę ucięło jak się rozbije. Chyba musiałam wykrakać, bo po chwilo zobaczyłam jak jakiś samochód za nami koziołkuje (tak wiem, że debil powinien być już przed nami i co z tego?). Debil wjechał w jakieś dwie kobitki jadące dokądś. Samochody wylądowały na poboczu i zjechaliśmy, żeby udzielić pomocy. Zadecydowałam, że zostaniemy do czasu przyjazdu karetki.
Od razu było widać, że debil nie żyje, ale co gorsza jego pasażerka także wyglądała na martwą. Ludzie byli niezadowoleni, że taka ładna i młoda dziewczyna umarła przez debila. Kobitkom, w które wjechał nie stało się nic. W każdym razie położyliśmy dziewczynę na trawie i zastanawiałam się czy nie powinniśmy zrobić sztucznego oddychania. W końcu, jeżeli nic nie zrobimy to jacyś rodzice będą musieli dowiedzieć się o śmierci dziecka. W każdym razie mój towarzysz zaczął reanimację, pokazałam mu co robić, ale zanim się rozkręciliśmy dziewczyna sama otworzyła oczy.  Co dziwne, teraz już nie była brunetką z rozpuszczonymi włosami, ale blondynką z kokiem. I nie była już cała, ale nie miała rąk i nóg. Była samym korpusem, bo okazało się, że kończyny straciła w wypadku. Wydawało się  jednak, że jeszcze tego nie wie.
Odganiałam ludzi, którzy przychodzili popatrzeć i nakrzyczałam na jakąś laskę, podobną do celebrytki (nie wiem której), że nie wolno mówić pacjentce, co jej jest teraz. Bo to tylko dodatkowy szok. I jeszcze nakrzyczałam, żeby nie mówić nad jej głową o tym, bo ona jest ranna, a nie głupia i się zorientuje.
Zapytałam ją jak się czuje i odpowiedziała, że ok ale ma glikemię i musi dostać lek. Nie wiedziałam czy można jej teraz cokolwiek podawać bez pytania lekarza, ale uznałam, że przynajmniej go znajdę, a w tym czasie przyjedzie karetka. Lek nazywał się Neo-Ki. Przeszukałam całą szafkę, znalazłam tylko coś co miało opis po rosyjsku, aptekarka powiedziała, że to odpowiednik Noe-Ki, coś zaczynającego się na M. W każdym razie, siłowałam się z nakrętką jakiejś tuby z maścią, odkręcałam ją zębami,  kiedy nagle dostałam ataku mdłości. Poczułam skurcz żołądka i gardła i poczułam jak ten skurcz przesuwa mi tę zakrętkę w głąb gardła. Nie mogłam tego powstrzymać i nagle okazało się, że nie mogę jej wypluć. Kasłać też nie mogę, bo wpadnie mi do tchawicy i mnie udusi. Musiałam ją połknąć. Kiedy się obudziłam (wybudzona o 4 rano głosem kota puszczającego pawia) nadal czułam w gardle drapanie jak po tej nakrętce. Zaczynam się na poważnie zastanawiać czy nie połknęłam jakiegoś pająka przez sen.

szyszki

Byliśmy całą grupą, mam wrażenie, że studencką w terenie i realizowaliśmy ćwiczenia. Wyglądało to jak robienie questów. Znajdź to, przynieś tamto, zrób to…Szliśmy konkretną trasą i wszyscy robili questy jakoś tak w podobnym tempie. Tylko, że jeden z moich questów nie zadziałał.  „I was supposed to take 6 scrapes for the guards to watch TV” – znaczy znów sen po angielsku. Nie wiem skąd we śnie uznałam, że te scrapes to muszą być szyszki i nijak mi nie wychodziło, podnosiłam je i nic. Powiedziałam nauczycielce, a ona też mnie nie uświadomiła, że robię błąd. Klasa weszła do budynku, a ja poleciałam po nowe szyszki, żeby sprawdzić czy tym razem zadziała. :Podniosłam sześć i znów nic. Poskarżyłam się jakiejś staruszce w samochodzie, a ona podwiozła mnie nie wiedzieć czemu pod mój dom. W domu znalazłam słownik, a tam pisało, że szyszka to „shell” albo „cloe” (taaaaaa) i zrozumiałam, że te scrapes to były patyki, którymi strażnicy chcieli z daleka włączać TV. Musiałam biec całą trasę  z powrotem do budynku i szukać klasy, o której wiedziałam tylko, że jest teraz na dole.

ale to nie koniec historii autobusowych

Dziś stwarzałam zagrożenie na drodze. Jechałam do domu, autobusem wioząc zwiniętą stalową linkę, tylko że zwój owej linki był wysunięty na zewnątrz szparą nad drzwiami (drzwi w busach zawsze są nieszczelne). W pewnym momencie zaczęłam wciągać linkę, za mój koniec do środka, co sprawiło, że reszta się rozwinęła i poleciała w kierunku drugiego autobusu, który jechał za nami. Wiedziałam, że kierowca będzie wściekły i starałam się ją jak najszybciej wciągnąć, ale nawet mimo schowania jej w plecaku, kontroler na przystanku poznał mnie i przyszedł zrobić mi wykład. Oszukałam go, że linka została przytrząśnięta drzwiami przy wsiadaniu  i wciągałam ją właśnie dlatego, że zobaczyłam jak zaczyna się rozwijać. Wygląda na to, że tym razem mi się upiekło.

Ale to nie koniec problemów autobusowych. Kiedy wsiadałam, usiadłam tuż za kierowcą, z przodu. Jakaś kobieta potrąciła mnie i wypadła mi z ręki komórka. Odbiła się od ziemi i wyturlała się na przystanek, na beton. Powiedziałam do kobiety, że to nie było miłe, przeprosiła, a ja podniosłam telefon. Niestety brakowało sima, baterii i klapki. Po chwili znalazłam je na podłodze autobusu, ale karta była złamana. Udało mi się uruchomić telefon, ale obraz na nim był straszną pikselozą, jak w trybie awaryjnym.
Ale to nie koniec historii autobusowych. Do autobusu wsiadła żydówka w okresie kryzysu w Stanach. Wtedy żydów i murzynów tępili i napadali. We wnętrzu pojazdu były rusztowania, na które wspiął się murzyn. Schronił się tam przed napaścią, bo jak coś nie było białe, nie miało znaku Batmana, albo miało gwiazdę Dawida to od razu zostawało napadnięte.  Żydówka straszyła napastników, że jej dziadek to w takiej sytuacji przewrócił na przeciwników całe rusztowanie. Udawali dla jak przestrach, ale po chwili oświadczyli jej, że i tak ją spalą. Wtedy wzięła w rękę kawał drewna z rusztowania, ruszyła w ich stronę, roztrącając drewniane podpory i powiedziała z uśmiechem, że tak będzie więcej miejsca dla niej i że to nawet lepiej, bo nie dość, że nic jej nie zrobią to jeszcze nie będzie musiała płacić za bilet, bo przecież została napadnięta w komunikacji miejskiej.

Ale to nie koniec historii autobusowych. Na przedzie autobusu siedziała ciocia P, z wielką książką dla dzieci na kolanach i odczytywała z niej na głos jeden z moich snów. Występowały w nim niebieskie motyle i nauczyciel chińskiego. Marudziła, że przecież nie mam nauczyciela chińskiego, a ja nie od razu zorientowałam się, że przecież to sen i mogę mieć jeżeli chcę. Trochę też martwiłam się o język, którym pisałam ten sen, czy np. słowo „margać” będzie zrozumiałe dla dzieci.

Ale to nie koniec historii autobusowych. No prawie… Wracając do domu mijałam blok obok fryzjera, gdzie jak się okazało właśnie otwarła się nowa kawiarnia. O cudzie! Kawiarnia w mojej dzielnicy. Przedzwoniłam do Natalii, żeby się ruszyła ze mną na kawę i ciastka. Spotkałyśmy się przed okrąglakiem i ruszyłyśmy. Kawiarnia okazała się być alternatywna do bólu. Przy naszym stoliku siedział jakiś smętny pan, który dopiero po dłuższym pobycie zapytał o pozwolenie, żeby się przysiąść. Karta dań była pisana zielonym pismem ręcznym, na przedzie jakiejś starej książki. Nie za bardzo mogłam jej odczytać i musiałam iść zamawiać przy barze. Nie od razu też zorientowałam się, że to książka jest kartą. Zaczęłam ją przeglądać i znalazłam w niej kilka kartek z ręcznie pisanymi (moim pismem) cytatami. Te które widziałam dotyczyły Izydy i Natalia nawet zrobiła na jej temat jakąś kąśliwą uwagę obrażając moje uczucia religijne. Wreszcie poszłam do lady zamówić. Poprosiłam o owocową herbatę, bo widziałam taka u kogoś na stoliku (szklanka miała w środku całe owoce) i jogurt (miałam poczekać aż się schłodzi, ale obsługa obiecywała, że będzie cudowny) i niespodziankę (wreszcie za sugestią inżyniera wybrałam kawałek ciasta). Dostałam fartuszek z jakimś żółtym stworem i założyłam go, Natalia powiedziała jednak, że to płaszcz nie fartuszek i powinnam nosić go na plecach.  
W każdym razie miał on jakąś taką lustrzaną powierzchnię, na której namalowałam, a raczej wydrapałam czymś oko. I usłyszałam w myślach głos (mówiący o kobiecie jako takiej „Człowiek się zagapi, zamyśli, a tu nagle kiedy się odwróci widzi przed sobą samą boginię Bantu z jej idealną głębią czarnych oczu.” Oko, które wydrapałam nie było za idealne i wstydziłam się, że potraktowałam tak brutalnie ich fartuszek. Zastanawiałam się jak ja się tu jeszcze pokażę.

Ostatni sen z ery „po kociej pobudce” to sen o tym, że firmy produkujące rzeczy dla niemowląt wycofują kocyki, a zastępują je dużymi pluszakami. Stąd wynika problem dla Natalii, bo jej koty lubią się owijać w kocyki, a nie lubią pluszaków.

piątek, 27 grudnia 2013

nie dotykaj trzeciej szyny

Ze snu pamiętam, że byłam z jakąś ekipą magicznie utalentowanych osób i ścigaliśmy Asurę. Małego potworka i on zwiał nam na teren stacji metra.Mieliśmy nie-lada problem, bo był niebezpieczny i koniecznie trzeba było go odstrzelić,ale jednocześnie nie mogliśmy za bardzo używać magii przy wszystkich. Zobaczyłam go jak stoi na peronie, udając dziecko, ale kiedy odwrócił się i spojrzał na mnie, pokazał mi zęby i skrzywił się paskudnie. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale skoczyłam na niego i zrzuciłam go z peronu na tory. Spadłam razem z nim, prosto pod nadjeżdżający pociąg. Odturlałam się na bok prosto na trzecią szynę. Potem słyszałam jak ktoś mówił do kogoś w samochodzie, o kimś kto zginął bohatersko.

niedziela, 22 grudnia 2013

miasta w chmurach

Przez czytanie Junga przed snem popadłam w śnienie latających miast. Pierwsze latające miasto było made in China i miało za małą rączkę do trzymania. To znaczy silnik, utrzymujący je w powietrzu. Rączka przypominała rączkę walizki i była biało czerwona, niczym świąteczny cukierek. Mogłam się jej przyjrzeć kiedy już miasto spadło. A spadło podczas konkursu wiedźm, w których brałam udział.
Kiedy widziałam już jak spada, nie za bardzo wiedziałam co robić więc skupiłam się na obserwowaniu jego upadku. Miałam nadzieję, że siła oporu powietrza wyhamuje upadek tak, że nie zginę kiedy trafimy w ziemię. Moje przypuszczenia się potwierdziły, ale miałam pietra kiedy latające miasto spadało na takie zwykłe naziemne. Widziałam szczyty drapaczy chmur przebijające naszą podłogę i rozrywające nasze latające miasto w miarę jak opadało. Wystarczyłoby, żeby jeden z nich trafił na mnie i byłoby po mnie.

Co wcale nie powstrzymało mnie od wybrania się na celebrycką imprezę urodzinowa pewnej laski, w innym latającym mieście. Kobitka miała zwyczaj rozdawać bardzo problematyczne prezenty. Przykładowo, zaglądasz do torebki z prezentem, a tam oprócz niesamowicie drogiego drobiazgu karteczka z napisem: Jesteś pedofilem. I wiesz, że ona wie, a ponieważ otworzyłeś kartkę publicznie, to już wszyscy wiedzą. Teraz możesz próbować w sądzie zmusić ją do przeprosin. Swój prezent zobaczyłam kiedy wyskoczyłam do łazienki przypudrować nos. Informacja na karteczce brzmiała „jesteś szósta”. Niewiele mi to mówiło, ale drobiazgowe śledztwo wykazało, że gospodyni dostała to info od Johna Wayna, który nawiasem mówiąc, był właścicielem tego miasta. Okazało się, że John był niezwykle szybki, a ja byłam jedną z sześciu osób, które potrafiły go doścignąć. Mam wrażenie, że chodziło o latanie, nie strzelanie. Jak dla mnie bycie szóstą to w tej sytuacji nie wstyd, ale raczej zaszczyt. Nie miałam jednak czasu się cieszyć tym zaszczytem bo John dostał info, że na statku szaleją Crittersy. Dla nieświadomych, to takie małe, futrzaste, gryzące kuleczki, szalenie mięsożerne. Pochodzą z horroru i jak kogoś spotykają to go po kawałeczku, ale szybko niczym piranie, pożerają to, że pozostają tylko kosteczki. Uparłam się, rozdęta dumą, że ja też pójdę walczyć z gryzakami, co też uczyniłam mimo oporów Johna i jego zapewnień, że to już w zasadzie opanowane. Na miejsce dotarliśmy widną, wybitą miękkim pluszem. Byłaby nawet fajna, gdyby jej ściany nie zsuwały się podejrzanie ciasno w trakcie jazdy dociskając mnie do mojego towarzysza. W sumie można by to po zastanowieniu uznać za plus, gdyby nie nieco klaustrofobiczne wrażenie wywoływane przez zmniejszającą się nagle powierzchnię windy. Poza tym winda skręcała po drodze i obracała się wokół własnej osi.   Crittersy okazały się być czarne i miały żółte zębiska gryzoni, jak nas zobaczyły rzuciły się na nas i obsiadły nas jak muchy. Te zapewnienia o opanowanej sytuacji były totalnie chybione. Padłam na twarz pod ciężarem gryzaków i czułam jak jestem przeżuwana przez te ich brzydkie zębiska. Doprecyzowując, czułam wyraźnie (ale nie boleśnie) gryzienie w tyłek. Przez chwilę leżałam zadziwiona tym doznaniem i zastanawiałam się, czy powinnam się poddać czy jednak walczyć. Zdecydowałam się wstać i wtedy rzuciło się na mnie więcej tych  bydlaków. Co ciekawe chciałam użyć magii ale chyba była  za mało przestraszona, bo za nic mi nie wychodziło,  a zwykle moją reakcją na bycie atakowaną jest skuteczna obrona.

wędrowanie

Dzisiejszy sen (czy też sny, doprawdy trudno to odróżnić) wypięły się na chronologię i za nic nie jestem w stanie powiedzieć co było najpierw.
Zacznę od przystanku tramwajowego. Stałam sobie na nim kiedy podjechały dwa tramwaje, a ja już miałam wsiąść do pierwszego, kiedy usłyszałam głos Wiol. Okazało się, że ona też jedzie, ale kategorycznie odmawia postawienia nogi w tym tramwaju i jak chcę z nią jechać to muszę wsiąść do drugiego. Wsiadłam i wydawało mi się, że zrozumiałam dlaczego, ale za nic nie jestem tego w stanie wygrzebać z pamięci. Coś mi świta, że siedzenia przypominały siodełka rowerowe, mignęła jakaś sugestia smaru i sprężyn. Możliwe, że były wygodniejsze niż przeciętne. Do tego podłoga tonęła w ciemności (chyba że, wiedziało się gdzie się chce iść, a może gdzie się idzie). Wydaje mi się, że Wiol zaproponowała mi czerwone wino prosto z butelki, ale nie ręczę, że to ona i w tym miejscu snu.


