Strony

środa, 29 lutego 2012

dyktatura obalona, można gratulować

Dziś obalałam dyktaturę. W towarzystwie małych ludzików, dla których dyktator był wielkości potwora. Najpierw pozbawiliśmy dziada armii i władzy, ale potem musieliśmy go pokonać, a on miotał się jak dinozaur. Małe ludziki dały mi jakąś specjalną zdolność, dzięki której mogłam go zranić. Potem związaliśmy go w baleron i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Nie można go zostawić żywego, a nigdy nikogo  nie zabijałam. I kiedy się zdecydowałam, że jednak trzeba go zabić, zadzwonił dzwonek do drzwi. Otwieram, a tam Obama i pomyślałam, że głupio go nie wypuścić, skoro wpadł nam pogratulować, ale też głupio tak mordować  człowieka przy prezydencie.

wtorek, 28 lutego 2012

psy, zęby, rogi, koty i magiczne miecze…a i dzieci do oddania


Dziś znalazłam psa. Ale nie wyprowadzałam go na spacer, więc zadzwonił kolega i mówi, że powinnam z nim wyjść. Ja mu na to, że wyprowadzanie psów grozi…….tym i tamtym i owym (nie pamiętam co wymieniałam) i podróżami duchowymi. Ale wreszcie ruszyłam tyłek z łóżka i zaczęłam zakładać kurtkę na piżamę, żeby wyjść na zimowy spacer po śniegu do rogu i z powrotem. Pamiętam, że takie spacery kiedyś mi bardzo pomagały.

Pamiętam też, że przekonałam dawną koleżankę, która nie ma dzieci, a we śnie miała, że będzie złą matką i musi oddać dziecko. I oddała. Potem miałam wyrzuty sumienia przez  cały sen. Pamiętam to dziecko, które oddała,  było w szkole i mówiło, że się cieszy, bo jest bardzo zdolne i pani mówi, że jest najlepsze w klasie. I to właśnie dzięki temu, że zostało oddane i było wychowywane bez emocji.

Potem był magiczny miecz, który był w zwierzaku i trzeba go było z niego wygryźć.

Potem Pepper spał komuś na kolanach.

Potem stawiałam na stoliku od maszyny mega ząb i mega róg zastanawiając się, co powie ksiądz po kolędzie jak zobaczy.



No to jedziemy z analizą. Wieczór spędziłam na czytaniu biografii słynnego polskiego jasnowidza Ossowieckiego i dość podłamana jego smutnym końcem (zabity przez hitlerowców) nie mogłam spać dręczona rozmyślaniami o tym jak coś co niektórzy lekkomyślnie oceniają jako dary może być problemem. Przykładowo widzenie aury śmierci jest pewnie dość przykre dla widzącego. Doszłam do wniosku, że w zasadzie to chociaż ciągnie mnie do ezo to jednak się boję. Odpowiedzialności i nieprzyjemności. W związku z tym przyśnił mi się sen, w którym wzięłam do domu psa. Zwierzę jest symbolem ducha więc wpuściłam pod mój dach duchowość. Miotam się i zrzędzę, ale moja podświadomość domaga się istoty wyższej, a pies chce siku. Nie trzeba być geniuszem żeby wiedzieć, że nieodsikany pies albo eksploduje albo nasika na dywan. Więc ekspert radzi wyprowadzić psa na spacer. Czyli wypuścić ducha na świat. A ja chociaż jest noc muszę ruszyć tyłek i iść na uspakajający spacerek czyli pozwolić jakoś temu pędowi do mistycyzmu się uzewnętrznić.

To dalej:  dziecko – to ja, matka to ja i ja to ja. Więc zdecydowałam się odłączyć emocje od wychowywania mnie. Matka czyli ja nie jest w stanie ich kontrolować. Więc dziecko musi wychować się samo. I podejrzewam, że zrobi to lepiej. Zawsze uważałam, że emocje są szkodliwe, ale często mam wyrzuty sumienia, że nie jestem taka jak reszta świata. Tu na przykład mam pretensje sama do siebie, że „oddałam” dziecko, które mogło by być moje. Pewnie ktoś inny je urodził, ale dziecku jest dobrze więc ok. Jest najlepsze w klasie i ma to uspokoić moje wyrzuty sumienia. Być może niektórym nasunęłaby się teoria, że to faktycznie urodzona dusza ma do mnie lekkie pretensje, że jej nie urodziłam, albo wręcz przeciwnie, uspakaja mnie, że jest ok. Nie wiem. Ale nie zamierzam rodzić.

Kawałka z mieczem i kotem nie ogarniam, bo nie pamiętam większości snu. Pamiętam tylko, że było w nim dwóch mężczyzn i jednego traktowałam w opowieści o nich lepiej, a drugiego jak głupka, chociaż to on miał ważniejszą rolę do spełnienia. I to pewnie jego miecz miał być.

Końcówka z rogiem i zębem – robiłam sobie masę skojarzeń plus skomplikowany schemat i jak byk prowadzi mi to do diabła. Uzależnienie od przyjemności. Konkretnie jedzenie. Jestem na szczęście chuda, bo pewnie moje Aku Aku pedałuje za mnie co dzień kilometry na rowerku, ale jem sporo. Może nie na raz ale z przerwami, ale jednak sporo. Jem z nudów. Podejrzewam, że to sublimacja innego popędu wynikającego z życia w celibacie. Kolejne – posiadanie przedmiotów. Ludzie dużo mi dają. Możliwe, że przyciągam prezenty, ale sama nie lubię wydawać, bo czuję, że mój budżet jest zagrożony. Gromadzę więc oszczędności, wpadam w histerię kiedy ich ubywa i gromadzę przedmioty. Dla mnie to uzależnienie = pozbawienie kontroli = zło = słabość. Do przedmiotów, żarcia i pieniędzy ciągną mnie uczucia = uczucia to zło. I stąd właśnie wynika diabeł, bo on słynie z potencjału w kwestii emocji i seksu, a ja z racji jego wpływu i braku obiektu przerzucam całość na jedzenie i przedmioty, które jednocześnie czuję, że mnie hamują na drodze rozwoju. Czas coś zacząć wyrzucać z szafy.

poniedziałek, 27 lutego 2012

ktoś widział gdzie kładłam sens istnienia?


