Strony

sobota, 12 września 2015

A najlepszym pomysłem popisał się Adolf

Rzecz jasna w biurze spokoju nie ma i być nie może. Tak było zawsze i tak jest teraz. Wystarczyło, że opuściłam stanowisko pracy na chwilę i ktoś pożyczył sobie mój monitor. Na szczęście zdołałam go odzyskać, ale żeby nie było za łatwo brakowało mu jakiejś wtyczki, złączki czy końcówki dzięki czemu używanie go było absolutnie niemożliwe.
Ale nic to, mamy poważniejszy problem - mianowicie przychodzi szefowa i nagle nie stąd ni zowąd oświadcza, że gostek, który po zgonie zabierał zmarłych tam gdzie zmarli winni być zabrani, właśnie złożył wypowiedzenie. W związku z tym trzeba znaleźć zastępcę i to natychmiast, a szukaniem zastępcy mam się zająć  ja. Wyznaczyłam więc pięć osób, kandydatów do roli i postanowiłam sprawdzić ich angielski, oczytanie, opisanie i wyobraźnię. Przygotowałam jakiś test bazujący na pewnej książce, posadziłam ich sali lekcyjnej i kazałam pisać. Przy okazji opierdzielilam jedną z kandydatek za niepoważność, kazałam jej sobie wyobrazić, że umiera jaj ktoś bliski, albo ona i  zamiast wiedzieć, co ze sobą zrobić, tkwi po śmierci jak debil w jednym miejscu i nie wie dokąd ma iść. Nie wiem czy pomogło, grunt, że napisali, wlazła inna klasa do sali, pomieszali mi nieco kartki, ale trudno, ogarnęłam. I wtedy mój progam manager zażądał spotkania, za pięć minut w celu omówienia wyników. W tym samym momencie umówiła się ze mną na podsumowanie rekrutacji szefowa. Norma w korpo, spotkanie na spotkaniu. Nie pamiętam sposobu ogarnięcia tej sytuacji spotkaniowej, ale doskonale pamiętam, że kandydatem, który wykazał się na teście największą inwencją i wyobraźnią, najlepszym pomysłem i w ogóle, okazał się Adolf Hitler (chociaż przysięgłabym, że akurat jego na ten test nie zapraszałam wcale).

wtorek, 21 kwietnia 2015

bo się las zapali

Dziś wybraliśmy się do rodziny na wieś, ale w jakiś wyjatkowo nielogiczno-logistyczny sposób. Mianowicie przez pierwszą połowę trasy moja rodzicielka przegoniła mnie piechotą, w dodatku po śniegu i na boso. O dziwo nie tylko nie odmroziłam nóg, ale nawet nie odniosłam obrażeń związanych tradycyjnie z próbami chodzenia boso po polskich poboczach, czyli zero szkła w stopach, zero drzazg, zero odcisków.
W połowie trasy, tata zaparkował białego vana i czekał na nas, żeby...powiedzieć nam, że odtąd musimy iść piechotą, bo -uwaga - las jest tej zimy bardzo suchy i przejazd samochodu ani chybi by go podpalił. W tym miejscu ogłosiłam bunt. Rodzicielka oczywiście się upierała jak osioł, że idziemy dalej na piechotę, ja się uparłam, że nigdzie nie idę i w rezultacie spędziłam całe spotkanie z kocykiem i książką, strzelając focha w jakimś schowku na szczotki.
Tata oczywiście dalej pod lasem, bo przecież samochód nie może wjechać, bo z miejsca pożar. Ech..
Mam wrażenie,że mama w moich snach robi za wcielenie bezsensownej upartości. 

środa, 18 lutego 2015

Deszcz gówna

Zaczęło się od garbusa. Takiego kaprawego, krzywego, z jednym okiem wyłupiastym i większym, coś jak Igor skrzyżowany z Quasimodem. I on koniecznie się upierał, żebym mu pozwoliła poprowadzić lokomotywę, jak będziemy wracać do stolicy. No i ja, głupia, miękkie serce miałam i się zgodziłam. Wjechałam do stolicy pociągiem prowadzonym przez garbusa, co jak się okazało królewnie absolutnie nie przystoi. 

Matka natura aż się wzdrygnęła z odrazy, sąsiedzi zagrozili zbrojną napaścią i żeby jakoś to wszystko uładzić, garbusa trzeba było poświęcić. Wylądował biedak w kazamatach, a ja nawet będąc królewną nie miałam tu nic do powiedzenia. W sumie to się nawet pogodziłam z losem (garbusa) i nie próbowałam interweniować, póki nie okazało się, że trzeba go poświęcić bardziej i uciąć mu głowę W tedy powiedziałam „Dość! Garbus jest niewinny”. Natura natychmiast wróciła do wzdrygania się, a sąsiedzi zaczęli szykować wojsko.