Dalej twardo podróżowałam, a konkretnie szłam wzdłuż pasma skał do dworca Zachodniego. W pewnym momencie nawet się martwiłam, że krajobraz mi się nie zgadza, ale wtedy zobaczyłam budynki dworca. Sam dworzec był nieco rozczarowujący, mała poczekalnia z brudnym kiblem i nie ręczę, że sedes nie stał na widoku, pomiędzy ławkami dla oczekujących.
W rogu, na licznych torbach i bagażach siedziała starszawa baba, gruba i z psem na smyczy. Pies przypominał nieco zwierza sąsiadki z góry, a i baba posturą się nadawała na sąsiadkę. Pies podskoczył do mnie witać się wylewnie, na co nie protestowałam, bo w sumie lubię wylewne psy. Inna kobieta złapała go za smycz i odprowadziła do właścicielki. Możliwe, że w poczekalni był też inny pies, ale nie pamiętam już i polegam na notatkach, które tak mówią.

Dalej, nie wiem czemu , jakby pociągu nie wynaleźli, ruszyliśmy piechotą. Była nas grupka, na pewno ja i dwie baby, ale nie wiem kto jeszcze. Warszawa po stronie alej Jerozolimskich, przeciwnej do dworca, wyglądała jak wieś. Mijaliśmy jakieś podwórko, na którym pasły się śliczne małe koźlątka i jedna z bab wymieniła nawet nazwę tej rasy kóz, zaznaczając, że są to świeżo zamówione kózki. Ku mojemu poirytowaniu baby urzeczone króliczkami i kaczuszkami zabrały sobie po małym zwierzątku. Jakby nam jeszcze królików brakowało. W każdym razie, ku mojej zgrozie,  jeden króliczek z miejsca śmignął przez aleje na drugą stronę. Jak powszechnie wiadomo małe puchate króliczki nie mają wiele szans na ruchliwych jezdniach więc byłam wściekła, bo baby najpierw nabrały zwierzaków, a potem się nimi nie zajęły. Drugi króliczek chyba był mądrzejszy, bo zatrzymał się tuż przed pasem ruchu.  Tak czy siak więcej go nie widziałam.  Problemem za to okazała się kaczuszka. Małe kaczki chodzą za matką, a są skłonne uznać za matkę wszystko co się rusza. Więc mała, żółta kulka, na kłapciatych nogach szła za nami i zostawała w tyle. Kiedy zwalniałam, żeby mnie nie zgubiła, oddalałam się nadmiernie od grupy, a kiedy podbiegałam kaczuszka nie nadążała za mną zupełnie. Wreszcie złapałam ją i włożyłam do pojemnika z wodą pitną, który na wózeczku ciągnęła jedna z bab. Wózeczek miał kształt metalowej miseczki na tealighta i kaczka wydawała się w nim zadowolona. W każdym razie nie uciekała.

Żeby nie było za normalnie dotarliśmy wreszcie do mojej łazienki. Nie wiem czy w samej łazience, czy wcześniej po drodze zobaczyłam płaskorzeźbę przedstawiającą Faraonów.  W każdym razie wyglądali jak faraonowie, byli przystrojeni biżuterią, a kobiety nie miały staników. Za to każde wyglądało dostojnie i trzymało na otwartej dłoni coś, co przypominało błyszczącą różowo, a może czerwono, wstążkę. Być może nie wstążkę, ale sznur koralików? W każdym razie sen podpowiedział, że dla właściwego stylu to powinno być DNA.  W sumie wydaje mi się, że każdy miał tych wstążek po kilka, a wszystkie unosiły się falując, pionowo w górę (jak wodorosty w wodzie). W jakiś sposób z tą płaskorzeźbą związana była rzeźba przedstawiająca wierzę, na której każdym piętrze pojawiały się różnorodne motywy. Rzeźba była okropnie stara, ale na piętrach można było zobaczyć maleńkie przedstawienie wieży Eiffla, albo kolekcję różnych Batmanów i Robinów (z różnych etapów rozwoju tej historii). Wyglądało na to, że już wtedy wiedzieli o tym co będzie teraz. Całość  robiła odpowiednio tajemnicze wrażenie.
Wreszcie we śnie pojawiła się Dan i wręczyła mi książkę z zadaniami do wykonania. Na oko miała tak ze 300 stron. Część z zadań miała polegać na podsumowaniu moich maili składających się na rozdział. Dan stwierdziła, że piszę niejasno i muszę wszystko podsumować, żeby wyłapać sprzeczności.  W sumie to bym przebolała. Gorsza natomiast okazała się instrukcja zrobienia walca różniczkowego do obliczeń. Generalnie była rozpisana dość dokładnie np. użyj kostek domina, przepiłowanych na pół jako tabliczek z cyferkami. Osobiście zrobiłabym to prościej, ale widać się nie dało ze względu na różniczki. Walec składał się z kilku płaskich krążków, jeden na drugim, na obwodzie krążków miały być cyferki, a obracając krążkami można było coś obliczać. Tylko, że cyferki poruszać się miały nie tylko normalnie, czyli dookoła walca, ale też jakoś zupełnie niezgodnie z fizyką . W ogóle zarzuty Dan, że jestem niejasna, spowodowały, że dostrzegłam potrzebę przejścia jeszcze raz przez szkolenia z procesu. Zignorowałam przychodzącą pocztę i odpalałam sobie, ku uciesze otoczenia, rozmaite symulacje. Wreszcie, pod koniec snu zwątpiłam, czy książka, z którą pracuję to ta, którą dostałam od Dan, czy jakaś inna, pochodząca z taniej książki na Zachodnim.


czwartek, 19 grudnia 2013

wild wild west

Odwiedziłam dziś Nat w jej mieszkaniu na strychu. Kupiła je ze względu na powierzchnie i masę pokoi. Wadą tego mieszkania były niskie sufity i niemożność wyprostowania się, ale zaletą było to, że zajmowało prawie całą powierzchnię strychu, a więc było naprawdę duże. Poza tym miało masę długich korytarzy, a i pokoje były dość wąskie. W sumie było trochę jak labirynt na poddaszu. Czułam się w nim dość dobrze, chociaż przez chwilę rozważałam, jakby było okrutnie wystraszyć dziecko w nocy i patrzeć jak się zastanawia nad pójściem do toalety tymi długimi korytarzami.
W zasadzie wpadłam na telewizję i pamiętam, że siedziałyśmy przed odbiornikiem w pokoju, ale wyskoczyłyśmy też do czegoś w rodzaju gołębnika. Nat chciała pokazać mi swoje papugi. Wybierała papuzie jajka, bo w zimę ptaki nie powinny mieć piskląt. Zapytałam, czy w takim razie te tutaj (to mówiąc wskazałam na tłuste łysulce w gniazdach) mają prawo tu być. Odpowiedziała, że te jeszcze tak, ale następne już nie i zgniotła jajka.  Jajka były kolorowe i przypominały mi moje kulki do kąpieli, które wczoraj zgniotłam. Ciekawe, że będąc w tym pomieszczeniu wyraźnie czułam ciepło.
Potem sceneria nieco się zmieniła. Nadal byłam w mieszkaniu ale jednocześnie na dzikim zachodzie. Znalazłam właśnie tabliczkę z informacją, że dalej kończy się mapa i jest tylko lawa. Zastanowiłam się czy można tam wejść, a Jus odpowiedziała, że i owszem. Powiedziała, że wyszła przez okno (na dużej wysokości) i wyszła w górę tam gdzie jest teren poza mapą. Wyszłam więc przez drzwi balkonowe i zamiast lawy albo końca mapy znalazłam się na dzikim zachodzie.
Na zachodzie grasował czarny charakter z dziwaczną bronią. Był to rodzaj latawca na sznurze, coś na kształt helikoptera. Trzeba było tym kręcić i jak ktoś oberwał helikopterem to miał przechlapane. Jeździł też na specjalnym koniu. Zrzuciłam go z tego konia, skoczyłam w siodło i pomimo walki i wierzgania zdołałam bestię poskromić. Ktoś w trakcie odczepił mu kawałek uzdy, żeby było lżej zwierzakowi. W każdym razie czułam się zajebista jak słynni traperzy z powieści Maya. Zabrałam też broń i schwytałam bandytę.
Bandyta prowadzony do więzienia poprosił o ostatnią przysługę, tak honorowo. Żeby mu oddać ten jego latawiec na chwilę. Ale ja nie urodziłam się wczoraj. Wiedziałam, że jak tylko oddam, znów będę miała bandziora na wolności i to z bronią w ręku. Poza tym sama bawiłam się już tym latawcem i popsułam go zahaczając nim o płot. Dlatego odmówiłam, a bandzior mnie znienawidził.
Postanowił wypróbować jednak jeszcze jedną kartę przetargową. Zapytał czy w takim razie nie chcę dowiedzieć się, po co ludziom z doliny Czarnego złota – lwy. Ja oczywiście to wiedziałam, że lwy są im potrzebne do pułapki, w której złapią zakładników i zamkną ich w kopalni srebra, którą potem wysadzą w powietrze. Dlatego nie poszłam na współpracę. Zresztą Gosia stwierdziła, że już jej szmuglowanie narkotyków jest bardziej szkodliwe społecznie niż te kradzieże lwów.
Już mieliśmy być bezpieczni, kiedy nagle wylała podziemna rzeka w jaskini, w której akurat byliśmy. Zobaczyłam ja woda wylewa się ze szczeliny w skałach, a razem z woda wylewają się potworki i bandyci. Zrobiło się nieprzyjemnie, bo nas zaatakowali, ale wiedziałam, że bohater zawsze daje sobie radę, więc się nie martwiłam. Jednak okazało się, że bardzo się przeliczyłam. W pewnym momencie jeden z naszych towarzyszy został wciągnięty pod wodę przez potworka. Ruszyłam mu na pomoc, zanurkowałam, ale zdążyłam tylko zobaczyć jak ktoś zadaje mu cios, a on z miną pełną zdziwienia i strachu łapie się za gardło. Potem w wodzie ukazała się krew, a głowa przyjaciela odpadła od ciała. Byłam bardzo, blisko, ale nie zdołałam go uratować.
Potem wróciłam znów do Nat przed telewizor, tymczasem wrócił jej mąż, a ona sama poszła spać. Jakaś dziewczyna i ja stwierdziłyśmy, że jak tak to sobie idziemy, tylko po drodze obudziłyśmy Nat, bo obiecałyśmy jej, że ją obudzimy wychodząc.

środa, 18 grudnia 2013

świat staje na głowie

Siedziałam u babci w kuchni i wyglądałam przez okno. Właściwie to nie ja tylko ta kobieta, a kobietę obserwował siedzący obok kosmita, a właściwie nie tyle kosmita, co jej dziecko. Mężczyzna, będący z zawodu super bohaterem zbierał próbki gdzieś na innej planecie i nie słyszał, że kobieta go woła. Chciała go zapytać, co zrobić z zielonym ciastem, leżącym na stole. Nie odpowiadał, więc je zjadła. Potem drugi raz go wołała, ale był za oknem i schylał się po coś więc jej nie zauważył. Jakoś tak,  z braku wsparcia wyszło, że  sama adoptowała dziecko, a potem znalazła mężczyznę,  z którym miała sypiać, żeby dziecko miało ojca. Tylko, że po jakimś czasie coś jej się odwidziało, pokłóciła się z mężczyzną, wygnała go i wygłosiła przemówienie do wszystkich o tym jacy mężczyźni są niepotrzebni. W wyniku przemówienia świat zszedł na psy. Dzieci w przedszkolach marzły, bo nie były odporne,  zamiast się uodparniać dostawały kocyki. Ludzie zrobili się leniwi i mięczakowaci. Ja odmówiłam wróżenia z kart i AN miała to robić za mnie, a przecież nie umiała. Ogólnie świat stanął na głowie. Ludzie, którzy nie palili zaczęli palić. A w dodatku w kinie wyświetlili film „jak zmienić kobietę i to pojąć”, który okazał się być pornograficzny i dwie panie z rzędu za mną wstały i wyszły oburzone jeszcze przed zaczęciem seansu. A ja zostałam zastanawiając się jak to będzie siedzieć i oglądać pornola w ciemnym kinie pełnym ludzi, w tym facetów.