Sen musiałam podejrzewam zmieścić w ciągu 5 minut pomiędzy dwoma odpaleniami budzika, albo mam złudzenie, że przespałam pierwsze dzwonienie.

1. Coś, podejrzewam boga na niebiesie zadawało pytania. I zależnie od formy odpowiedź pozwalała uniknąć nieszczęścia, albo wręcz przeciwnie była psu o kant siedzenia potłuc. Jeżeli zapytał tą drugą formą to po prostu nie dało się znaleźć odpowiedzi. I właśnie po takim pytaniu umarł z przedawkowania znajomy ksiądz. (w realu nie mam znajomych księży, ale podświadomość najwyraźniej znała jakiegoś). Pamiętam, że stałam pod bramą i palcem w powietrzu pisałam do Boga (daję duże B, bo TEGO miałam na myśli), że mi smutno i że proszę o opiekę i nazywałam go wielkim i miłosiernym. A ludzie myśleli, że to samobójczy list księdza taki został. A śmieszne, że chciałam napisać „chroń ich/nas” ale zamiast tego napisałam „MY”, bo to lepiej pasowało.

2. Byliśmy na Hawajach i najpierw telewizja mówiła o tym, że szykuje się skażenie wód w morzu, które poważnie zagrozi życiu, a potem zmienili temat na lokalne święto. Święto zaczynało się klasycznymi ekstatycznymi tańcami w spódniczkach z trawy, a potem zaczynali się pojawiać ubrani na biało marynarze i  tancerze w żołnierskich płaszczach (ale białych), w białych czapkach i z twarzami wymalowanymi na biało. Złapałam jednego i powiedziałam mu, że wygląda jak duch z epoki komunizmu. Roześmiał się i wrócił do tańca. Ci żołnierzo-podobni pełnili rolę jakiś strażników.  A dodatkowo do ciżby tańczących przepychali się jacyś ludzie, w tym pan z wąsikiem i w smokingu, wyglądający jak dżentelmen z niemych filmów, szukający tu dziewczyny.

3. Ojciec pytał mnie, czy byłam dziś u gołębi, bo pewnie tam pełno kup. Odpowiedziałam, że przecież sprzątał gołębnik (tak, gołębnik istnieje w realu i został sprzątnięty) ale, że mogę im wymienić kuwetę. Potem wywalałam kupy z kuwety na chodnik. Nadleciał gołąb i zaczął sikać. Wyglądał jak skrzyżowanie kota z welociraptorem. A w czasie całego snu, kilkakrotnie zaglądałam przez okienko do gołębnika, który normalnie jest za wysoko, więc musiałam mieć co najmniej 4 metry wysokości.

I dwa z przed budzika:

Pierwszy:

Jadę pociągiem intercity. Pociąg zatrzymuje się na stacji, ale nie zdaję sobie sprawy, że to już Sochaczew, myślę, że to Warszawa i nie wysiadam. Kiedy orientuje się gdzie jestem, muszę jeszcze pozbierać podręczniki szkolne, które wypadły mi z torby. Niestety pociąg rusza kiedy kończę (znów aluzja do mojej materialistycznej natury) i kiedy myślę z nadzieją, że wysiądę w Wawie, okazuje się, że ja właśnie z Wawy przyjechałam, a następna stacja, jak powiedział miły pan to jakieś nie wiadomo jak dalekie zadupie.

Drugi: Byłam na wsi, w domu babci. Pamiętam mojego ciotecznego brata na ganku, pamiętam, że piłam piwo i pamiętam, że ktoś u mnie w szkole umarł i matka mnie opierdalała, jak burą sukę, bo nie wierzyła, że nic o tym nie wiem, myślała, że to ja zabiłam.

Motywy przewodnie:

a) wczoraj nawiozłam szabrowanego majątku z mieszkania z likwidacji, mam wątpliwości do użyteczności dwóch przedmiotów, no dobra trzech. Ale wzięłam – więc moja podświadomość uczyniła mi przytyk z pociągiem. „patrz jak będziesz zbierać starocie, przydatne jako te podręczniki szkolne kiedy już masz trzydziechę na karku, to coś przegapisz i metaforyczny pociąg odjedzie, a ty będziesz uwięziona do następnej stacji”. Umiem rozpoznać przytyk kiedy go znajdę. Jedak niech podświadomość doceni sztućce bo nasze wyglądały jakby były już toxic wastem i sreberko się z nich łuszczyło.

b) pożarłam się ostatnio z matką o telefony do mnie 4 razy dziennie, żeby zapytać co słychać  i podświadomość ciągle jest na nią zła. Matka też zła chyba, bo nie zadzwoniła wczoraj wcale.

c) moja podświadomość kopana przez ateistyczne Ego po kostkach wyrzutami sumienia, stwierdziła że pierdoli i będzie wierząca. Niestety ksiądz (czyli nasz system idei) popełnił samobójstwo w obliczu tego jak wygląda świat, ale podświadomość mistycznym palcem w powietrzu pisze wezwanie do istoty wyższej, bo jest in need of sens istnienia.

d) z braku natychmiastowej odpowiedzi od Boga zrobiła sobie rytuał, pogański, bo wiadomo, że poganie się znają na rytuałach. Z udziałem duchów opiekuńczych – panowie w bieli mnie nie okiwają, że są żywi. I zaprosiła Animusa, który na tę okazje przytrymował wąsik i odział się w gustowny smoking. Rytuał był jakiś radosny więc podświadomość chyba nieźle się bawiła.

e) nie wiem skąd gołębie skrzyżowane z kotem, ale byłam w domu i byłam dużo wyższa od innych. Wreszcie czuję się silniejsza od rodziny?

niedziela, 26 lutego 2012

znaczenie zielonego wykrzyknika


Jeden sen podstępnie mi dziś umknął. Pamiętałam go, pamiętałam, a potem już nie pamiętałam.  Ale jeden został.