Nasza stolica podejrzanie przypominała Złote Tarasy. Zapewne przez oszkloną kopułę osłaniają miasto. Przy głównym wejściu wojsko zaczęło się zbierać, żeby w razie czego odeprzeć atak ,oburzonych ułaskawieniem garbusa, wrogów. Na zewnątrz natura szykowała się do potężnej burzy, zwiadowca wysłany na rekonesans, wrócił biegiem, bo omal nie trafił go piorun. W oddali chłopi wypędzali w popłochu bydło ze wzburzonego jeziora i gnali je do obór. Czarne chmury zasnuły niebo, wiatr wył, suche liście latały, deszcz zacinał. Jednym słowem gniew przyrody na całego.
Patrzę tak sobie na te jezioro wzburzone, na te chmurzyska ponure i rozważam swoją decyzje, kiedy nagle słyszę wrzask jakiegoś poddanego. Wzmiankowany poddany, patrzy w górę, palcem celuje w kopułę nad nami i krzyczy „Deszcz gównaaaaaa!!!!!”, a wtedy z głośnym „plask”, jedno za drugim na szkle lądują, rozpluskując się, karnie zesłanie przez naturę gówniane pociski.  


wtorek, 27 stycznia 2015

Frank stoi wysoko, na rynkach panika więc się pewnie przyda skarb schizofrenika.

Frank stoi wysoko, na rynkach panika więc się pewnie przyda skarb schizofrenika.

Znaczy, jak tylko usłyszałam, że, nie wymieniony z nazwiska schizofrenik, ma opracowaną drogę do skarbu niewiadomego pochodzenia, od razu wyszłam od gospodyni i ruszyłam w drogę. Przede wszystkim musiałam zdobyć notatki. W tym usiłował mi przeszkadzać jakiś typ z pod ciemnej gwiazdy, który jak mnie tylko zobaczył, od razu się przyczepił i pognał za mną wzdłuż korytarza.

Wpadłam więc do sąsiadów, żeby skorzystać z ich posadzki w przedpokoju. Typ zgodnie z przewidywaniami wpadł za mną, a wtedy ja cap go za łeb i łupnęłam wzmiankowanym łbem o kafelki na podłodze aż dźwięknęło. To dało mi dość czasu, żeby dobiec do skrzynek pocztowych, wyciągnąć ze skrzynki schizofrenika plan trasy do skarbu i zwiać do windy.

Windą zjechałam na pierwsze piętro, wiedząc, że agresor pognał na parter. Na pierwszym zmieniłam kierunek i pojechałam w górę, na samiutkie poddasze, gdzie usiadłam na schodach przed drzwiami. Jakaś kobieta wyszła z nich i zagadała do mnie, wyglądało na to, że siedzenie pod drzwiami, na podłodze z masą papierów automatycznie czyni z człowieka studenta. Kiedy kobieta sobie poszła, postanowiłam wreszcie zapuścić żurawia w notatki szaleńca.

Niestety notatki składały się w większości z małych karteluszek z cyferkami od 1 do 10. Do tego jakieś kartki wyrwane z zeszytu i zabazgrane. Do tego standardowa składowa skrzynek pocztowych (wszak znalazłam całość w skrzynce) czyli ulotki. Generalnie całość bez sensu. Znaczy oczywiście z sensem, bo schizofrenik wiedział co robi, ale żeby odczytać kod świra trzeba samemu być świrem. W dodatku rozsypałam kartki z numerkami i wszyscy przechodzący musieli pomagać mi w ich zbieraniu. Miałam przy tym taką dręczącą świadomość, że ja tu zgubię jedną jedynkę lub trójkę i cały kod schizofrenika diabli wezmę. I tak dobrze, że wyzbierałam większość. Niestety sen nie wspomina nic o odczytaniu kodu i znalezieniu skarbu.



poniedziałek, 12 stycznia 2015

złoty bażant

Byłam z wycieczką na wyspie, kiedy odwiedziła mnie mama. Koniecznie chciałam iść zwiedzać lokalne kościoły w jej towarzystwie, ale kierownik wycieczki nie pozwolił, ponieważ nasz samolot startował o 4 rano i nie było czasu. Jednak udało mi się wybrać na krótki spacer nad Wisłę. Pogoda była ładne i wszystko byłoby w porządku gdyby nie piraci i ich sterowce. Właściwie to cała wyspa okazała się aż roić od piratów. Mieli na niej cały kompleks jaskiń i chowali się przed władzami. Piraci zostali jednak pokonani, a jaskinie wysadzone.