Pan Dominik

Dziś we śnie obracałam się wśród emerytów. Przyjaźniłam się z nimi, rozmawiałam i chodziłam na zakupy. Pamiętam, że obserwowałam starszą panią z pieskiem, która wysiadała z autobusu. Drzwi zamknęły się za nią i jej York odjechał sobie, podczas kiedy ona została na przystanku. I o dziwo, machanie rękoma i krzyczenie pomogło, bo kierowca się zatrzymał, otworzył drzwi, a starsza pani wsiadła i pojechała dalej.
Potem w jakimś podwórku spotkałam Barb, która siedząc wśród rozłożonych na betonie warzyw, zakuwała do egzaminu. Kuła aż się kurzyło i zupełnie nie miała czasu dla mnie. Ogólnie we śnie sporo przewijało się warzywnych motywów.
Wreszcie odprowadziłam zaprzyjaźnionego emeryta „Pana Dominika” do bloku, w którym miał oglądać mieszkanie. Drzwi otworzyła zgarbiona staruszka i pan Dominik wszedł do środka. Korytarz bloku sprawiał wrażenie dość ponure. W ogóle podwórko wyglądało na starą Pragę, czerwona cegła i zrujnowane kamienice. Zostawiłam przyjaciela ze staruszka i poszłam. Jednak, kiedy długo nie wracał zaczęłam się niepokoić i odczuwać wyrzuty sumienia. Wróciłam do bloku i tym razem nie wyglądał on już tak obskurnie. Sufit korytarza był półokrągły i przeszklony, a drzwi prowadziły do ogrodu. Nie byłam sama, bo było ze mną kilka innych kobiet, które poprosiłam o pomoc. Jedna z nich zajrzała do mieszkania i krzyknęła. Ze strachem zajrzałam, ponieważ spodziewałam się znaleźć zwłoki starszego pana.
Faktycznie, kiedy weszłam zobaczyłam coś leżącego na podłodze, mężczyznę całego we krwi, ale poruszał się jeszcze i nie był panem Dominikiem. Był brodaczem i stanowczo był młodszy od naszego zagubionego emeryta. Nie wiem co mu się stało, ale chyba musiał uszkodzić sobie głowę albo kręgosłup, bo jedna z jego nóg drgała niekontrolowanie.
Kazałam wszystkim zostać przy drzwiach i zawołałam tylko jedną osobę, która umie udzielić pierwszej pomocy. Okazało się, że to MAR.  Kiedy ona robiła co mogła, żeby opatrzeć biedaka, ja trzymałam go za rękę i słuchałam co mówi. A z tego, co mówił wynikało, że emeryt może jeszcze wrócić, pod warunkiem, że AN odda mu jego skradzione niebieskie kartki z danymi do pracy.
Byłam w rozterce, wiedziałam, że AN ma dupie pana Dominika i porywanie go żeby ją postraszyć było głupie. Poza tym gość wyglądał jakby sam miał za chwilę umrzeć i wtedy nigdy byśmy się nie dowiedzieli, co się stało z porwanym.

wtorek, 17 grudnia 2013

goryle

Niewiele pamiętam dziś oprócz pociągu, który jak zwykle pojechał w zła stronę i goryli, które zapewniały, że pod moją nieobecność nie zrobią w domu imprezy.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

migrena

Migrena wpływa na sen bardzo ujemnie. Siedziałam we śnie w teatrze, na przedstawieniu interaktywnym i kobieta, jedna z aktorek podeszła do mnie, żeby coś powiedzieć. Pamiętam, że miałam inne zdanie niż ona i protestowałam w jakiejś sprawie. Ponadto cały sen marzyłam o tabletkach na ból, bo strasznie bolała mnie głowa i nie mogłam się w ogóle skupić na przedstawieniu przez to.

niedziela, 15 grudnia 2013

gówno

Rozległ się dzwonek alarmu pożarowego przyłapując mnie w niewygodnej pozycji, bo ze stopą we wspólnym bucie z kimś innym.  Zrzuciłam but i utykając na bosą stopę pognałam na boisko, z puszką kukurydzy w jednej ręce, a bodajże kurczakiem w drugiej. Na boisku okazało się, że nie ma żadnego pożaru, a dyrektor użył alarmu, żeby zwołać nas na apel. Pośrodku boiska, na którym zwykle odbywały się zakończenia roku szkolnego, stały trzy kobiety z wózkami. Pierwsze zabrała głos, opowiedziała jak to poroniła kilka razy i zabiła kilkoro swoich dzieci (w sensie, że aborcja), a teraz jej córeczka jest nieco dziwna i cicha, i  w ogóle opóźniona więc, żebyśmy się nie dziwili, że na korytarzu nie będzie nam odpowiadać, kiedy się do niej odezwiemy. Pomijając fakt, że jest za mała na szkołę - pomyślałam. Wtedy dyrektor poprosił drugą matkę o głos, a ona rozejrzała się po ludziach i powiedziała tylko - Gówno. Jej mąż zdaje się był dresem.

sobota, 14 grudnia 2013

opalanie się w cieniu

Byłam na wielkim latającym statku i nie wiedzieć czemu dostałam kabinę z matką z dzieckiem, która narobiła wrzasku, kiedy Waldemar uwalił się z rozpędu na łóżku z niemowlakiem.
A i tak najgorsze było wtedy  kiedy inny statek ostrzelał nas z armat, bo zobaczyli na pokładzie wampira, którym mam wrażenie byłam ja. Za to byłam czaderska, bo w nocy o północy opalałam się w bikini na pokładzie. Bardzo gotycko moim zdaniem.

piątek, 13 grudnia 2013

pająk....

Ze snu pamiętam najpierw wycieczkę na mazury, ewidentnie byłam dzieckiem, ponieważ byłam z rodzicami. Rozważałam możliwość rejsu widokowego po jeziorze i odmówiłam stanowczo obejrzenia gniazda bielika na moście, do którego podziwiania namawiał mnie pan z aparatem. Most się chwiał jakby był statkiem, a gniazdo stało na pojedynczym słupie, do którego można było dojść tylko i wyłącznie po długiej belce. Opalałam się nad Wisłą w pięknym słońcu, w towarzystwie mamy, kiedy przypomniałam sobie o włochatych nogach i uciekłam zrobić z nimi porządek. Wreszcie skoro o włochatych nogach mowa - obejrzałam kolekcję mega wielkich i totalnie obrzydliwych pająków jednej panny. Panna opowiadała, że największy z jej pająków już już dymał w jej stronę na tych swoich cienkich łapskach, żeby ją ukąsić na śmierć, kiedy się biedak nagle po drodze ożenił i wtedy go złapała.
Potem rozzłościłam się na mamę, ponieważ zaproponowałam wycieczkę w góry w przyszłym roku, a ona zareagowała jakoś totalnie dziwnie. Stwierdziła, że ona pociągiem nie jedzie. Ja jej na to, że tata nas przecież zawiezie,  a ona dalej wyrzeka na pociąg. Wreszcie wydarłam się, że przecież jedziemy samochodem, a ona spojrzała na mnie jak na głupią i stwierdziła, że tata się na pewno nie zgodzi.


wtorek, 10 grudnia 2013

zła materia


Widziałam ludzi i zwierzęta. Wyglądali na pierwszy rzut oka normalnie, ale byli niewłaściwi. Zbudowani z innej materii. Podstawowym składnikiem ich materii było coś innego niż u nas.
Widziałam też rośliny, które ewoluowały tak długo, że wykształciły możliwość ruchu i nawet upodobniły się do ludzi. Świat należał do roślin. Niektóre wyglądały jak olbrzymy bez głów, smukłe i zielone, pochylały się i porywały ludzi, żeby ich pożreć. Pamiętam jak leżałam w szpitalu, a pielęgniarka roślina dotknęła mnie. Poczułam ból, bo jej skóra wydzielała kwas, który miał mnie strawić. Nawet gdyby nie chciała mnie wchłonąć, to każde dotknięcie sprawiałoby mi ból. Na końcu snu wysadziliśmy ten świat w powietrze. Pamiętam, że ktoś, kto nieźle sobie radził wśród agresywnych roślin, protestował przeciwko takiemu rozwiązaniu, ale i tak to zrobiliśmy.

egzaminy

Stałam sobie w porcie obserwując „zaparkowane” statki przygotowane do testów. Śmieszne, bo oba teoretycznie mieściły się w moim polu widzenia, jakby były rozmiarów samochodu, a przecież to były prawdziwe kolosy. Olbrzymie kontenerowce, a ja miałam jeden z nich poprowadzić przez ocean. Oprócz mnie do egzaminy podchodził jeszcze jakiś mężczyzna. Pamiętam, że śmiałam się, że jeżeli po drodze statek nie wyewoluuje w wycieczkowiec, to nie zdamy.
Wreszcie pozwolono nam wejść na pokład i zadziwiła mnie płynność ruchu, z jaką poruszały się te olbrzymie maszyny. Nie pamiętam, żebym kręciła sterem, raczej statek poruszał się tak jak myślałam, że powinien. Sprzężenie telepatyczne lub coś w tym rodzaju. W pewnym momencie poczułam, że drugi statek zbliża się do mojego, wyglądało to tak, jakby się przyciągały. Udało mi się chyba wymanewrować jakoś z tej sytuacji.

środa, 4 grudnia 2013

goryle

Jechałam sobie pociągiem przez las. Chyba było ciepło, bo ludzie spacerowali po leśnych ścieżkach. Ktoś szedł z fuzją, ktoś z psem. Las był rzadki i chyba liściasty. Obserwowałam sobie go z okna, kiedy nagle rzuciła mi się w oczy dziwaczna scena. Otóż na drodze, pomiędzy drzewami odbywała się wymiana zakładników. Nieco dziwaczna, bo gangster wymieniał czyjąś porwaną rodzinę na rodzinę puchatych goryli. Naprawdę były wyjątkowo puszyste, jak na goryle oczywiście. I gangster groził temu komuś, że jak nie odda goryli to nie zobaczy rodziny. Zastanawiałam się, czy nie powinnam zadzwonić na policję, ale nie bardzo wiedziałam jak im powiem gdzie ta scena się odbywała. Ponadto miałam wrażenie, że mogę się skontaktować z policją dopiero po dotarciu na miejsce, bo chyba nie miałam ze sobą komórki.

wtorek, 3 grudnia 2013

ile to ja tracę

Śniłam podróż z ciocią P i z Lamą do jakiegoś tropikalnego kraju na wakacje. Leżałam sobie na leżaku podczas kiedy Lama i ciocia P gdzieś się wybrały. Z mojej miejscówki miałam świetny widok na wodospady i jezioro. Woda była nieprzyzwoicie lazurowa, piana nieprzyzwoicie biała, a słońce świeciło na nieprzyzwoicie niebieskim niebie. Orgia nieprzyzwoitości. Tylko cyknąć fotkę do folderu reklamowego biura podróży. Pamiętam, że patrzyłam ze smutkiem na te wodospady i tłumaczyłam komuś, ile ja w życiu tracę przez mój brak umiejętności pływania. Wreszcie góra, z której wypływała woda okazała się być wulkanem i wybuchła, śląc w naszą stronę fale uderzeniowe. Dziwiłam się, że siedzimy tak daleko, a one i tak docierają. Wydaje mi się, że jedna mnie trafiła, chociaż nie poczułam niczego. Wreszcie wulkan zmienił się w eksplodujący pałac kultury i sen się skończył.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

pająki, śnieg i narkotyki

Sen zaczął się normalnie, stałam w pokoju u babci, obok pieca, z tą małą różnicą, że to nie był piec, ale szafka na wysokich nóżkach. Miałam na sobie spodnie do kolan, albo spódnicę. Pamiętam, że widziałam rajstopy. I nagle z jakiegoś powodu, którego nie pamiętam z pod szafy wylazł pająk. Taki z serii kuleczka na nóżkach, dość wypasiony, i zaczął leźć w moim kierunku.  Nie wykazałam się entuzjazmem i cofnęłam się z obrzydzeniem. Wtedy pojawił się drugi pająk i też ruszył w moją stronę. Za nim kolejne. Cofnęłam się jeszcze dalej i powiedziałam coś do kogoś na temat tej inwazji. Niestety pająki najwyraźniej mnie polubiły, bo wszystkie lazły za mną. I cały czas ich przybywało. Jeden nawet wgramolił mi się na nogę. Dziwne, że nie dostałam ataku paniki, bo przecież boję się pająków. Tymczasem o ile niepokoił mnie fakt, nagłej miłości do mnie tych małych łobuzów, to nie czułam strachu ale lekkie obrzydzenie.
Potem sen owijał się wesoło wokół faktu, że wiszę komuś 1200 złotych za ostrze do wyrzynarki, oraz 600 komuś innemu, nie wiadomo za co. Zamierzałam poprosić rodziców, żeby zapłacili za mnie i pozwolili mi płacić im w ratach po sto złotych.
Wreszcie wybrałam się na wf, zapisując się na listę u murzyna, a może z murzynem. Tylko, że zamiast zajęć wf, lista dotyczyła osób zainteresowanych narkotykami. Nie wiem jakimi dokładnie, ale ewidentnie do użytku wewnętrznego. Skoro już byłam na liście to pojechaliśmy z M. do lasu spotkać dilera. Las był pełen śniegu i panował trzaskający mróz. Zaparkowaliśmy na polanie, możliwe, że był to jakiś teren biwakowania  w lato, bo stała nawet dość przyzwoita wygódka (zamknięta na kłódkę). Czułam zimno gryzące mnie w skórę i zastanawiałam się jak my zamierzamy nie zamarznąć, będziemy przecież naćpani więc nie pojedziemy samochodem, a leżenie na mrozie skończy się źle. Niemniej jednak ustawiłam się w kolejce do wygódki i zdjęłam kurtkę, żeby odsłonić rękę. Wygódka stała się gabinetem lekarskim, gdzie pielęgniarka daje zastrzyki. Stała przed nią mega kolejnka ludzi i nawet zażartowałam coś o zapisach na NFZ. Za pielęgniarkę robił M, zakrzywioną igłą zadrapał mi rękę. Ofuknęłam go, że nie zmienia igły, ale było już za późno.

piątek, 29 listopada 2013

a zombie zombie zombie

Szłyśmy ulicą w letni dzień, kiedy nagle zobaczyłam wchodzących przez bramę do parku kultystów chaosu. To nie wróżyło niczego dobrego. Niby wyglądali normalnie, ale zdawałam sobie sprawę, że byli ekstremalnie niebezpieczni. Poleciłam towarzyszom, żeby ominęli ich ostrożnie, nie rzucając się w oczy i bez gwałtownych ruchów.
Moje podejrzenia szybko się potwierdziły, kiedy w uliczce zaczęły pojawiać się pierwsze zombie.  Zhaitan zaatakował i miasto miało ulec zagładzie. Mój przyjaciel wskazał mi ruderę przy drodze, bardziej meta meneli niż dom, ale postanowiliśmy się tam schować. Wnętrze okazało się być czyimś mieszkaniem, eleganckim, z kotem śpiącym słodko na poduszce, tarasem i w ogóle nie przypominało tego, na co wyglądało z zewnątrz.
Nagle na parapet od zewnątrz wskoczył rudy kocur, ze zdobyczą w pysku i już miał wejść przez uchylone okno, kiedy zamknęłam mu je przed nosem.  Zrobiłam to ponieważ widziałam, że niesie nie mysz albo ptaka, ale szczątek ludzki. Obawiałam się, że naniesie nam zombie zarazy. Na szczęście kiedy pojawił się właściciel mieszkania nie przejął się tym, bo rudy kot nie należał do niego.
W każdym razie zabraliśmy zapasy i postanowiliśmy się przenieść z dala od zombi. Mieliśmy do zabrania tyle pieniędzy, że mężczyźni wrócili po nie, a ja zostałam w nowym miejscu czekając na nich. Wrócił mój przyjaciel, sam i powiedział, że tamten drugi skusił się, poszedł szabrować mieszkania i zjadły go zombie. Cóż..taki los podczas ataku żywych trupów.
Potem znów zmienialiśmy miejscówkę, po drodze podjechaliśmy do banku żeby zrabować pieniądze. Bank był opancerzony i zombie nie wlazły do środka. Za to apokalipsa nieumarłych nie spowodowała najwyraźniej przerwy w pracy, bo wszyscy normalnie siedzieli w swoich okienkach i stukali w klawiatury.
Gdzieś tu sen się rozmył i wypłycił, ale wciąż zdawałam sobie sprawę, że trzeba być cicho. Zasłaniałam jakieś okna, żeby nie zaalarmować zombie. I wtedy właśnie zadzwonił budzik, a ja obudziłam się z przekonaniem, że zombie już to usłyszały i truchtają właśnie, żeby mnie zjeść.