Były w nim tygrysy, bo pracowałam w ZOO. Zoo kazało mi wykonywać dla siebie różne questy, więc chodziłam po obcym mieście i szukałam ludzi z zielonymi wykrzyknikami nad głową. Zielony wykrzyknik w grze to znak, że osobnik daje questa.  Przeciskałam się między samochodami w korku na wiadukcie, żeby dostać się do tych ludzi od questów. Mijałam jakiś kościół średniowieczny z kamiennym murkiem. Chodziłam po ZOO i zastanawiałam się czemu tygrysy są w oddzielnych klatkach. I cały czas miałam wrażenie, że tych questow jest za dużo.

Morał taki: pracy jest zawsze za dużo

sobota, 25 lutego 2012

tam i z powrotem przez most


Przechodziłam przez most. Jak dla mnie bomba, bo zwykle miałam problemy z mostami. Pewnie jako przyzwoita wiedźma mam problem z płynącą wodą.

Sęk w tym, że jak już przez niego przeszłam, nawiasem mówiąc z cała masą ludzi to się okazało, że to nie jest most w Sochaczewie, ale w Wyszogrodzie i pod drugiej stronie są pola, wały przeciwpowodziowe i krzaki. Absolutnie nie wiedziałam gdzie jestem ani jak stamtąd wrócić do domu. Dlatego wróciłam na stronę z której przyszłam i postanowiłam zapytać o drogę. Zeszłam na uliczkę biegnącą wzdłuż rzeki i trafiłam na muzeum i weszłam do niego. Po budynku muzeum chodziłam w towarzystwie jakiegoś człowieka, ale trudno mi określić jakiego. Co najważniejsze oboje byliśmy martwi, bo coś nas tam zabiło. Jak widać martwota nie przeszkadza w chodzeniu. Potem coś nas goniło, a ja zastanawiałam się czy można zabić kogoś kto już nie żyje i odnosiłam wrażenie, że prawdopodobnie cokolwiek to nie jest nie przejmie się tym, że jestem martwa i i tak mnie pogryzie.

kiedy nocą do drzwi (nie twoich i po pijaku) załomocą pamiętaj o zaklęciu zdjęcia dolegliwości


Zaczęło się od tego, że w środku nocy – na zaspane oko coś koło trzeciej, obudziło mnie pukanie do sąsiada. Sąsiad odkąd tu mieszkam, a pewnie też od wprowadzenia chrześcijaństwa nie naprawił dzwonka więc jak dobija się do domu to echo wieść niesie po klatce schodowej. A że pan jest powódzianin i choć się nie przelewa to za kołnierz nie wylewa i jak każda ofiara powódzi chadza często zalany to się nie przejmuje,  że w drzwi wali jak w dzwon kościelny. Obudziłam się więc, otworzyłam oko, wymamrotałam niecenzuralne słowo, zamknęłam oko i poszłam spać. I stąd narodził się sen o sąsiedzie.

W tym śnie byłam postacią z gry sieciowej i polowałam na tegoż sąsiada w celu ubicia. Potem on polował na mnie w celu jak wyżej. A potem prawie go załatwiłam, ale założył mi jakąś degenerację i  umarłam. Obstawiam, że użył skilla alkoholowy chuch.

piątek, 24 lutego 2012

maska i kij


Dziś pamiętam tylko jeden.

Była wojna i ludzie uciekali przed agresorem. Pędzeni kijami nawiasem mówiąc.

Ja wyrzekałam, że maska zawsze jest taka sama, niezależnie od tego jak pokancerowana jest twarz pod spodem. Uważałam, że zależnie od uszkodzeń twarzy powinni dawać inne maski.

Morał z tej bajki: świata nie obchodzi co masz pod spodem. Pokazywanie tego jest w złym tonie i stawia cię na pozycji osoby dziwnej i potencjalnie niebezpiecznej. Dlatego właśnie niezależnie od tego jak bardzo nie pokancerowało cię życie maski są zawsze takie same. A kij przyda się żeby się opędzać od psów i podpierać w podróży przez życie.

czwartek, 23 lutego 2012

niemowlaki :/


O. dorobiła się niemowlaka. Płaczącego. Nie wiem czemu trzymała go u mnie w Sochaczewie. W każdym razie już nie mogą mnie oboje z mężem odwozić do domu, bo ona musi zostawać z dzieckiem.

Dziś niewiele pamiętam, pewnie za dobrze spałam

środa, 22 lutego 2012

wymieniam okna…cool

Budzi mnie hałas, a tu na parapecie stoi dwóch gości w kombinezonach i coś kombinują. Dosunęłam firankę, ale słyszę jak szr szur, włażą do środka. Siadam i się pytam jak kogo dobrego, co do cholery robią po MOJEJ stronie parapetu, a oni mi na to, że biorą miarę na okno. Rodzice wpadli na zajebiaszczy pomysł, żeby teraz wszystkie okna były drewniane. I miały matowe szyby we wzorki jak drzwi w kiblach. I te zdejmowane dodatkowe skrzydła zajmujące miejsce. I mnie nie zapytali! Ale byłam wściekła.

przestroga dla korzystajacych z toalety zewnętrznej


Był bal, na balu wypadło być. Biletów były dwie kategorie. Zwykłe i czerwone dla osób, które mają szansę wygrać tytuł królowej balu.Bal był jak eventy ww GW co parę godzin. Byłyśmy z Tomasią już trzy razy, za pierwszym razem dostałyśmy czerwone bilety, ale za kolejnymi już nie. Prosiłyśmy i prosiłyśmy, ale nie. Za to dostał je jakiś włochaty stwór wyglądający jakby się właśnie urwał z gwiezdnych wojen. Uznałyśmy, że to dyskryminacja. Bal był dziwny. PM-owy. Byly różne brygady PMów i każda miała swoje przypisane cele mniej ważne, ważne i zajebiście ważne. Całość polegała na osiągnięciu tych celów. Moim celem było rozdawanie ulotek ostrzegających przed mordercą. Dostałyśmy też przebrania, ja w swoim wyglądałam, jakby miała abażur od lampy na głowie. Pokazywałam się ludziom,  a oni się śmieli.