Jednemu z nich ucięliśmy głowę i stałam patrząc na nią, przybitą do skalnej ściany, tak na wysokości mojej twarzy. Jednocześnie okazało się, że wisząca obok ośmiornica również jest jego głową. I głowa (nie wiem która) powiedziała nagle - "wasza wysokość niech weźmie to pióro z mojego kapelusza i nosi je na szyszaku). Król (, który jak się okazało stał sobie za mną) wziął to pióro i zaczął oglądać. Uznaliśmy, że należy do bażanta, niestety bażanty wyginęły w ostatnim kataklizmie, więc trudno było tę teorię zweryfikować. Byłam pewna, tak, na 90%, że to złoty bażant, chociaż wyglądało raczej jak złote pawie pióro. Trochę mnie niepokoiło, bo nie ufałam piratowi, nawet martwemu. Zapytałam króla czy zamierza faktycznie nosić je i potwierdził, bo jak sam powiedział, skoro przysiągł, to teraz musi spełnić przysięgę. Pióro było złamane, ale w sumie dałoby się je nosić.

ZOO

Śniło mi się, że zostałam na noc w zoo. Siedziałam w wielkiej, bardzo wysokiej szklarni, pomiędzy palmami i obserwowałam nocne niebo zastanawiając się, czy to ZOO wrocławskie czy warszawskie. Po czym doszłam do wniosku, że jednak musi to być nasze, stołeczne, bo we Wrocławiu mają większy tego typu obiekt. Co ciekawe, niektóre okna w kopulastym dachu były otwarte i zastanawiałam się jaki to ma sens. Z jednej strony ogrzewanie pomieszczenia zimą, a z drugiej te wietrzenie, przecież na zewnatrz jest mróz.

środa, 7 stycznia 2015

drzwi



We śnie szłam przez dom, pełen zamkniętych drzwi.  Otwierałam je kolejno i przechodziłam do następnego pomieszczenia, a potem pozostawiałam je otwarte za sobą. Po domu, jak to czasami w snach bywa, snuły się zombie. Nie były szare ani nie gryzły, wyglądały jak zwykli ludzie tylko, że bardziej zwykli niż zwykle, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Byli tacy apatyczni, bezwolni, nieruchawi. Kiedy opuściłam budynek zauważyłam, że zombie postanowiły wykorzystać okazję i uciec. Budziły się i wydostawały się na wolność. Tylko jeden, dość nadęty starszawy gość, z piwnym brzuszkiem, zamiast uciekać podszedł do mnie i zaczął w imieniu swoim i swojej żony zadawać głupie i roszczeniowe pytania. A ja tylko pomyślałam, „co jest z tobą facet? Drzwi za moimi plecami nie będą otwarte wiecznie, one już kolejno zaczynają się zamykać, a ty tu stoisz i marnujesz swój czas”. Faktycznie, drzwi w głębi domu zatrzaskiwały się kolejno, a wreszcie zamknęły się ostatnie. Kto nie zdążył ten został i będzie zombie przez następny nieokreślony odcinek czasu.

Umysł człowieka jest niczym dom, ma wiele drzwi i niektóre z nich pozostają zamknięte, z tych czy innych powodów, bywa że  nawet latami. Czasami jednak, z powodów równie trudnych do zidentyfikowania, te lub inne drzwi otwierają się, a myślowa zawartość pomieszczenia przemieszcza się i coś się w nas zmienia.  

piątek, 2 stycznia 2015

kto ma pszczoły ten ma miód, a kto ma niedźwiedzie ten ma...



Dziś szłam sobie grzecznie przez las, w towarzystwie dwóch nieznanych mi dziewczyn, kiedy stanęłyśmy przed mostkiem z uli. Mostek składał się z uli, ustawionych jeden obok drugiego, pszczoły dookoła latały brzęcząc, a dachy uli pokrywała czarna substancja, którą początkowo wzięłyśmy za asfalt.
Niestety kiedy stanęłam na tym asfalcie dotarła do mnie smutna prawda. W ulach jest miód, do miodu przyłażą miśki. Miśki srają na ule, a to czarne coś to gruba i zaschnięta z wierzchu góra czarnego niedźwiedziego łajna. Skorupa na wierzchu okazała się być zbyt cienka i o ile koleżanka chudzinka przeszła po niej, to ja się zapadłam po pas. Trzecia dziewczyna nauczona moim doświadczeniem jakoś ominęła tę gównianą pułapkę.
W dodatku przez cały czas do domu ścigały nas wściekłe pszczoły, zupełnie jak w filie o roju. Kiedy zabarykadowaliśmy się w budynku, pszczoły uznały, że przynajmniej pożądlą bawiące się na dworze dzieci. Na szczęście dla dzieci i ku mojemu skrywanemu rozczarowaniu, lunął rzęsisty deszcz i zmył owady.