czwartek, 28 listopada 2013

klucz i okno

Stałam z przyjaciółką przed wejściem do piwnicy. Piwnica zawierała ciemność, ale jakąś taką jak na filmie, szklaną może albo przejrzystą? Opisywanie logiki snu jest niemożliwe. Zapytałam ją czy chce zajrzeć, bo być może piwnica zawiera jakąś wskazówkę odnośnie naszej gry. Gra była związana z domem i polegała na szukaniu kolejnych wskazówek do rozwiązania tajemnicy, albo znalezienia skarbu.
Kolejną wskazówką było okno na strychu, takie małe półokrągłe okienko (we śnie było kwadratowe), zamknięte na klucz. Kiedy chciałam je obejrzeć wpadła policja i nas przegnała. Znaczyło to, że okno jest ważne i trzeba znaleźć klucz. Klucz się okazało znalazł bardzo łatwo. Poprzedni właściciel domu go odnalazł i podpiął pod swoje klucze do domu. Nikomu nie przyszło do głowy, że można je było ukryć tak banalnie. Zdjęłam kłódkę, ale nic się nie stało. Właściwie stało się tyle, że jak w nocy przyszła burza to okno zaczęło się telepać i otwarło się. Musiałam je zawiązywać na gumkę.
Zastanawiałam się czy nie powinnam była jednak przejść przez pozostałe kroki zagadki, a nie zaczynać od klucza.

wtorek, 26 listopada 2013

eat human heart

Śniło mi się, że ktoś wypuścił specjalnie sukuba z piekła (fachowo i seksownie wyglądał ów sukub, z długimi pazurami, czarnymi włosami i cały w złotej biżuterii i skąpych fatałaszkach), żeby zwiódł na złą drogę pewnego pana. Pan z zawodu dowodził armią i nie był łatwy do zwodzenia na manowce więc plan musiał być dopracowany. Sukub musiała naszykować magiczny eliksir na bazie czerwonego wina i spalić nad nim włos ofiary. Najpierw zgubiła włos, potem zgasła świeca, ale jakoś udało się jej opanować sytuację i eliksir powstał. Nalała go do kielicha i zostawiła znak, odcisk palca. Ten znak powodował, że jak ktoś wypije z tego naczynia to zostanie opętany. Nie wiedzieć czemu po drodze wino się rozlewało i uzupełnialiśmy je kwaśnym mlekiem.
Dodatkowo opętany nie zachowywał się bardzo opętanie i normalnie szykował się do bitwy. Jedynym ustępstwem na rzecz szaleństwa było to, że zatrudnił oddział Azteków, którzy wymaszerowali do bitwy z dzidami, na które dla dobrego wrażenia nadziali ludzkie głowy.  Aztekowie id ruszając do walki skandowali „Eat human heart! Eeat human heart!” z takim zapałem, że wroga armia nie zaryzykowała i rozpierzchła się bez walki. Dowódca tym razem zamiast zrobić krwawą rzeźnię, zdecydował, że będzie w miarę postępów  naprawiał to co zniszczyła uciekająca wroga armia.

czas, ogry i naziści

Dzisiejszym motywem przewodnim były podróże w czasie. Zaczęliśmy tradycyjnie od cofnięcia się w przeszłość, co powinno było być stosunkowo łatwe, więc niezupełnie rozumiem jak mogłam wylądować na jakimś zadupiu, ze złamaną noga i w towarzystwie świni. Może dlatego, że nie byłam sobą ale jakimś chłopcem. Facetom przydarzają się różne rzeczy. Co śmieszne, kiedy wracałam z przyszłości już jako dorosły mężczyzna, wylądowałam dokładnie w tej samej idiotycznej sytuacji.
Co śmieszne, kiedy byłam w przyszłości nasze miejsce startu w przeszłość znajdowało się w czymś co wyglądało jak wnętrze kamiennej wieży, ale sama wieża była wkopana w ziemię. Pamiętam ściąganie grubego, elektrycznego kabla po spiralnych schodach, na sam dół pomieszczenia. Pamiętam ciepłe światło i jakieś złocenia, których ostatnio dziwnie dużo w moich snach. Niestety podczas podciągania źródła prądu do podróży powrotnej, przyłapała nas sprzątaczka i musieliśmy udawać, że my tu też sprzątamy i w rezultacie skończyliśmy układając książki, wyjęte z kartonowych pudeł.
Przed odlotem zdążyłam zabrać jedną z książek i wcisnąć mojemu mentorowi w rękę niebieski hiacynt, dla jego dziewczyny w przyszłości.
O  dziwo skok w przyszłość doprowadził nas znów do złamanej nogi i świni, a w dodatku nasza wycieczka całkowicie rozregulowała bieg rzeczy i kiedy wróciliśmy do naszego czasu wszystko było pokręcone. Przede wszystkim, nie dopuszczono do mnie nikogo, nawet rodziny, żeby nie zaburzać niczego więcej. Chatę otoczono płotem z desek. W środku oprócz mnie byłam ja, ale jako starszy mężczyzna i z zawodu cesarz Japonii, z wyposażeniem w postaci kija.
Potem jako narrator obserwowałam kobietę ubraną w mundur SS rozmawiającą z nieznanym mi mężczyzną. Mówiła z wyraźną dezaprobatą, że teraz po zmianie przeszłości naziści opanowali cały świat i to do tego stopnia, że już nie ma wojny, ale stało się to normą. Przy peronie stała wielka parowa lokomotywa, spowita mgłą.
Potem było dziwniej bo okazało się, że z którejś z wycieczek w czasie dowódca przywiózł ogry. Zwabił je na swój statek i zabrał ze sobą. Ogry nie chciały wsiadać, bo trzeba było zanurkować, przepłynąć pod zanurzoną drewnianą ścianą i dopiero było się na trapie prowadzącym do łodzi. Do nurkowania przekonał je pies, który zawołany wykonał ten manewr bez trudu. Za nim poszły ogry i tak powstała ogrowa gwardia przyboczna dowódcy. Niestety jedno z plemion ogrów właśnie się zbuntowało i dowódca marudził, że przecież to byli jego najwierniejsi żołnierze.
Potem przemknął się przez mój sen ogr alkoholik obawiający się nawrotu nałogu i nauka manier dla ogrowych pań. Prowadził ją siedzący za stołem, w rozkroku, z piwem w ręku dowódca. Wyjaśniał na przykładach, że nie siedzi się w rozkroku, ani nie zakłada nogi na nogę.
Na końcu trzeba było przekazać pewniej kobiecie, przez czas, wiadomość, żeby nie otwierała pewnego listu. Ona bardzo chciała go otworzyć, ale było bardzo ważne, żeby tego nie robiła. Jakaś kobieta powiedziała mi, że trzeba ją zasypać tym przekazem, trzy listy daliśmy innym ludziom, żeby każdy z nich mógł pójść do niej i powiedzieć, żeby nie otwierała.

sobota, 23 listopada 2013

w labiryncie

Labirynt był okrągły i z góry przypominał ten z lśnienia. Wzór inny, ale stopień ponurości ten sam. Ogrodniczka tłumaczyła właśnie koreańskiemu dyktatorowi, że nie da się usunąć żywopłotu w pewnym miejscu, żeby stworzyć dodatkową alejkę. Problem polegał na tym, że faktycznie się nie dało, bo ktoś musiałby wejść i wyciąć kilka krzaków, a labirynt od środka był tak mroczny, że każdy normalny człowiek by zwiał  z niego.  Z poziomu człowieka było widać dolne gałęzie i pnie, a potem panowała już tylko ciemność.
Para wieśniaków (znaczy się ja i moja wieśniacka żona) odwiedzała labirynt turystycznie i postanowiła pomóc dyktatorowi w zrąbaniu tych krzewów…igłą. Tylko przy wejściu, obok budki z biletami stała bramka z wykrywaczem metali, nie pomogło to, że igłę wpięłam w kołnierz różowego swetra, na karku. Bramka zapikała, przeszukano mnie i na nic się zdały wyjaśnienia, że cerowałam skarpety i zapomniałam zostawić igły w  domu. To Korea, tu się idzie do obozu pracy za mniejsze przewinienia. Zgarnięto mnie, a moja żona miała jeszcze tylko dość przytomności, żeby krzyknąć do mnie „poduszka!”. Zrozumiałam, miałam ze sobą nową, wygodną poduszkę do siedzenia. Oddałam ją strażnikowi,  powiedziałam, że mi się nie przyda i czy mógłby dla mnie się nią zaopiekować. Oczywiście ta łapówka mogła pójść na marne, zresztą omal z rozpędu nie dałam jej bileterowi w budce, ale  mogła pomóc mi tam w więzieniu.
Zaprowadzano mnie do biura, gdzie więźniowie czekali na przesłuchania. Szliśmy przez kolejne pokoje, a ja zdawałam sobie sprawę, że nie jest dobrze. Im dalszy pokój, tym mniejsza szansa, że kiedykolwiek zobaczę wolność, a większa, że zobaczę  pluton egzekucyjny. Same pomieszczenia były luksusowymi pokojami, stylem przypominającymi te  w pałacu kultury. Znaczy klepka, złocenia i czerwony plusz. Wszędzie na posłaniach lub podłodze leżeli ludzie czekając na wyrok lub przesłuchanie. Wreszcie pozostawiono mnie w jednym z pokoi, a kiedy tylko odetchnęłam przyszedł po mnie gruby Koreańczyk w galowym mundurze, żeby zabrać mnie na przesłuchanie. Po drodze kręcił i kluczył, aż straciłam go z oczu i się zgubiłam. Wiedziałam, że jeżeli uzna, że próbuję uciec to już po mnie. Na szczęście ktoś wskazał mi drogę i dotarłam do sklepu jubilerskiego gdzie wszedł mój grubas. Nawiasem mówiąc, błędem było pytać o „grubego” strażnika, bo to mogło oznaczać, że uznaję iż jest otyły, krytykuję go i system. Powinnam powiedzieć, że jest duży, albo dobrze odżywiony.
W samym sklepie skręciłam znów źle, poszłam do stoiska z biżuterią, zamiast na zaplecze. Ale jakaś kobieta ofuknęła mnie i wskazała drogę.  To co mnie uderzało, to kontrast pomiędzy luksusem, a biedą i uciskiem. Ja szłam prawdopodobnie na śmierć, a tu mogłam popatrzyć na majątek i luksusy bogaczy.
Wreszcie dotarłam. Przeprosiłam mojego grubasa, za spóźnienie, powiedziałam że się zgubiłam. Strasznie go to rozbawiło, najwyraźniej podobało mu się nabijanie z kmiotka. Położył na stole przedmioty, które wyjął z mojego plecaka i zapytał co to. Najpierw była strzykawka, wciąż zapakowana w folię. Opowiedziałam mu o moim kocie chorym na nerki, który nie znosi swojego jedzenia i dostaje karmę w strzykawce. Strasznie się śmiał i pokazał na baterie do pilota. Tu już  nie wiedziałam co powiedzieć, ale na szczęście się obudziłam.


dom na rozlewisku

To był czas świeżo po wojnie i nikt nie spodziewał się takiej inflacji pod panowaniem komunistów. Rodzice zamierzali kupić dom nad rzeką. Dla mnie ten dom był jakąś makabrą. Przede wszystkim, miałam trudności z ustaleniem, czy to dom, pałac czy statek, który utknął na mieliźnie. Był wielki jak wieżowiec, drewniany, zabytkowy i częściowo zatopiony. Dwa skrzydła stały na brzegu, a centrum (bądź też tył, bo architektura przestrzenna we śnie nie jest moją mocną stroną) pozostawało zanurzone w nurcie Wisły. Woda była szara, spieniona i nie wyglądała jakby miała poprzestać na pożarciu tylko kawałka budynku.  W każdym razie do zakupu nie doszło, bo dzięki inflacji pieniądze, które odłożyła rodzina, okazały się być totalnie śmieszne i zrezygnowali z nabycia rezydencji.
Ja tymczasem przeprawiłam się na drugą stronę rzeki. W dość ciekawy sposób, ponieważ wysoko nad nurtem umocowano bambusowe tyczki, połączone w szyny.  Szyny były wąskie i niestabilne, ale delikwent korzystając z jakiegoś wielokrążka mógł się na nich położyć i przejechać na drugą stronę. Napędzało go podczas przeprawy papierowe skrzydło, przypominające lotnię, które miał pod brzuchem. O dziwo przejechałam wodę, a  twarde lądowanie na kamieniach na drugim brzegu i tak zostało przyjęte z entuzjazmem widowni.

dom na rozlewisku

To był czas świeżo po wojnie i nikt nie spodziewał się takiej inflacji pod panowaniem komunistów. Rodzice zamierzali kupić dom nad rzeką. Dla mnie ten dom był jakąś makabrą. Przede wszystkim, miałam trudności z ustaleniem, czy to dom, pałac czy statek, który utknął na mieliźnie. Był wielki jak wieżowiec, drewniany, zabytkowy i częściowo zatopiony. Dwa skrzydła stały na brzegu, a centrum (bądź też tył, bo architektura przestrzenna we śnie nie jest moją mocną stroną) pozostawało zanurzone w nurcie Wisły. Woda była szara, spieniona i nie wyglądała jakby miała poprzestać na pożarciu tylko kawałka budynku.  W każdym razie do zakupu nie doszło, bo dzięki inflacji pieniądze, które odłożyła rodzina, okazały się być totalnie śmieszne i zrezygnowali z nabycia rezydencji.
Ja tymczasem przeprawiłam się na drugą stronę rzeki. W dość ciekawy sposób, ponieważ wysoko nad nurtem umocowano bambusowe tyczki, połączone w szyny.  Szyny były wąskie i niestabilne, ale delikwent korzystając z jakiegoś wielokrążka mógł się na nich położyć i przejechać na drugą stronę. Napędzało go podczas przeprawy papierowe skrzydło, przypominające lotnię, które miał pod brzuchem. O dziwo przejechałam wodę, a  twarde lądowanie na kamieniach na drugim brzegu i tak zostało przyjęte z entuzjazmem widowni.

środa, 20 listopada 2013

mapa

Byłam na wystawie, którą organizował Królik wspólnie z jakąś organizacją charytatywną. Wystawa miała prezentować nieznane szerszej publiczności fakty i ciekawostki naukowe. Jak się dowiedziałam, kosztowała zaledwie 13 dolarów, mimo tego, że część wystawy zawierała palmy, piasek i tropikalne morze. Pomimo piasku i morza, całość mieściła się w Warszawie i udałam się na nią z U. i M. Sama wystawa była interesująca ale nie dopracowana. Podobało mi się stoisko gdzie dzieci mogły malować kredkami w różnych odcieniach bieli, ale pokaz z samoopalaczem i drinkiem energetycznym nie wypalił, bo chudy młodzian, który go organizował, otwierając szafę potrącił trumnę stojącą na stoisku obok. W trumnie leżał ochotnik udający denata, a kiedy katafalk się zachwiał, składane harmonijkowe wieko przycięło wzmiankowanego ochotnika w połowie. Zaczął krzyczeć i miotać się i zobaczyłam, że przypomina Kurczaka z twarzy. W każdym razie reszta wystawy się nie zapisała w mojej pamięci, no może z wyjątkiem momentu, kiedy dostałam torebkę z darmową czekoladą.