W pewnym momencie musiałam iść do sławojki. Podpatrzył to morderca i wlazł do dołu kloacznego i się tam zaczaił. Jak weszłam do sławojki zobaczyłam go tam na dole więc zrobiłam najbardziej naturalną dla mnie wtedy rzecz czyli wrzuciłam mu tam kilka ulotek w koszulkach i powiedziałam „masz tu trochę ulotek”. Po czym wyszłam przed sławojkę taka dumna z siebie i pokazałam palcem na gościa krzycząc do wszystkich „Ludzie patrzcie, mordercę znalazłam ” Morderca obowiązkowo miał szary kombinezon i chodził przygarbiony jakby się czaił.

wtorek, 21 lutego 2012

Uciekajcie wszyscy, bo będzie żrące


Dobra, koniec lenia. Nie pamiętam dzisiejszego snu, ale za to wstawiam archiwalny. Ten udowadnia,  że wiedza chemiczna trzyma się uczniów liceum.

No więc dwóch gości usiłowało mnie sprzedać. Nie wiem gdzie i po co, grunt, że usiłowało wbrew próbom przekonania ich przez jednego chłopaka, że sprzedawanie ludzi jest nieetyczne. Kiedy już uznali, że walą etykę, usłyszałam krzyk „uciekajcie, bo zaraz będzie żrące” i zobaczyłam kolegę, który wsypywał coś (co okazało się sodem)  do wielkiej fali tsunami. Fala jak to tsunami ma w zwyczaju przewaliła się po wszystkim i sobie poszła. A wtedy zorientowałam się, że stoję na szkolnym apelu i słyszę jak fizyczka i dyrektorka odmawiają modlitwę za dusze uczniów klas Ia, IVb i IVe. A ja oczywiście byłam tam obecna duchem.



morał? To taka typowo apokaliptyczno-naiwna wizja – tylko wielka katastrofa może oczyścić świat. Woda jest czynnikiem oczyszczającym, a do tego jeszcze środek żrący i mamy mentalny domestos czyszczący duszę tak skutecznie, że nie zostaje ciało. Być może teoria o tym, że niektórzy nie lubią ciała sprawdza się w moim wypadku.

żelazna rzeka


To jak już mam humor na archiwalne to następny. Ten zawsze lubiłam, bo z jednej strony jest bajkowy, a z drugiej strony pokazuje jak trawa z drugiej strony płotu jest bardziej zielona, a koniec świata jest ok, pod warunkiem, że nie leży daleko od domu.

No więc w dzienniku od rana nawijali o starcie rakiety i pokazywali miejsce jej startu. Na miejscu startu było pełno rozlanego żelaza, a ludzie w białych fartuchach robili to co zwykle robią ludzie jak leci na nich płynne żelazo (ale uwaga srebrne nie czerwone – podejrzewam tu rtęć) czyli uciekali co sił w nogach.  [ten kawałek snu wiąże się z faktem, że na końcu pierwszej przecznicy mojej ulicy stał sobie wrak samochodu, w którym zawsze lubiliśmy się bawić. Nazywaliśmy go Challenger. Stąd pewnie wzięła się rakieta i sugestia katastrofy, bo dziennik pokazywał ten start właśnie w tamtych okolicach]

Kilka dni później, lub tysięcy lat później (wiadomo, że po paru tysiącach lat wszystko lepiej wygląda np Atlantyda, a byłam wtedy wielką jej fanką) wzięłam sąsiada (wtedy małego szkraba) i poszliśmy żelazną rzeką – drogą, którą płynęło wtedy żelazo. Kamyki na niej były srebrzyste pokryte warstwą żelaza.Miała około metra szerokości – taki typowy strumień. Szliśmy przez lasy i pola i wsie, aż wreszcie zatrzymaliśmy się we wsi u Leśnika (Leśnik był znajomym babci i mieszkał jakieś 200 metrów od mojego domu, pisał wiersze  i był fajny) na obiad. Po obiedzie chcieliśmy iść dalej, aż do źródeł rzeki (fajne marzenie, zawsze chciałam dojść do źródeł jakiejś rzeki żeby zobaczyć jak się to wszystko zaczyna, na razie jedynym sukcesem jest odnalezienie ujścia kanałku melioracyjnego kolo mojego poprzedniego mieszkania – zawsze coś. Podróże do początku są bardzo mistyczne.).

I znów mistycyzm – u Leśnika były dwie furtki – jedna na drogę do domu, druga na dalszą drogę. Mieliśmy zamiar iść dalej, ale zobaczyłam przez okno jak dwoje dzieci goni małe lamparciątko (zawsze coś miałam do kotów) więc wyszłam tą nieodpowiednią furtka żeby na nie nakrzyczeć. I znalazłam się pomiędzy skalną ściana pod którą kuliły się dwa małe lamparty i dwójka dzieci je chciała złapać, a  kręgiem dorosłych i wielkim wściekłym lampartem z drugiej strony.

Ponieważ wiedziałam, że samica z młodymi jest niebezpieczna cofnęłam się w głąb domu. Chciałam zamknąć drzwi ale lampart wskoczył za mną do środka.