Potem było gorzej bo okazało się, że M się na mnie obraziła, bo kiedyś coś powtórzyłam U, na temat tego co powiedziała jedna znajoma kretynka i teraz uważa, że jestem plotkarą. To coś dotyczyło przeglądania mapy i kobiecości podczas jazdy samochodem. Poznali, że to rozgadałam, bo U. użyła identycznego wyrażenia jak one, tylko ze złośliwym tonem. M. powiedziała, że sobie nie życzy, żebym powtarzała cokolwiek, co oni powiedzą. Potem zaoferowała się odwieźć U do domu, a ja zostałam sama na jakimś podwarszawskim zadupiu i nie wiedziałam jak wrócić.

wtorek, 19 listopada 2013

wąpierze

Byłam inna, generalnie jakimś wąpierzem byłam i ze względu na kwalifikacje, miałam zajmować się ratowaniem lokalnej ludności obszarów wiejsckich przed plagą zombie. Zombie były paskudne, ale na szczęście nie spowodowały apokalipsy i było ich mało. Siedziałam sobie właśnie w szałasie z trawy niedaleko mojego domu, kiedy zobaczyłam dwa żywe trupy. Odpaliłam zaklęcia ochronne, a zombie poszły sobie nie zwracając na mnie uwagi. Wtedy znikąd pojawiła się moja mentorka i zaczęła czynić mi zgoła niesłuszne pretensje, że moje osłony są za słabe i zombie mogły się przez nie łatwo przebić. Kiedy tak zbierałam opierdziel minęło nas dwóch panów, identycznych jak dwie krople wody, wysokich i chudych, z seledynowymi włosami. Z tego co wiedziałam, byli tacy jak ja i zajmowali się tym co ja. Tylko, że rozszerzyli asortyment o zabijanie wszelkich wąpierzy jakie spotkają. Nawet takich pożytecznych jak ja. Nie wiem jakim cudem w ogóle przeżyłam, po prostu popatrzyli na mnie i powiedzieli, że mają teraz coś innego do roboty i sobie poszli.

kot mrożony

Stałam nad brzegiem rzeki i rozmawiałam z Marysią. Powiedziałam jej, że potrzebuję kota, a ona mi na to „to może weźmiesz tego” i zza pazuchy, a może  z wody wyciągnęła kremowego kota, zamarzniętego na kamień. Pod pewnym kątem kot przypominał człowieka zawiniętego w bandaże, tak że widać mu było tylko oczy i usta. Zabrałam go do domu i odmroziłam, wyglądał dość nędznie i martwiłam się, że może zarazić czymś moich chłopaków. Na szczęście zmienił się w rybkę i mogłam go trzymać w oddzielnym akwarium. Moje koty wrzuciłam do drugiego akwarium, ponieważ też były rybami. Trochę się martwiłam, że woda może być za zimna.

sobota, 16 listopada 2013

windy, lochy i kultyści

Z dzisiejszego snu pamiętam niewiele. Najpierw używałam windy, żeby przenieść się z jednego wieżowca do drugiego, a po drodze (zastanawiając się, jak też ta winda lata nad miastem) podleciałam do marketu budowlanego po nieco cementu.

Druga część wiązała się z moimi pracodawcami, którzy najwyraźniej mimo latających wind mieli braki w zakresie przestrzeni gospodarczej, bo trzymali bibliotekę dzieł bluźnierczych w piwnicy na ulicy. Miałam wykombinować jakieś dane o kultystach więc udałam się na ulicę, zeskoczyłam do piwnicy, odsunęłam płytę nagrobną zakrywającą dół z książkami, poklęłam na wilgoć (bo deszczu trochę naleciało) i sprawdziłam co trzeba. Jednak wychodząc zauważyłam, że piwnica jest przedzielona kratą (jak ciągi piwniczne w blokach), a po drugiej stronie, pomiędzy grobami rezydują sobie najwyraźniej kultyści, bo cała podłoga jest pomazana kredą w mistyczne znaki. Pracodawca nie widział w tym problemu, argumentując, że krata jest mocna i nie przelezą.

Potem miałam zajawkę przyjęcia kultystów na którym kobitka została  opętana przez demona. Opętanie wyraziło się najpierw przez zaatakowanie kolegi kultysty zębami i pazurami, jak to dzikie zwierzęta mają w zwyczaju. Potem przeszło do fazy drugiej, albowiem kobitka zmieniła płeć, skoczyła na inna kobitkę i zgwałciła ją, nawiasem mówiąc na pieska, na oczach wszystkich. I najwyraźniej gwałcona nie była rozczarowana albowiem, ohajtała się z owym demonicznym bytem i żyła wiele lat jako jego żona zatruwając mu życie i doprowadzając go do kilku skutecznych samobójstw. Co ciekawe zademoniona kobita chciała na starość wrócić do swojej płci, ale do tego musiałaby zgwałcić mężczyznę, a mężczyźni, dranie, się bronili. Kiedy się budziłam miałam przed oczami widok czterech lasek trzymających wyrywającego się supermana i próbujących ściągnąć z niego rajstopy.

hmmmmm

kanał

Szłam z mamą przez pole i zapytałam się dokąd idziemy, a ona mi na to, że na Hawaje. Hawaje okazały się być ujściem rzeki i mama zaplanowała sobie poprowadzić z tego ujścia kanał aż pod domu i uważała, że właściciele terenu, możliwe, że miasto, nie będą mieli nic przeciwko temu, a nawet się ucieszą. W dodatku zaznaczała sobie na asfalcie wgłębieniami, miejsce z którego zamierzała zacząć kopać w kierunku domu. Kanał miał prowadzić przez pola wzdłuż płotu aż do naszego domu.

piątek, 8 listopada 2013

dokończenie serialu :)

Ostatni urlop spędziłam grasując po sieci i oglądając seriale. W tym „Mentalistę”, wesołe opowiadanie o sympatycznym panu z wątpliwą etycznie przeszłością, który podpadł etycznie niedostosowanemu osobnikowi (czytaj psychopacie), wskutek czego ów osobnik zarzezał mu żonę i córkę. Pan współpracuje z policją, a przy okazji szuka swojego psychopaty, ażeby wywrzeć słuszną zemstę. Psychol ów o wdzięcznym imieniu Red John ma niehigieniczny zwyczaj, malowania uśmiechniętych buziek na ścianach, używając do tego łatwo dostępnego i ekologicznego surowca, czyli krwi ofiary. Przez sześć sezonów pan z policji nie może złapać owego malarza pokojowego. Nic więc dziwnego, że kiedy dowiaduje się, że jego psychol ma na ramieniu wydziergane trzy czerwone kropki, co go niechybnie wyda w ręce sprawiedliwości, popada niemal w ekstazę ze szczęścia. W ostatnim odcinku, który obejrzałam posuwa się nawet do nieetycznego czynu, żeby dopiąć swego. Pod groźbą odstrzału selekcyjnego, zapędza sześciu głównych podejrzanych w jedno miejsce i rozdziewa ich z koszul, po czym okazuje się, że kropki ma trzech, a budynek wylatuje w powietrze. Tyle tytułem wstępu.
Moja podświadomość zirytowana przeciąganiem tego polowania na Red Johna, wygenerowała własne zakończenie.
Zaczęło się od tego, że dwóch wyględnych panów wyciągnęło bohatera (którym pozwoliłam sobie w tym wyśnionym odcinku być) z leja po wybuchu. Jeden pan przyjechał nawet na motorze, chyba żeby dodać sobie lansu. Poza mną wyciągnęli jakiegoś wąsacza, który okazał się być jednym z tych niewinnych podejrzanych. Niestety okazało się, że po wybuchu nie ma już niewinnych i bynajmniej nie dlatego, że wylecieli w powietrze. Po oględzinach właściciela wąsów okazało się, że na nim też wygenerowały się trzy kropki. Na pozostałych tak samo. Trzy kropki okazały się być zakaźne. Wybuch je rozniósł na pozostałych podejrzanych i z 3 zrobiło się 6. Pogadałam sobie z brunetką (która do tej pory była niewinna) i wyjaśniła mi, że teraz o cokolwiek ją psychol zapyta to ona mu powie. Więc koniec z kontaktami z nią.
Ale był też pewien plus sytuacji, w wyniku akcji w nasze ręce dostał się miniaturowy model okolicy, którym posługiwał się nasz morderca. Model był magiczny i cokolwiek się na nim zrobiło to się zdarzało naprawdę. Stąd się brała zdumiewająca skuteczność i wszechobecność red Johna.   Nie byliśmy pewni, jak dokładnie działa ta makieta póki jakaś lama nie wylała na nią wody. To zaowocowało powodzią na terenie miasta. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam czarną wodę zalewająca ulicę. Było jej już po kostki.  Powódź ustała dopiero, kiedy przechyliłam makietę i wylałam wodę. To jak się okazało było błędem. Psychol zobaczył nagłą powódź i równie nagłe osuszenie i zorientował się kto położył łapy na jego magicznym urządzeniu.
Śledztwo utkwiło w martwym punkcie, co mnie nie dziwiło, bo okazało się, że prowadzimy je nie jako policja, ale jako dzieci. Na szczęście dla nas, ktoś wyjrzał na dwór i doznał olśnienia. Za oknem, nad zboczem góry wisiało sobie bowiem, latające obswerwatorium. Było magiczne i leżało poza miastem, a  tym samym spełniało warunki  wymagane od kwatery magicznego psychopaty.
Ostrzegłam mojego smarkatego brata, żeby nie szedł szukać piasku na babki do lasu nad rzekę, bo wiedziałam, że morderca go porwie i wyruszyłam. Oczywiście smark poszedł i został porwany. Dla dalszej akcji nie miało to jednak znaczenia.
Weszłam do obserwatorium, które przypominało bardziej luksusowo i elegancko urządzone mieszkanie.  Widać nauka dostawała niezłe dofinansowania. Psychopatę spotkałam w pokoju na górze. A właściwie to psychopatkę, bo okazała się to być blond babeczka. Siedziała na kanapie i chyba była gotowa na aresztowanie, bo przyprowadziła swoją adwokatkę (siedziała naprzeciwko niej). Oczywiście przed aresztowaniem musiała się pochwalić jaka to nie jest mądra.
A ja je wtedy na to, że nie mądra jest ale głupia. Zabija ludzi, według chuj wie jakich kryteriów, zapewne losowo, a potem maże po ścianach durne buźki. Oburzyła się i mówi, że wcale nie, bo ma wysokie IQ. A ja jej znów, że mam dupie jej IQ, i tak uważam, że jest idiotką. Wtedy zerwała się jej adwokatka i oburzona stwierdziła, że ona może potwierdzić, że Red John ma na wysokie IQ. Wydarłam się na nią, że  może i Red John ma, ale ona nie, bo nie schwytała co mówię . IQ nie ma tu nic do rzeczy, można być debilem z wysokim IQ,  a malowanie mord krwią na ścianie jest jak dla mnie oznaką debilizmu. I nie pomogło nawet wyjaśnienie Alberta Einsteina, który okazało się, był tam i siedział w fotelu. Albert też mówił o wysokim IQ, a ja wściekła dalej darłam się na tę morderczynię.

czwartek, 7 listopada 2013

piwnica


Kiedy zeszłam do mojej zdezelowanej piwnicy zastałam Barbarę, która właśnie zaczynała malować świeżo otynkowane ściany na niebiesko. Ucieszyłam się, bo zawsze planowałam przerobić moją piwnicę, a nigdy nie miałam możliwości. Jednak kiedy wróciłam po jakimś czasie ściany były beżowe nie niebieskie, a piwnica była dwupokojowa i w pełni umeblowana. Zamierzałam się jakoś odwdzięczyć Barbarze, chciałam jej coś kupić za ok sto złotych, ale zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie wystarczające. Z drugiej jednak strony kupienie czegoś wystarczającego  przekraczało moje możliwości i dlatego sama nie malowałam tej piwnicy.

środa, 6 listopada 2013

apokalipsa

Dziś pamiętam, że była apokalipsa i w jakiś sposób była w nią zaangażowana grupa nastolatków. Jakimś cudem uniknęli śmierci, kiedy wszyscy inni zginęli, ale niestety dla nich, okazało się, że byli złymi ludźmi i czas został dla nich zapętlony. Przykładowo, grubas w peruce jechał swoim kabrioletem, ciesząc się że przeżył, kiedy okazało się, że jest dopiero początek apokalipsy.  Tylko jedna osoba przetrwała naprawdę i to dlatego, że była dobrym człowiekiem.

vista

Dziś wychodziłam za mąż za Justynę, co dziwne, bo we śnie było powiedziane wyraźnie, że za mąż, a ona nie była facetem. Może dlatego jej ojciec czynił nam trudności i wtykał nos w nieswoje sprawy dotyczące ślubu. Chcieliśmy go wrobić w przemyt i donieśliśmy na policję, że jego firma nie wypełniła odpowiednich formularzy przy jakiś wysyłkach. Skończyło się na ty, że policja wszystko przetrząsnęła, ale nie znalazła nic z tego, co powinna była znaleźć. On tylko złośliwie patrzył i komentował, a na końcu okazało się, że to my musimy coś policji wyjaśniać.
Dodatkowo miałam z mężem przejść przez bardzo trudno dostępne miejsce, żeby się gdzieś dostać. Znałam trasę, weszliśmy na górę starego zamczyska/muru i znaleźliśmy wąski, stary, omszały mur, z którego zwykle wchodzi się na punkt widokowy. Mąż miał wątpliwości czy przejdzie, ja niby przechodziłam tędy wiele razy, ale akurat teraz miałam napad lęku przestrzeni. Siedziałam okrakiem na murze i cykałam się, za każdym razem kiedy spojrzałam w dół. A było naprawdę daleko. Wreszcie, niezdara jedna, przewróciłam fragment muru, po którym mieliśmy wejść wyżej. Był naprawdę słaby i wystarczyło go pchnąć, a spadł w przepaść. Droga była dla nas zamknięta, bo kolejny punkt trasy był zbyt wysoko, żeby tam wskoczyć.