Morał: mamy tu podróż do źródeł wiedzy tajemnej – stąd rakieta symbol nauki, katastrofa – obowiązkowo tajemnicza z odcieniem tragedii i typową podróż przez pola i lasy. Potem dwie furtki czyli próba wyboru i wyjście przez niewłaściwa. Dzieci i lamparty były obstawiam w zmowie, a wielki lampart to ja jako potwór nie pozwalająca mi zgłębić wiedzy. Jeżeli nie jesteś gotowy na przemianę potwór cię pożre.

Śnić rtęć według senników oznacza szybkie zmiany, niestabilne życie i gwałtowny temperament. Cóż temperament mam…

Zadaję sobie pytanie jakbym się czuła wtedy wiedząc jak zanalizować ten sen? Dało by mi to coś oprócz większego zdziwaczenia? A jednak zapisywałam te sny.

poniedziałek, 20 lutego 2012

a może nad morze?


Z racji długiego weekendu wybrałam się do sanatorium do Kołobrzegu. Miałam się tam zresztą minąć z matką. Ona wpadła na jeden dzień, ja miałam być od zień dłużej. Pogoda dopisywała, słońce świeciło, niebo było bez chmurki. Niestety jej dzień szybko zleciał więc odprowadziłam ją na stację i wsiadła do pociągu do Wawy, a tak właściwie to odpłynęła statkiem, ponieważ pociągi to statki. Następnego dnia spakowałam rzeczy i poszłam zarezerwować sobie bilet do Warszawy, ale okazało się, że wszystkie bilety na ten o dziś są zajęte. Nie wiedziałam dlaczego, bo przecież nie sezon, ale tak czy siak najbliższy jechał za dwa dni 21. Kiepsko, bo musiałabym wziąć urlop. Już zaczynałam kombinować, ale zapytałam jeszcze o pociąg do Sochaczewa. I ten okazało się był. Dziś o 2  w nocy. Nabyłam bilet i pognałam spędzać czas.

A tymczasem mistrz nad morzem na molo(raczej pomost niż molo) rozstawił swoich uczniów i ich ćwiczył. Ale coś ich co chwila rozpraszało więc się zezłościł, powiedział im że są do dupy i zupełnie się nie nadają do walki z potworem i poszedł wściekły. Potwór miał się stawić w nocy, jakoś niedaleko po moim wyjeździe do domu. Uczniowie się bardzo zdemotywowali, więc postanowiłam im pomóc. Zagoniłam ich z powrotem na pomost i bardzo stanowczo wyjaśniłam, że to nie jest tak, że oni nie umieją. Mają już potrzebne umiejętności, ale muszą się nauczyć wykorzystywać je w celu, który chcą osiągnąć.  Jednym słowem, najpierw cel, a potem użycie umiejętności. A oni ćwicząc z mistrzem rozkojarzyli się wodą pod pomostem, a powinni byli użyć techniki do złapania jednej z ryb. Załapali. Niestety nie mogłam zostać z nimi na walce z potworem.

Na druga w nocy pognałam na swój statek do Sochaczewa. Wsiadam z innymi pasażerami, a kapitan mówi.  – O,  widzę, że macie mundury, będziecie dobrze wyglądali na arenie.

Bo statek to był, ale niewolniczy. Łapał gladiatorów.O dziwo wyglądało na to, że jak przeżyjemy areny po drodze to faktycznie zamierza zawieźć nas do celu. Ludzie się dopytywali czy dostaniemy broń, ale  kapitan ich wyśmiał.

niedziela, 19 lutego 2012

żubro-koń, diamenty i weneckie lustra


Z koleżanką, nie mam bladego pojęcia którą zwiedzałyśmy sobie obrazy. Raz na jakiś czas szłyśmy na spacer po obrazach. Właziłyśmy do środka. Każdy obraz był jednym światem, a właściwie wycinkiem jednego świata. Ludzie nas tam już rozpoznawali, ale nie wiedzieli, że my nie stąd.

W pierwszym świecie byłyśmy na ulicy szlifierzy diamentów i wyzłośliwiał się do nas jakiś facet. Ja usiłowałam odwrócić uwagę koleżanki, żeby go nie obluzgała pokazując jej pełne świecidełek wystawy. Mówiłam „patrz świeci się!”

W drugim śnie byłyśmy na targu w porcie gdzie ktoś sprzedawał kudłatego konia. Normalnie wielkie wełniste bydlę. Fryz miał jak żubr. I ja się uparłam żeby na niego wsiąść i pojeździć. Podejrzewam, że ten koń powstał mi jako krzyżówka konia z wielbłądem włochatym, którego widziałam wczoraj na zdjęciu, jak na nim Tatar jakiś czy inny skośnooki po śniegu popylał. Nawet fajnie się jeździło.

W trzecim świecie była dzielnica fabrykantów luster weneckich i koleżanka się uparła, że ona chce jedno zobaczyć. Więc producent jak zwykle jej pokazał to  ukryte w szafie mojej babci. Można podglądać ludzi siedząc w szafie. On mówił, że to tylko do sprawdzania jakości drewna.



Zabawne, że w moich snach jakoś zawsze ta druga osoba jest tym zainteresowanym wszystkim konsumpcjonistą. Albo coś je, albo ogląda, albo czegoś nie zauważy i wlezie w zagrożenie. Może to odłączona i spersonalizowana moja percepcja?

Pająki pani, jakie tam pająki? Pająki to my dopiero w pokoju mamy! O jakie wielkie bydlaki!