Golemy zabójcy

Przechodziłam przez most i minęłam kamienne lub gliniane figury po obu jego stronach. Były szare i z postawy przypominały nieco, pozbawioną twarzy sylwetkę statuetek Oskara. Były naturalnej wielkości i przedstawiały mężczyzn. Kiedy je minęłam poruszyły, zeszły z postumentów i poszły w tym samym kierunku co ja, ale szybciej. Minęły mnie więc i oddaliły się. Od tego się zaczęły problemy z golemami. Okazało się, że najpierw zabiły Olsona. Nie mam pojęcia kim jest Olson, ale ostatnio czytałam o Olsonie, w którymś z moich starych snów. Może to ten sam. Olson miał przy sobie przedmiot, który sprawiał, że go rozpoznawały jako potencjalną ofiarę. Dopadły go przy stole, kiedy siedział z boku, a naprzeciwko niego było wolne miejsce. Golem przyszedł, zajął miejsce tak, żeby widzieć Olsona z przodu i go zabił. To było jakieś święto, urodziny albo imieniny.
Potem nadeszła kolej na mnie. Przypięłam więc mój znak rozpoznawczy, złotą broszkę przedstawiającą salamandrę. Ktoś mnie ofuknął, że to głupie, bo przecież przez nią golemy mnie rozpoznają, ale ja wiedziałam, że muszę mieć tę broszkę, bo bez niej, jeżeli umrę to stracę duszę. A może po prostu stracę duszę. Generalnie brak broszki w momencie morderstwa był katastrofą. Za to na wszelko wypadek usiadłam na szczycie stołu, tak, że miejsce naprzeciwko mnie było zajęte. Co prawda były moje imieniny, ale żaden golem zabójca się nie pojawił, żeby mnie skrócić o głowę. Postulowano, że może powinnam czekać na urodziny, ale sen nie rozwiązał tej kwestii.

niedziela, 3 listopada 2013

Afryka


Wskoczyłam do labiryntu i podążyłam za graczem ze znakiem Commandera (odwołanie do GW2). Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to Quaggan i zamknięta brama. Miałam wrażenie, że ideą tego eventu jest zapędzenie quagganów do bramy ale pomyliłam się. Commander pognał w przeciwną stronę, a zerg za nim. Labirynt okazał się być bardziej pokręcony niż powinien. Udało się nam wpaść do jakiegoś przedsionka, ściany były białe, w nich tkwiły białe futryny z białymi drzwiami. Drzwi było kilka, przeszliśmy przez jedne i trafiliśmy do dokładnie takiego samego przedsionka. Cała akcja powtórzyła się kilka razy i kiedy już zaczęłam tracić cierpliwość okazało się, że wpadliśmy do jakiejś sypialni. W pomieszczeniu, pod ścianami, stało kilka łóżek, każde pod białym, płóciennym baldachimem. Pośrodku stała komoda. Otworzyłam szufladę i zboczyłam motki kolorowych włóczek, w hurtowych ilościach. Już się ucieszyłam, że je wezmę, kiedy głos znikąd powiedział, że mam sobie kupić własne, a tych nie powinnam ruszać. Zostawiłam je więc i zajrzałam do innej szuflady, ta z kolei była pełna kosmetyków. Ewidentnie pokój należał do kobiety.
Pognaliśmy dalej. Ktoś pokazał mi swojego rzadkiego, porcelanowego słonia, ze złotym siodłem. Uznałam kolekcjonowanie słoni, znajdywanych w labiryncie, za głupie, ale szczyt przesady zobaczyłam, kiedy inna osoba pokazała mi swoją puszkę z kolekcją ziaren kukurydzy konserwowej. Każde ziarno było w innym, odcieniu (jedno nawet białe), a puszka też była po kukurydzy.
Generalnie kiedy opuściłam labirynt, okazało się, że jestem w Afryce. I tu robi się skomplikowanie. Przede wszystkim labirynt okazał się być iluzja. Podróżowałam po nim wyłącznie w myślach.  Wycieczki po nim organizowała jakaś kobieta, która miała biuro podróży.
Miasto przypominało Socho, a ja stałam na ulicy z rudym kotem na rękach i zastanawiałam się co mam teraz zrobić. Coś mi gdzieś świtało, że mam się spotkać z ciocią P. na wycieczkę po labiryncie, ale cioci Pu. nigdzie nie było. Kot za to był i sprawiał kłopoty. Najpierw zobaczył muchę w bramie i za nią pognał. Omal nie wpadł na ulicę, ale wrócił na wołanie. Potem tachałam go po jakimś polu. Konkretnie po rżysku. Zobaczył pszczołę i też za nią pognał. Wołałam go i wołałam, usiłowałam złapać, ale rudy kocur na rudym rżysku, ma zerową widzialność. Już rozważałam zostawienie go tam, kiedy wreszcie przyszedł i złapałam go na ręce.
Generalnie byłam załamana, bo nie mogłam znaleźć P., nie wiedziałam co robić. Ruszyłam do centrum się rozejrzeć. W Afryce przy drogach nie ma chodnika, więc szłam poboczem. Doświadczenie było dość przerażające, bo Afrykańczycy na rowerach popierdalali z szybkością ponad setkę na godzinę i mijali mnie o włos, z hałasem jakiego nie powstydziliby się kierowcy wyścigowi. Klasyczne bziuuuuuuuu. Widok dżipa, popalającego drogą z wielgachnym lwem, przywiązanym linką do haka holowniczego też mi nie pomógł. Lew nie miał problemu z nadążeniem i ciągnął za sobą jakąś czarną taśmę czy wstęgę. Do tego słońce paliło niemiłosiernie, a nad drogą unosił się kurz.
Wreszcie dotarłam do hotelu i spotkałam Z.. Ucieszyłam się, bo pomyślałam że pomoże mi znaleźć ciocię P. Opowiedziałam mu coś czego, jako żywo nie wiedziałam jeszcze pięć minut wcześniej i co nawiedziałam się z Nienacka, że P. jest w labiryncie więźniem, bo właścicielka biura podróży zamknęła ją tam za bycie prostytutką. Z. stanął na wysokości zadania i pognał ją ratować. Na miejscu okazało się, że Z. ma wąsy i kapelusz i długi płaszcz szeryfa. Złapał P. na ręce, opierdolił właścicielkę biura i już miał wyjść kiedy właścicielka przychrzaniła się do tego, że ratownik i ratowana nie są małżeństwem, ale żyją w grzesznym konkubinacie. Nie wiem czy udało jej się ich zamknąć czy nie, ale pamiętam, że kłóciłam się, że już przecież byliśmy w tym labiryncie i jakoś nas wypuścił, a już wtedy byliśmy kim byliśmy i nikomu to nie przeszkadzało. A baba mi na to, że wcale nie, bo nasza poprzednia wycieczka była tylko w myślach. I wtedy się obudziłam.

sobota, 2 listopada 2013

mała Europa

Byliśmy na spotkaniu firmowym w hotelu, oglądaliśmy telewizję kiedy w wiadomościach mówiono o grupie dążącej do „małej Europy”. Ta grupa była terrorystami, ale mieliśmy ich za niegroźnych dopóki nie ogłosili, że zaczynają akcję i nie okazało się, że są naprawdę niebezpieczni. Dążąc do deglobalizacji Europy musieli zaatakować również naszą firmę. A nasi pracownicy właśnie opuszczali hotel. Spojrzałam na mapkę i zobaczyłam pojawiające się czerwone krzyżyki, oznaczające zbitych pracowników. Zginęli bardzo szybko. Pognałam uratować dwoje z nich. Spotkałam dwóch zbirów nad stawem, walczyłam z nimi wręcz, a potem nacisnęłam specjalne punkty na ich ciałach, żeby ich obezwładnić. Jeden z napastników był kobietą, ogoloną na łyso, wytatuowaną i ubrana w kurtkę i spodnie z czarnej, ćwiekowanej skóry. Kobieta po jakimś czasie poruszyła się pomimo obezwładnienia.

pobranie krwi

Byłam w gabinecie u lekarki, czekając na moją kolej. Co ciekawe, byłam tam nawet wtedy kiedy był tam inny pacjent. Wyszłam jednak na chwilę, nie wiem po co. Kiedy wróciłam okazało się, że muszę jeszcze raz zrobić badania krwi, bo moje medicoverowe wyniki się nie liczą. Usiadłam przy stoliku do pobierania krwi i podałam rękę pielęgniarzowi. Wkłuł się, a potem pobrał dwie fiolki krwi. W momencie, kiedy zmieniał fiolki poczułam się słabo.

wiry

Sen się nieco poszatkował ponieważ był pierwszym w nocy i do tego koszmarem, więc miałam mało motywacji do pamiętania go. Akcja pierwszej części działa się w piwnicy. Piwnica była pomalowana na biało i miała łukowate sklepienia, ale od dużej sali odchodził korytarz prowadzący w ciemność. W piwnicy była dziewczyna i jej przyjaciółka, malowały drewnianą, ludową laleczkę. Chyba zamierzały ją dać komuś w prezencie. Wewnątrz piwnicy czaiło się zagrożenie, ale dopóki dziewczyny były razem, nic im nie groziło. Pewien mężczyzna, którego nie zapamiętałam ostrzegł je, że nie powinny się rozdzielać pod żadnym pozorem. Jednak na górze odbywało się przyjęcie i jedna z dziewcząt, ubrana nawiasem mówiąc w wieczorową suknię (chyba różową) zdecydowała, że skoczy na górę, tylko na chwilę, żeby się przywitać.
 Wtedy sen się skomplikował. Z jednej strony wiedziałam, że jej towarzyszce coś się stało, a z drugiej kolejna scena pokazywała tylko, że ona była obserwatorką, a nie podmiotem zdarzenia. W tej scenie w środku sąsiedniej piwnicy, na drewnianym krześle, siedział mężczyzna.
Ona podeszła i usiadła na krześle obok, była przestraszona, ale zaciekawiona. Mężczyzna spojrzał w ciemność, a wtedy z mrocznego korytarza wynurzył się, czarno-zielono-żółty wir, metrowej średnicy, zbliżył się do niego i wniknął w niego. Chociaż to dziwne, logiczne byłoby gdyby wyciągał coś z niego, a nie wnikał. Mężczyzna w każdym razie, cokolwiek nie zrobił z tym wirem, miał to na sumieniu. To było coś złego, miało coś wspólnego z kradzieżą duszy lub opętaniem. Dziewczyna była przerażona, ale wiedziała, że jej nie atakował więc chociaż sam akt był dla niej straszny, to jej samej nic nie groziło. Nie uciekła, bo ucieczka byłaby groźniejsza niż pozostanie. Nawiasem mówiąc ten człowiek z wirem, był tym samym, który ostrzegał je, żeby pozostały razem.
W dalszej części snu spotkałyśmy młodą brunetkę, kompletnie zdezorientowaną i pozbawioną pamięci. Jedynym, co pamiętała, była konieczność założenia wieczorowego stroju do kina. Amnezję spowodował rezydujący w niej duch, a my próbowałyśmy dojść, co to za duch na podstawie tego jedynego wspomnienia. W pewnym momencie miałam przebłysk, zobaczyłam lożę, wyłożoną ciemnym drewnem, z jakimś numerem po środku (być może 8). Rozpoznałam ją jako lożę w teatrze baletowym. Duch wybierał się na rosyjski balet i był mężczyzną, strój wieczorowy to smoking. Wspomnienie nałożyło się na świadomość opętanej i stąd balet zamienił się w kino w jej umyśle. Rozmawiałam z nią o tym, stojąc na tarasie ponad robotami ziemnymi na placu budowy nowego centrum handlowego. Niestety potem już jej nie zobaczyłam, bo kiedy była w sklepie (wyglądającym jak Svarowski) ktoś ją zabił. Upadła twarzą do ziemi, w kwas, a kiedy wstała w jej ciele był już inny duch. Cała nasza robota poszła na marne.

gulasz z jaszczura


Właśnie miałam przygotować swoje sztandarowe danie „gulasz z jaszczura”. Wiedziałam, że poprzednio mi się udało więc i tym razem się uda. Tym, co zwróciło moją uwagę podczas kuchennych przygotowań była leżąca na ławie kobra. Kobra była dziwaczna, długości około metra, biała z różowymi i błękitnymi elementami w okolicy głowy. Kolory łagodnie przechodziły jeden w drugi i wąż wyglądał naprawdę ładnie. Postanowiłam użyć go jako składnika do gulaszu. Powiedziałam o moim zamiarze tacie, a on wziął zaostrzony kawałek metalu i spróbował odciąć gadowi głowę. Nie od razu się to udało, za pierwszą próbą na wężu nie został nawet ślad. Pomyślałam, że to ani chybi jakieś wężowe bóstwo, ale boski czy nie, wreszcie się kark zwierzaka się poddał i kobra została pocięta na dzwonka i ułożona na srebrnej tacy. Taca była dłuższa od węża, a co dziwne, ułożone filety zajmowały ją całą, nawet pomimo tego, że leżały w poprzek. Wyglądało to jakby było więcej węża na tacy niż było w jego skórze. Tacę musiałam zanieść do kuchni, a kuchnia leżała na wolnym powietrzu i prowadziła do niej polna droga. Ze względu na rozmiar tacy, jej przód niósł jakiś chłopak, a koniec ja. Szedł tak szybko, że musiałam prawie biec żeby za nim nadążyć.
Drugi jaszczur do gulaszu, również przypominał węża. Pysk miał trochę jak aksolotl, nie przysięgłabym, że nie widziałam skrzeli. Miał czarną, gładką skórę i przerzuciłam go sobie przez ramię. W dotyku przypominał, żelową podkładkę do klawiatury lub woreczek wypełniony gorczycą, był ciężki i bezwładny. Dookoła panowała noc i pomyślałam, że może w krainie zmarłych wszyscy są tacy czarni i bezwładni, zmieniający kształt przy naciśnięciu. Dowodem na poparcie mojej teorii był czarny, wypełniony taką samą materią, mężczyzna, który mnie minął. Postawą przypominał „Bloated creepera” z Guild Wars2, ale miał koszulę i okulary.    

czwartek, 31 października 2013

mało

Dziś obudziłam się w złym momencie, bo zapamiętałam tylko brzeg jeziora i meble w lesie. Do tego jakiś maraton czy ścieżkę zdrowia, którą pokonałam dwa razy.

wtorek, 29 października 2013

Casto

Dziś we śnie opiekowałam się cudzym niemowlakiem. Matka, bogata baka, siedziała z koleżanką za stołem, przy ciasteczkach, a ja, w roli ukraińskiej służącej, zapierdzielałam przy dziecku. Ogólnie było nieco dziwaczne, ale nietrudne w obsłudze, chociaż muszę przyznać, że przynajmniej raz je zgubiłam i obawiałam się, że się udusi bo zaplątało się w jakąś pościel. Wreszcie pojawił się pan domu i zarządził jakiś tygodniowy wyjazd. Zaczęłam sprzątać,żeby nie zostały opakowania po niedojedzonych lodach i inne pleśniejące rzeczy, ale powstrzymał mnie. Nie wiem czemu, uznał, że to poniżej ich godności, żeby po sobie sprzątać. A najśmieszniejsze to mieszkanie było w Castoramie.

poniedziałek, 28 października 2013

mistycyzm koło warzywniaka :)