Wsiadłam do autobusu i znów się zaczęło. Oczywiście autobus nie może jechać tam gdzie powinien. To by było złamanie reguł snu. Ten zajechał na jakieś podwórko do jakiejś baby przed dom. Baba jak się okazuje miała nastoletnią córkę, którą to raz na jakiś czas nawiedzał demon. I ów demo jak już wpadał i znajdywał faceta jakiegoś obcego w domu to mu łeb z miejsca ukręcał. A szczególnie cięty był na listonoszy. Więc raz na jakiś czas baba sobie organizowała autobus pełen pasażerów, żeby przenocowali u niej w domu, żeby demon mógł któremuś łeb urwać i sobie pójść. Łeb zaznaczam urywał tylko jednemu facetowi, a potem znikał. Akurat w autobusie był jeden listonosz. Baba zaprosiła nas do przedpokoju gdzie miała nam koce na podłodze rozłożyć. Ja patrzę, a tu po dywaniku łażą pająki. Mało, że łażą, jeszcze spadają z sufitu. Idę więc do baby i mówię, jak komu dobremu, że ja tu nie śpię bo pająki spadają. A ta się jak nie żachnie, że jak to pająki?! Pająki to ja sobie mogę w pokoju zobaczyć, tam to dopiero są pająki, a ile gatunków, nie to co w przedpokoju. Więc zabrałam koc i poszłam do ganku przytulić się do listonosza, w nadziei, że u męskiego boku pająki mnie nie wyniosą.



Pająki mam wrażenie reprezentują tu moje podejście do wielorakich problemów, które otaczają mnie i są upierdliwe. Nic dużego, ale skutecznie odstraszające mnie od podejmowania aktywności.

Autobus jak zwykle brak kontroli nad kierunkiem, w którym podążam.

Demon był w bajce o ile się nie mylę, trzeba było przeżyć noc w jakimś domu. Taka próba. Podejrzewam, że pająki nie wchodziły wtedy w rachubę. Demon zwykle porywał facetów, często zalotników jakiejś laski (tu mamy nastoletnią córkę baby), sama  baba z charakteru też jakaś piekielna. Obstawiam, że ona nie szuka karmy dla demona, ale męża dla córki, który się nie przelęknie i wytrzyma. Tylko dlaczego listonosz? Może mundur pocztowy gra tu jakąś rolę. Mundur = żołnierz = nada się do zaciukania demona. Córki we śnie nie widziałam w ogóle. Może to ja, może szukam księcia na białym koniu. Ale pająki mnie skutecznie odstraszają. Nie mam głowy do pierdół obawiam się. Nie znoszę uwikłania i masy otaczających obowiązków i idei domu takiego jak we śnie. Za ciasno mi by w nim było.

daj babie filtry to sobie niewidzialny wózek zrobi


Zwykle o tej porze szłam na spacer po filtrach z ciotką Bo. Ale dziś ciotka Bo nie mogła więc poszłam sama. Słońce świeciło wesoło, trawka się zieleniła i w przeciwieństwie do tego syfu, który mam za oknem było ciepło i sucho. Więc usiadłam na niewidzialnym wózku inwalidzki i dalejże się odpychać rękoma. Ale coś powoli szło, więc raz na jakiś czas jak ludzie nie patrzyli wstawałam z niewidzialnego wózka i szłam kawałek piechotą. Miałam wrażenie, że to nie wózek tylko krzesło biurowe, ale to oczywiście nieweryfikowalna teoria, cokolwiek to było, było niewidzialne. Pamiętam, że utrzymując ciężar ciała na rękach schodziłam po ceglanych schodkach i usiłowałam koncentrować się na nie używaniu nóg, żeby facet, który się zbliżał żeby mi pomóc nie zobaczył, że mogę chodzić. Za każdym razem jak stawałam na nogi było mi strasznie wstyd, że ludzie widzą, że chodzę. Mężczyzna, który chciał mi pomóc pokręcił z niezadowoleniem głową i powiedział, że kiepsko sobie radzę. Potem jechałam na niewidzialnym wózku w stronę mostu siekierkowskiego, bo tam miałam przystanek autobusowy.

Morał: nie wiem czemu nie lubię nigdzie chodzić sama. Nie bawię się dobrze i nie czuję pewnie. Tak jakbym nie miała prawa do bawienia się dobrze, albo do przebywania gdzieś bez celu. Jeżeli jestem sama ale mam cel to jest ok, ale nie umiem spacerować bez powodu. Idę wtedy szybko i nie relaksuję się. To pewnie ten niewidzialny wózek inwalidzki. Umiem chodzić ale z jakiegoś powodu się tego wstydzę. Czuję się niekompletna kiedy jestem sama i boję się pokazać swojej kompletności. Prawdopodobnie dlatego, że obawiam się braku akceptacji ze strony społeczeństwa. W końcu wszyscy są gdzieś z kimś, a ja sama. Jestem więc inna czyli zła. Inność jest w naszych czasach zagrożeniem, w sumie zawsze była. Dlatego chowam się w swoim mieszkaniu i boję wychodzić. Jestem wrażliwa na zimno i na pogodę. Dążę do kontrolowanych warunków jak w macicy, gdzie ciepło, ciemno i nie muszę na nikim polegać. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale o ile niewidzialny rower jest zabawny to niewidzialny wózek jest no fun. Ograniczam się dla abstrakcji albo wręcz dla mojego wyobrażenia o tej abstrakcji. to teraz pytanie jak wstać? Jak uznać, że moja inność mi nie zagraża, że nie muszę się maskować?

sobota, 18 lutego 2012

a my tu w Polsce cały czas konno pomykamy…wiadomo husaria


Scena 1:

No więc mamy restaurację na Chmielnej chyba żeby to był Nowy  Świat. Senna geografia jest skomplikowana. Dookoła radośnie kula się senna rzeczywistość, ludzie siedzą przy stolikach, para żuli wlazła do restauracyjnego kibla w celu zajarania w spokoju fajki, słonko świeci. Aś tu nagle nad drzwiami na tablicy LED wyświetla się numer 600 000!!!. Ktoś właśnie wygrał 600 kafli. Więc kelnerki wyganiają klientów, ochroniarz wyprasza żulernię z kibla i zbiera opiernicz, że  w ogóle tam się dostali, a restauracje się zamyka w bliżej nieznanym celu.

Scena 2: do restauracji wchodzi Mike Tyson, wyciąga sygnet z kameą przedstawiającą numer 006 i kładzie go na ladzie, żeby zgarnąć 600 kafli

Scena 3: gdzieś w centrali bankowej, młoda blondynka zauważa, że placówka w Polsce wywala error podobny do tego, który widziała już raz kiedy zwinięto kupę kasy. Włącza alarm.

Scena 4. Mike Tyson orientuje się, że jego sprytny plan został zdemaskowany i każe swojej wspólniczce się zbierać. Ta po drodze zwija jeszcze z tego banku parę lizaków i szwajcarski zegarek w białej plastikowej obudowie. Wygląda jak ta laska z banku- ale teraz widać, że jest tak jasną blondynką, że prawie albinoską i jest drobniutka.

Scena 5: laska i bokser spacerują sobie pod rękę po starym mieście i laska skarży się na upadek obyczajów kulturalnych w Polsce. Po drodze spotykają mojego kolegę i laska zadaje mu jakieś pytanie, na które on złośliwie odpowiada „tak my tu cały czas konno w Polsce jeździmy”. Za tę złośliwość jest na niego wściekła i burczy pod nosem, że jak go jeszcze spotka to on będzie miał niemiłą niespodziankę. Tyson nosi cylinder, a dookoła pomykają dorożki. Laska wcina kradzione lizaki (migdałowe).

Scena 6: Blondynka okazuje się kieszonkowcem, stoi sama  na ulicy i marudzi, że nie udało się jej zwinąć Tysonowi zegarka.

piątek, 17 lutego 2012

złapany duch jest lepszy od kupnego = spiritual recycling


Dziś motywem przewodnim z niewiadomego powodu jest Google chrome.  Kierowany jakimiś bliżej niesprecyzowanymi impulsami umysł wklejał mi go jako tło do każdego snu.

Do pierwszego, w którym czułam się zagrożona zlinczowaniem przez wściekły tłum i prosiłam kogoś o pomoc i ratunek. I zdaje się, że akurat mijałam kościół.

Do drugiego, w którym sądziliśmy pedofila. – rozwinę temat w kolejnej notce.

Do trzeciego, który okazał się być zeznaniem baby rynkowej o wracaniu z pracy. Opowiadała o tym, że jak przyjeżdża rowerem z pracy to jej kot czeka na nią na rynku przy rowerach. Nie mogliśmy zlokalizować kota (może dlatego, że tych rowerów szukałam w domu pod telewizorem i pod stołem, bo mi się popieprzył stojak na rowery ze stojakiem na gazety) więc wygenerował się kolejny sen. Wracając z pracy mijała kościół.

Do czwartego, który okazał się być krótkim filmem dokumentalnym o zwierzętach na rynku. Ze zdjęciami (przeważnie były na nich biały kot, biały west i biały królik), z wywiadami z ludźmi (twierdzą, że zwierzaki złapane są droższe niż kupione), z dramatycznymi historiami (niektórzy sprzedawcy muszą zostawić swoje zwierzaki na rynku na amen, jeden nawet miał pomnik zostawionego psa) i z kulturową estetyką (zostawione zwierzaki malowano białą/bladą farbą). Zwierzaki czasami zabierały się z kupującymi na ich rowerach (najazd kamery na królika na bagażniku).

Morał: można by przypuszczać, że przehandlowanie ducha za materialne rozrywki jest tu tematem przewodnim jako, że duch często symbolizowany jest przez zwierzę, a dodatkowo ten biało/bladawy kolor to coś określanego jako „ghost paintbrush” do malowania swojego wirtualnego zwierzaka. Poza tym większość i tak była biała sama z siebie. Poza tym pamiętajmy, ze duch uzyskany samemu w drodze pracy nad sobą (złapany) jest lepszy niż uzyskany w masowych komercyjnych próbach kształtowania się. No i duchy chodzą swoją drogą i mogą uznać, że same cię oświecą zabierając się z tobą. Niektórzy natomiast robią odwrotnie, za możliwość możliwości nabywania dóbr sprzedają lub porzucają swojego ducha.

łapać pedofila! a nie, to jednak ludożerca tylko…


No więc rozwijam pedofila.

W Sochaczewie, pośrodku skrzyżowania, koło stawu (znajoma okolica, blisko korzeni) sądziliśmy pedofila. Taki chudziak był. Ojciec miał zeznawać przeciwko niemu (ojciec dzieci nie mój) ale coś się nie śpieszył i zachodziło podejrzenie, że to on jest pedofilem ( a dzieci zaznaczam były mało atrakcyjne z charakteru bo nie dość, że niemowlaki to jeszcze bachory złośliwie drące się specjalnie, żeby rodzic nie miał na nic czasu oprócz nich). Wezwaliśmy wyrocznię, która przy pomocy Google Chrome nie wiem czemu, odczytała pamięć jednego z dzieci. A wtedy okazało się, że nie było żadnego pedofila. Gość po prostu zjadał niemowlaki, a szczątki przysypywał ziemią i ukrywał pod becikiem, żeby wyglądało jak dziecko. I każdy becik to był kopczyk ziemi przykryty kołderką, a w środku trochę kości.