Sen był lekko mówiąc mistyczny. Zaczęło się od dziewczyny, która była albo i nie była człowiekiem, chociaż zapewne nie była, bo nie byłaby w fabule. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Do dziewczyny w komplecie powinien być jakiś mężczyzna, ale nie jestem pewna czy można użyć tej nazwy do tego bytu. Oczywiście jak się przyjrzy szczegółom snu to wychodzi sieczka, ale wątek przewodni jest i tak ciekawy.
Otóż nasz bohaterka wsiada do autobusu i dostaje typowo hollywoodzkich przebłysków wizjonerskich. Widzi bramę i drzewa za nią, to widok, który porusza ją na tyle, że omal nie pozbawia jej przytomności. Słaniając się oświadcza kierowcy, że ona jednak wysiądzie. Kierowca wygląda na oburzonego, ale nie upiera się. W ogóle ta jazda autobusem była jakaś ważna, a wysiadka wiązała się z utratą na amen jakiejś szansy. To oznacza, że wysiadka koło warzywniaka na Dzieci Warszawy jest życiową decyzją, podjętą pod wpływem nieokreślonej wizji.
Sytuacja się wyjaśnia, kiedy pojawia się byt i wyjaśnia jakiejś czarnoskórej kobiecie, że jest właśnie bytem. Kobieta stoi do niego tyłem, bo jeżeli się odwróci to oszaleje od tego, co zobaczy. Nie wiem, co miałaby zobaczyć, bo byt ze snu nie raczył się przedstawić, ale ja jako narrator miałam błysk intuicji i błysk ów zawierał zarysy początków czasu, bramy raju i ciemnych mocy.  Pewnie dobrze, że kobieta się nie odwróciła, bo reszta snu zawierałaby kaftan bezpieczeństwa i pokój bez klamek. Nie da się patrzeć na niematerialną istotę, z początków czasu, z całą pewnością mroczą i bezbożną, ale najwyraźniej pracującą na posadzie jednej z podstawowych sił we wszechświecie. (Tak tu mózg podpowiada, że jeżeli jest się siłą we wszechświecie to nie stoi się na przystanku, koło warzywniaka gadając z czarną terapeutką, ale mózgu tu nie słuchamy.) Byt owy z jakiegoś, kluczowego dla funkcjonowania świata, powodu czuje pociąg do dziewczyny od wizji. Okazuje się, że ona w zasadzie też jest bytem, równie nieokreślonym tyle, że z jakiegoś powodu chwilowo została człowiekiem. Bycie człowiekiem jest skomplikowane, bo okazuje się, że nie tylko ciało jest przebraniem, ale umysł również. Co oznacza, że ona nie ma technicznie możliwości zorientowania się kim jest, bo jej umysł tego nie wytrzyma. Tak jak murzynka nie mogła patrzeć na swojego niematerialnego rozmówcę, tak dziewczyna nie może spojrzeć w siebie, bez popadnięcia w szaleństwo.
Niestety nie da się ukryć takiej istoty w człowieku, tak żeby nic nie wystawało, więc pojawiają się przebłyski pamięci. On by chciał być z nią, ale nie może, bo ona dostanie świra, więc mają problem.  Terapeutka radzi mu, żeby udawał człowieka i powiedział, że też ma przebłyski wtedy ma szansę.

Dalej robi się dziwniej, bo sceneria się zmienia na zimową. Warszawa zostaje górami, a nasza bohaterka musi przejechać jakimś śniegołazem przez górę. Wjechać na szczyt i zjechać po drugiej stronie. Tylko, że jest zmęczona, zamykają się jej oczy i zjeżdża z trasy. Ale wtedy rozlega się głos, niewątpliwie należący do naszego bytu. Głos mówi, że tak jak jej miłość definiuje jego, tak jego miłość definiuje ją. Takie kółko filozoficzne, jeden byt nadaje kształt drugiemu. To budzi bohaterkę, dostaje się ona na szczyt, gdzie wielka czapa śnieżna, blokująca drogę, zamienia się w wielką paszczę pożeracza i lawiną spada na nią, odbierając jej życie. Najwyraźniej kluczowym tu było, żeby ona zginęła w tej lawinie, a nie zjechała z trasy wcześniej. 
Kolejny sen dziś zaczęłam w śniegu po drugiej stronie góry z pierwszego snu. Szłam sobie piechotą, było zimno i śnieg zacinał, ale o dziwo nie widziałam, żadnych zasp, a na ziemi było ledwo co naprószone białego pyłu. Idąc spotkałam starowinę wybierającą się po zakupy. Powiedziałam jej, że pogoda nie jest najlepsza do spacerów, ale odpowiedziała, że nie ma nic do jedzenia w domu więc musi. Po czym z wrodzoną senną logiką zaprosiła mnie na obiad. Kiedy wchodziłam po schodkach do jej domu, zauważyłam sąsiadki na podwórku obok. Zapytały mnie, co robię, a ja powiedziałam, że się zaprzyjaźniam, po czym weszłam do środka.
W środku zachciało mi się spać, więc położyłam się do łóżka. Babina przyszła i zabrała mi kołdrę, żeby przykryć nią swojego psa, a zamiast kołdry dała mi wielką, puchatą, ale lekką pierzynę. Próbowałam zagaić rozmowę, o tym, że moja babcia miała podobną, i że puch się pierze z jakami, albo piłkami tenisowymi, żeby nie robiły się grudy, ale jakoś nie wyglądało na to, żebyśmy miały rozmawiać. Poza tym chciało mi się spać i odpływałam.

Teraz, kiedy już się obudziłam, zastanawiam się, czy ta babina zaprosiła mnie na obiad, bo chciała mnie zjeść? 

piątek, 25 października 2013

akcja Socho

Cała akcja odbywała się w Socho, niedaleko domu, po mojej stronie torów kolejowych.  Konkretnie przecznica na prawo od mojego rodzinnego domu w kierunku torów. Toczyła się w nocy. Socho wyglądało bardziej cywilizowanie, jak Warszawa z parkami, dookoła paliły się latarnie ale bardziej niebieskie niż pomarańczowe. W jednym z domów, niedaleko mieszkał pewien mężczyzna, który zaginął i poszukiwała go policja. Podejrzewano, że został zabity, ale nikt nie wiedział jak ani po co. Szukając jego zwłok trafiono na zwłoki trzech osób, w tym mojej koleżanki z klasy (z czasów licemum). Ciekawy był sposób morderstwa, ktoś rozdrażnił wrony siedzące na okolicznych drzewach, tak, że rzuciły się one na ofiary i zabiły je.
W innej części snu widziałam wzburzone morze, nocą. Stary statek żaglowy usiłował przemknąć się i uciec innym statkom, które go ścigały i strzelały do niego z armat. Widziałam ludzi za steram i zdawałam sobie sprawę, że według zaplanowanej fabuły ten statek ma dopłynąć cało do celu i uciec ścigającym. Aczkolwiek nie bardzo wiedziałam jak on to zrobi, bo kule świszczały w powietrzu i nie dałabym mu żadnej szansy.
Potem jednak byłam w porcie, kiedy już dopłynął. Sen zrobił się nieostry. Wiem, że ktoś, możliwe, że ja nurkował pod molo w czarnej wodzie. Jacyś ludzie stali na molo i ktoś mówił im, że osoby wykazujące się nastawieniem nieodpowiednim, zostaną ukarani, a tym, którzy mieli odpowiednie ktoś da jeden albo sto. Nie wiem czego.


poniedziałek, 21 października 2013

to przez te seriale

Dziś byłam małym chłopcem i mieszkałam na osiedlu domków jednorodzinnych z ojcem i macochą. Powinnam była ich unikać, ale kiedy zobaczyłam torebkę z zestawem do przygotowania sernika na zimno, uznałam, że na pewno w domu jest mama. Mama nie pozwoliłaby zrobić mi krzywdy. Pomyliłam się, w domu był ojciec z macochą. Posadził mnie na tapczanie i wyjął brzytwę. Pociął mi twarz w czterech miejscach, po obu stronach. To było straszne uczucie, być bezsilną ofiarą sadysty. Macocha w ogóle mnie nie broniła. Nie wiem jak znalazłam się na zewnątrz, na trawniku, ale pamiętam, że upadłam i podniosła mnie mama, ta prawdziwa. Schowałam się w jej domu.

Potem unikałam ojca. Ale pewnego deszczowego dnia wybrałam się na spacer w towarzystwie parki zakochanych. Postanowili pójść w górę strumienia prowadzącego do jeziora. Co dziwne, strumień płynął pod górę nie w dół. Jezioro było wyżej a woda w strumieniu płynęła właśnie w tamtym kierunku. Dno strumienia zwykle twarde i pełne kamieni, ale teraz kiedy tak lało ziemia rozmokła i zamieniła się w bagno. Podążanie strumieniem było głupim pomysłem. Kamienie zapadały się w muł, a ja sprawdzałam głębokość błota kijem i wychodziło mi, że sięga coraz głębiej. Przekonałam młodych, żeby się cofnęli, bo zanosiło się, że jeden krok dalej i zacznie robić się naprawdę niebezpiecznie.

Potem zorientowałam się, że ojciec mnie widzi. Rzuciłam się do wody i zaczęłam płynąć. Muszę przyznać, że bycie dzieckiem pozwoliło mi mieścić się pod rusztowaniami i balami w strumieniu i nurkować w wodzie za płytkiej dla dorosłego i prześlizgiwać się różnymi szczelinami. Płynęłam naprawdę szybko, była noc, woda była czarna, a on mnie gonił wściekły i chciał mnie skrzywdzić. Miałam plan, wciągnąć go w pułapkę więc krzyczałam na niego i wyzywałam od trolli, żeby mnie gonił. Przepłynęłam do jeziora i pokonywałam odległość zdumiewająco szybko, on był bardzo daleko, ale nie mogłam go zgubić. Wreszcie kiedy już miałam wyskoczyć na brzeg, dopadł mnie i złapał za nogę. Wtedy usłyszałam strzał i zobaczyłam jasne światło i już mnie nie gonił.

nie będę oglądać seriali przed snem

Pokój był na pewno hotelowy, ale korytarz przypominał szkołę podstawową. Na podłodze pod stołem upchnęliśmy związaną i niemrawo szamoczącą się ofiarę. Była nas trójka: ja, Kuba i jakaś nieokreślona kobitka i dostaliśmy ostatnią (trzecią) szansę na wykonanie zadania. Zadaniem tym było morderstwo.
Kojarzycie takie zdjęcie: trzy młode gepardy memłające jakąś smarkatą antylopę, nie mające pojęcia jak ją właściwie zacząć jeść? To było podobnie. Dwa razy nie umieliśmy zabić tej ofiary. Za trzecim musiałam się porządnie wydrzeć na współpracowników, zanim ktokolwiek nacisnął spust. Strzelba nie wypaliła. Pistolet też miał załadowane ślepe naboje. Ale musieliśmy tę babę jakoś zabić. Wzięłam kombinerki i walnęłam ja w głowę trzy razy. Ale co nie działa z bożonarodzeniowym karpiem  to z człowiekiem też nie zadziała, zwłaszcza kiedy się wali go po głowie zupełnie bez przekonania. Technicznie wiadomo, że trzeba walnąć raz, a mocno żeby się nie męczył, a w praktyce ręka sama hamuje na myśl o pękającej czaszce. Nieszczęsna ofiara dostała więc dość mocno, żeby dostać neuro-młotko-logicznie indukowanych drgawek, ale nie zamierzała się bynajmniej rozstawać z życiem. W dodatku zaczęła zrzędzić i wymyślać nam od różnych takich owakich.
Nie pomagały nam też osoby, które ciągle właziły po coś do pokoju. Wyganiałam każdego kto wchodził, bo w końcu kiedy próbujesz popełnić morderstwo to chciałbyś się móc skupić, a nie co chwilę, ktoś przyłazi i czegoś szuka.
Niestety, mimo naszych najlepszych chęci ofiara wkurzyła się, wstała i sobie poszła. Po czym dostarczyła mam pozew do sądu. Kuba był optymistycznie nastawiony, stwierdził, że skoro ofiara żyje to proces o morderstwo powinniśmy wygrać i nawet podał dostarczycielowi pozwu, nową rejestrację swojego roweru, żeby nie było kłopotu z szukaniem nas przed rozprawą.
Ja w każdym razie uznałam, że cała ta sprawa była jedną wielką żenadą.

chrupki

Byłam w sklepie niedaleko domu rodziców. Nie nawykłam do nadmiaru wyboru tam, więc nie oczekiwałam wiele po zasobach. Kupiłam czekoladowe chrupki kukurydziane, które miały postać czekolady pokruszonej w foliowej torbie. Zamknęłam się z nią na zakurzonym (i nieistniejącym) strychu garażu i postanowiłam oglądać telewizję. Rodzina usiłowała mnie wywołać do domu, ale nie podziałało. Zaniepokoiło mnie natomiast to, że przyłapałam samą siebie jak na dole bujałam się na drabinie. To mogło zaowocować odsunięciem owej drabiny totalnie i utkwieniem przeze mnie na strychu. Porzuciłam więc strych i poszłam oglądać telewizję gdzie indziej.

W drugiej części snu wybierałam się do koleżanki w towarzystwie znajomego małżeństwa i kupowaliśmy w małym osiedlowym sklepiku tort (oni) i whiskacza (ja). Sprzedawca polecił mi jakieś małobutelkowe trunki, o dziwo w niskiej cenie, a podobno dobre. Nie chciałam wydawać za dużo, bo i tak już coś miałam ze sobą dla gospodarzy.




piątek, 18 października 2013

wojna i dżem

Stałam przed kamienicą i patrzyłam w nocne niebo ponad dachem kościoła. Coś co z początku wyglądało na burzę robiło się coraz bardziej podejrzane. Wbijałam wzrok w ciemność dość długo, żeby wreszcie odróżnić maleńkie świetlne punkciki poruszające się parami nad warszawą. Wyglądały jak światełka samolotów, a pomiędzy nimi przeskakiwały poziome wyładowania elektryczne. Zawołałam męża i pokazałam mu je. Po dalszych oględzinach okazało się, że świetlne punkty to rakiety, rozpadające się na kilka mniejszych. Ewidentnie wyglądało to jak broń nuklearna z wieloma głowicami. Szykowała się wojna.
Pognałam do mieszkania, złapałam plecak i zaczęłam pakować się na wszelki wypadek gdybyśmy mieli uciekać. Zdołałam złapać brzydki szary sweter kiedy sceneria się zmieniła.

Następna scena również była w nocy. Spacerowaliśmy ze znajomymi dziennikarzami po zdobytym mieście. Zorientowałam się, że w ferworze trzeciej wojny światowej Polska zdobyła Moskwę. Nie wiem jak ale się udało. To właśnie było to miasto gdzie spacerowaliśmy.

Jakaś kobieta prosiła nas o przechowanie jej pereł w czasie wojny. Hindus pokazywał je nam. Jedna była wielkości grejpfruta, a dwie pozostałe były małe i czerwone. Poprosiłam o podanie mi tej dużej, ścisnęłam ją lekko i usłyszałam świst uciekającego powietrza. Perła była fałszywa. Okazała się być pomalowaną perłową farbą piłką. Pozostałe perły pochodziły z kosmosu, możliwe, że z Marsa. Na Marsa prowadziły drzwi w ścianie. Ściana wyglądała jak dekoracja filmowa udająca ścianę, a drzwi prowadziły w czarną przestrzeń z czerwoną ziemią.

Potem graliśmy w piłkę z jakimiś ponurymi typami. Boisko było częściowo na schodach. Nie pytajcie mnie co tam robił profesor Oak z pokemona, ani piłkarz z jakiejś starej kreskówki. Nie jestem pewna wyniku meczu, bo co prawda oszukałam przeciwników i strzelili sobie samobója, ale mimo wszystko byłam im winna kasę. Nabijali się ze mnie, że nie mam jak zapłacić, ale ja wpadłam na pomysł. Na Marsie porozkładałam na ziemi kanapki z dżemem i wysłałam ich przez te drzwi, żeby je zbierali. Bez problemu uwierzyli, że na Marsie są złoża kanapek z dżemem.

środa, 16 października 2013

stadion

Miasto planowało jakąś większą imprezę na Stadionie Narodowym. Nie wiem czemu po środku było lodowisko zamiast murawy, ale kojarzyło mi się to z wynajmowaniem stadionów na występy. (Jako dziecko byłam na podobnym, bohaterowie Disneya na lodzie, pewnie stąd lód. Poza tym ostatnio mieliśmy okazję gościć afrykańskiego księdza uzdrowiciela na stadionie.)
Tym razem miał występować jakiś słynny rajdowiec. Zajęłam miejsca na górze, na widowni, z całą rodziną. Ale kiedy poszłam do toalety i wróciłam okazało się, że nie siedzą już tam. Przenieśli ludzi z  tamtych rzędów. Nie przysiadłam się do nich, ale usiadłam na dmuchanym materacu plażowym, obok jakiś panienek w bikini. One wydawały się częścią przedstawienia, ale ja nie.
Słynny kierowca wsadził na chwilę głowę do sali, przeprosił wszystkich i powiedział, że wróci, za dziesięć minut. Wyglądał na wymoczka, a nie gwiazdę. Zdziwiło mnie to, a jego zdziwiło, że leżę na materacu i szykuję się do drzemki, zamiast go podziwiać. Od początku byłam sceptyczna, ale możliwe, że dlatego, że bilety dostałam od kogoś. Sama bym nie poszła.
Byłam dla niego złośliwa w trakcie występu, zapytałam go nawet czy wskrzesza.  To była aluzja do tego uzdrowiciela ze stadionu, którego uważam za szamana i oszusta. On pytał czy prowadziłam już samochód, a ja mu na to, że nie i nie zamierzam, bo jeszcze bym kogoś zabiła, tak źle jeżdżę.

piątek, 11 października 2013

zombie

Dziś wybuchła apokalipsa zombie. Nie widziałam ich zbyt wiele, ale wiedziałam, że gdzieś się kręcą po okolicy. O ataku zombie dowiedziałam się kiedy parkowaliśmy samochód przy rynku. Było ciemno, świeciły się tylko te irytujące pomarańczowe latarnie. Po dyskusji z tata wiedziałam już, że jeżeli ja i przyjaciele pozostaniemy w samochodzie (który był łóżkiem nawiasem mówiąc) i będziemy się trzymać szklarni, to będziemy w miarę bezpieczni. Okolice szklarni, ciepłe i podlana wodą ziemia jakoś nie sprzyjała zombiakom. Korzystając ze spokoju udało mi się nawet nieco się ochlapać wodą, żeby nie śmierdzieć. Nie ośmieliłam się zejść z łóżka, chociaż ponoć tu było to bezpieczne i nie widziałam żadnych żywych trupów w okolicy. Kolega zszedł, ale on nie bał się zombie, bo był wampirem i i tak miał szarą cerę i brak tętna. W każdym razie zombie pokręciły się koło niego i poszły sobie. Postanowiłam zaszaleć i zabrałam z domu dwie książki, w tym jedną grubą, oczywiście zapytałam pozostałych pasażerów łóżka, czy mogę, bo to jednak obciążenie i zajęte miejsce. Zastanawiałam się nad zabraniem jedzenia z kuchni, ale nie odważyłam się tam wejść.

wtorek, 8 października 2013

strych

Sen był nieprzyjemny dziś. Ciężki i mroczny.
Byłam w domu rodzinnym. Na strychu nie było jeszcze mojego pokoju, a na górę prowadziły stare schody. Była też klapa na strych. W sieni na podłodze zauważyłam krew, ściany blisko ziemi też były brudne, krew była ciemna i pieniła się lekko. Wiedziałam, że pewien mężczyzna zabił kogoś tutaj. Miałam mu za złe, że zostawił tu tę krew, bo było jej naprawdę dużo. Nie kałuża, ale cały stawek. Wyglądało to tak jakby nie było podłogi, ale fundamenty i to one były pełne krwi.
Mama robiła porządki i chciała oddać kilka rzeczy na aukcje. Poszłam z nią i z kimś jeszcze na strych, żeby je zanieść. Nie podobało mi się to, bo strych był nawiedzony. Duch nie był agresywny, ale jak dla mnie zupełnie wystarczy, że jest i już się boję. Na miejscu mojej starej kryjówki był  babciny okrągły stół, a na nim masa gratów. Pomiędzy gratami leżała widokówka, mama poprawiła ją, bo duch ją przestawił. Chaos był dowodem, że duch jest aktywny. Położyliśmy rzeczy i nagle mama i ta druga osoba szybko zbiegły na dół zostawiając mnie samą. Bałam się za bardzo na powolne schodzenie ze schodów więc zeskoczyłam od razu na sam dół.

szkolnie

Jak zwykle zgłosiłam się do szkolenia. Tym razem z monarchii brytyjskiej. Czwarty raz. Miała je poprowadzić jak zwykle królowa angielska. Siedziałam na bardzo wysokim łóżku, wysokości pieca i zastanawiałam się, czy czwarty raz to samo szkolenie nie jest zbyt nudne.

zęby i deszczówka

Wsiadłam do złego autobusu i zorientowałam się kiedy skręcił we właściwą stronę. Wysiadłam z niego nad rzeką. Pamiętam, że musiałam wrócić się z dziećmi  do przystanku, ale nie szłam asfaltową drogą, a ścieżką przez krzaki. Pamiętam ziemię pod stopami i zieleń liści, po mojej prawej stronie była rzeka, chyba Wisła, chociaż podejrzanie kojarzyła mi się z morzem. Pochyliłam się i podniosłam z ziemi telefon, jakiś stary model Nokii. Chciałam sprawdzić w nim dane, żeby zorientować się, kto jest jej właścicielem. Niestety software był po francusku i nie mogłam nic odczytać.

W drugiej scenie byłam w górach, padł deszcz i byłam przemarznięta. Zatrzymałam się w lokalnym barze. Był zbudowany z drewna, a teren przed nim był kryty drewnianym dachem. Co ciekawe, dach nie wszędzie był gotowy, miejscami deski były nie położone, a te kawałki, które były gotowe - przeciekały.
Pod dachem siedzieli jacyś faceci i rozmawiali o kobiecie, która miała zostać tu kelnerką i dołączyć do ekipy. Wiedzieli, że mokną, ale zdaje się rozumieli, że będą tak zawsze moknąć, bo tu to norma.

W kolejnej scenie byłam tą zmarzniętą kobietą, która miała się zatrudnić w barze. Siedziałam w wielkiej balii z ciepłą zielonkawą wodą. Wyglądała jak podgrzana deszczówka. Razem ze mną w balii siedział jakiś mężczyzna. Grzaliśmy się, bo to było jedyne ciepłe miejsce w okolicy.
W pewnym momencie pojawiła się myśl - coś  w stylu - kobieta jest w ciąży/ma dziecko. Nie było głosu, który by to wypowiedział, ja tego nie powiedziałam, ale przemknęło takie skojarzenie. Wtedy mężczyzna stracił kontrolę nad sobą. Jego zęby zrobiły się długie, wąskie i ostre, była ich cała masa. Myśl o ciąży spowodowała to, że chciał pożreć tę kobietę. Mimo tego, że mężczyźni mówili, że nie należy zjadać obsady baru. 

piątek, 4 października 2013

egzaminy

Skończyłam biologię, ale sala,w której byłam była pracownią chemiczną Wiedziałam, że skończyłam studia, ale postanowiłam zdawać jeszcze raz, żeby zobaczyć coś nowego. Złożyłam papiery do Warszawy i Krakowa, Kraków uzasadniałam tym, że mogę się dowiedzieć jakie są różnice między biologią w Wawie, a tą w Krakowie. Warszawa nie wiem po co była na mojej liście, bo dopiero skończyłam tam się uczyć. Zwłaszcza, że tak naprawdę chciałam zdawać na psychologię. Rozważałam zapytanie dziekanatu, czy egzamin biologii może zaliczyć chociaż część egzaminu na psychologię.

drzwi

Wraz z kolegami z pracy zatrzymaliśmy się w jakimś motelu. W nocy cały czas miałam wrażenie, że ktoś skrobie do drzwi, to dlatego, że ktoś opowiedział jakąś straszną historię i nakręciliśmy się wszyscy. Nawet nasza szefowa się zasugerowała, zapytała po angielsku kogoś czy nie słyszy nic za drzwiami. Byłam zła, że ktoś jej powiedział o tym numerze z drzwiami.

poniedziałek, 30 września 2013

tsunami

Byłam facetem i byłam w ciąży. Dość dziwaczne, ale jak do tego dołączyć zjazd rodzinny ciotek i pociotków czekający na poród i wywierający presję, to robi się naprawdę niezręcznie. Lekarz przychodził sprawdzać kał i potwierdził, że sranie białą fasolą i całymi parówkami jest niechybną oznaką porodu. Cały sen czekałam na skurcze ale nic się nie działo. Wybudziłam się kiedy usłyszałam płacz dziecka i znów zapadłam w sen.
Tym razem byłam ciężarną kobietą i stałam obok naszego starego samochodu, przy jakiejś stacji benzynowej. Do dystrybutora był przywiązany wyżeł na łańcuchu. Miał skórzaną uprząż, jakby ktoś oczekiwał, że uciągnie całą stację benzynową. Wreszcie poród się zaczął (chyba) kiedy na Pacyfiku wybuchł wulkan. Patrzyłam z góry na mapę świata i widziałam efekty. Wulkany nie zobaczyłam, bo był pod wodą, ale przyjrzałam się dobrze kilku rozchodzącym się falom tsunami i słyszałam daleki huk wybuchu. U nas woda była po kostki, ale widziałam kraje gdzie zalane zostało dosłownie wszystko.

niedziela, 29 września 2013

wuj..

Nie lubię autostrad, zawsze wydają mi się zamknięte, podobne kanionom, przepaściom, rzekom. Są takie nieprzekraczalne. Te ich betonowe ściany, barierki po środku. Oczywiście to ma sens dla człowieka podążającego prosto, ale jeżeli nie jesteś człowiekiem, albo chcesz je przekroczyć, to już wiesz, że masz problem. No i dodatkowo - nie pozwalają ci się zatrzymać tam gdzie chcesz.

We śnie jechałam dużym białym samochodem terenowym. Prowadził mój wuj, starszawy, przypominający Zagłobę mężczyzna. Kiedy mijał nas samochód cioci P. z naszego auta wyskoczył jej jamnik, wpadł do ich samochodu, narobił zamieszania i widziałam, jak zjechali na pobocze. Co dziwne, w aucie była moja gospodyni, a nie ciocia P.

Przyjęłam do wiadomości całe to zamieszanie, ale po jakimś czasie zdecydowałam, że coś musimy zrobić. Przypomniałam sobie mianowicie, że widziałam jamnika leżącego na poboczu. Mógł przecież żyć i potrzebować pomocy. Z jakiegoś powodu nie pamiętałam/nie brałam pod uwagę, że przecież on wpadł do drugiego samochodu.

Zjechaliśmy na pobocze i zaczęliśmy poszukiwania. Oczywiście znalazłam kilka jamników, w różnych stadiach martwości, jednego żywego, ale żaden nie był naszym jamnikiem. Czy wspominałam, że wcale się nie  cofnęliśmy, żeby go szukać tam gdzie skoczył, ale rozglądaliśmy się za nim tam gdzie się zatrzymaliśmy?

W każdym razie bezowocne wysiłki zmęczyły wuja i poszedł do motelu się przespać. Ja zostałam z samochodem (otwartym, bez kluczyków, z otwartą maską). Próbowałam iść kawałek wzdłuż pobocza, ale właściciel posesji, przez którą chciałam przejść ostrzegł mnie, że teraz jest czas kiedy spuszcza psy. Wróciłam więc na parking. Wuj pojawił się na chwilę i powiedział, że zadzwonił po policję. Miałam nadzieję, ze pomogą nam szukać, ale okazało się, że on im powiedział tylko, że mają przyjechać, bo on zamierza wyskoczyć na środek autostrady i się zabić. Jego zdaniem tak prędzej mieli przyjechać.

Kiedy przyjechał policjant, wuja nie było, a ja jak głupia szarpałam się z samochodem, który nie miał ręcznego i usiłował się gdzieś toczyć. Maska oczywiście stale otwarta. Policjant był młody i przystojny, wypytał mnie, co się stało, a ja opowiedziałam, że pies koleżanki wyskoczył przez okno. Niedosłyszał chyba, bo za pytał, jaka ta kochanka, a ja odpowiedziałam, że spoko.

Wtedy pojawił się wuj, pijany i zupełnie niezdolny do prowadzenia samochodu.

piątek, 27 września 2013

Golem

Mieliśmy mega mocną kawę, dodawała mocy tak, że aż fizyczna siła się nienaturalnie zwiększała. Dzięki mocy tej kawy, zaklętej w tablicę rejestracyjną, mogliśmy popylać naszym żółtym, staroświeckim automobilem wzdłuż zbocza góry, zupełnie nie po drodze. Niestety w trakcie jazdy doskoczył do nas jakiś (z braku lepszego określenia) człowiek i zerwał nam tę tablicę. Wskutek tego nabył moc, która objawiała się nagłym i dziwacznym przyrostem masy mięśniowej. Dziwacznym, bo mięśnie było widać z pod przejrzystej skóry, a w dodatku nie były one z mięsa, ale z mniejszych lub większych kamieni, upakowanych pod skórą w kształt np bicepsów.
Zapytany o te cudaczne mięśnie, odparł, że to dlatego, że jest golemem.

dentysta

Poszłam do dentysty i postanowiłam być hardcorem i zrobić dwa zęby jednego dnia. Mało tego, chciałam być podwójnie twarda, bo po pierwszym zębie, zamiast wybrać drugi łatwy, wybrałam trudny, kanałowy, z wielkim wypełnieniem. Dentysta kazał asystentce wyborować go i zawołać na wypełnienie, ale ona coś popsuła i ząb się pokruszył. Co prawda dentysta objechał asystentkę, ale dla mnie to małe pocieszenie było. W dodatku musiałam czekać aż on wróci, a on gdzieś się szlajał, coś załatwiał jeszcze i zaczynałam tracić nadzieję, że wypełni mi ten ubytek. Dla zabicia czasu znalazłam gliniastą górkę i zjeżdżałam z niej na tyłku. Raz nawet zabrałam ze sobą jakiegoś chłopca, żeby też mógł zjechać. Górka miała długie zbocze więc trasa była konkretna. O dziwo zjeżdżało się bez oporów i wywrotek.