Jak dla mnie zahacza to o temat Kronosa pożerającego swoje potomstwo, żeby mu nie zagroziło. Nawet motyw z podawaniem kamienia w becik zamiast dziecka jest, chociaż zniekształcony. Ten sen chyba dosadnie mówi, że (i dlaczego) nie chcę mieć dzieci. Nie chcę żeby mnie zastąpiły, żeby się darły, żebym musiała sprzedać mój czas i mojego ducha za nie. I tak…na jawie naprawdę nie znoszę dzieci. Wiem, że byłam dzieckiem i kiepsko trawie ten fakt, nawet mimo napomnień rodziców, że powinnam się cieszyć bo mogłabym się nie urodzić. Mnie to nie bierze. Poza tym, każdy kto rodzi dziecko jednocześnie skazuje je na śmierć przez zestarzenie. Ergo ten „pedofil” zło wcielone we śnie będący obiektem publicznego osądu to mam być ja obawiam się. Podświadomość jako największe zło przeciw dzieciom wybrała pedofila i zbluzgała mnie od pedofili, a potem doprecyzowała, że zjadam swoje potomstwo jako ten Kronos. Pewnie za każdym miesiącem, kiedy nie zachodzę w ciążę zjadam jednego niemowlaka. I pewnie ma to coś do czynienia z wcześniejszym snem kiedy obawiałam się linczu. Bo przecież jaka kobieta może nie chcieć dziecka….Pozostaje mi tylko powiedzieć mojej podświadomości „no weź się odczep” i brnąć dalej.

środa, 15 lutego 2012

panie, moja babcia to broniła kraju przed kocankami


Zacznę od końca.

Na końcu był dom. Do domu wprowadziła się Rachel, ta z przyjaciół. Machnęła się bogato za mąż i nabyła willę. Ale z tego co widziałam nie była zadowolona. Siedziała skulona w pluszowym fotelu w zsuwającej się czarnej peruce i cierpiała słuchając jak służba/mąż omawia coś związanego z domem.

Potem byłam komendantem Samuelem Vimesem i to był mój dom. Rozmawiałam z lokajem o tym, że jego żona (starsza pani) jest pilotem bojowym i broni kraju przed inwazją kocanek (definicja kocanki nastąpi później, ale nie mylić z koszatką). Potem widziałam, jak jej samolot kocanki w powietrzu trafiły i praktycznie przecięły na dwie połowy. Niszcząc przy tym jakiś ważny dla mnie artefakt. Miałam nadzieję, że się pomyliłam, bo w tym samolocie był ktoś dla mnie ważny, nie wiem czy nie ojciec.

Potem stałam na szczycie schodów, na ostatnim piętrze i rozmawiałam z młodym człowiekiem z płaszczem w ręku. Chciał się ode mnie dowiedzieć gdzie go może powiesić. Bo wielki dom a wieszaka na płaszcze nie można znaleźć. Poszłam z nim zaintrygowana poszukać, bo faktycznie ja płaszcze oddawałam zwykle służbie. Zajrzeliśmy najpierw do szafy  w ścianie, ale ona się nie nadawała, bo wisiały w niej delikatne letnie bluzki. A przecież zabłocone płaszcze z deszczu nie mogą być wieszane z takimi rzeczami więc poszliśmy szukać dalej.

Morał:

Dom to umysł. Więc z rozhisteryzowanej i przerażonej odpowiedzialnością i możliwościami istoty, która najchętniej schowałaby się z powrotem w swojej norze stałam się mieszkańcem wyższej partii budynku i właścicielem. Ale widać, że nie od dawna, bo chociaż mam narzędzia do obrony umysłu (lotnictwo) i do ogólnych przyziemnych zadań organizacyjnych (lokaj) to nadal nie wiem gdzie w moim domu nowa idea może powiesić swój płaszcz. Znaczy jakaś treść usiłuje się zintegrować, ale nie do końca jej to idzie. Zwłaszcza, że ma ubłocony płaszcz, przychodzi z zewnątrz i trzeba ją poddać dogłębnej analizie. Oczywiście istnieje opcja, że jestem na raz płaczliwą laską i komendantem w tym domu, a nowa idea to też nowy kawałek mnie szukający sobie miejsca.

w dyplomacji rzucanie dżemem ma niezwykle istotne znaczenie, można też kogoś wyszarpać za brodę


to środkowy sen:

Jesteśmy w ulu, zarówno my jak i pszczoły jesteśmy humanoidalni, ale my jesteśmy maleńcy i stąpamy po ziemi, a pszczoły są wielkie i unoszą się lewitując nad naszymi głowami. Jesteśmy zachwyceni ulem. Potem spotykamy się z posłami pszczół wracającymi skądś, obstawiam, że z wojny z kocankami. Wyglądają jak Persowie, są tego samego wzrostu co my i nie znoszą nas. Obrażają nas jak tylko mogą, a wtedy ja rzucam w nich przedmiotami np słoikiem dżemu. Pokazują nam, aczkolwiek dość niechętnie plany wojenne nabazgrane na kawałku kartki, który po drugiej stronie ma moje zapiski tajnym alfabetem. Zdaje się że poseł miał brodę w warkocz, a jak mnie obraził (wyzwał nas od karłów) to ja go za tę brodę szarpałam.



to lecimy: Ul symbol organizacji i pracy, ładu i porządku osiągniętego ciężką pracą. Pszczoły są tu wielkie i wyidealizowane, są ludźmi, tworzą społeczeństwo. Ja jestem mała, a w dodatku pszczela dyplomacja wyzywa mnie od karłów. Być może podejrzewam, że nie zasługuję na to co mam, że tak naprawdę nie jestem tak dobra jak ci, którzy ciężko harując nadają tor swojemu życiu i dostają miód. Motyw gigantycznego ula spotkałam w komiksie i wczoraj go sobie akurat przypominałam. Pytanie czemu dyplomata miał plany na kartce zapisanej moim pismem – odpowiedź – pismo to szyfr. Szyfr to motyw opowiadania, w którym bohaterka ma swój własny kod, nieznany przez innych. W sam raz do kodowania planów. Ale ona jest genialna i zakuwała bardzo dużo, być może chciałabym dorastać jej do pięt pod tym względem.

no ale czym jest do cholery kocanka?


Spotkaliśmy wojsko.  Jak dla mnie może to być nawet sam generał konkretny, ale długo nie pobędzie generałem bo popsuł czołg. Nie miał pozwolenia na akcję i użycie super czołgu, a to zrobił. I popsuł. A teraz on i jego armia czekali pod jaskinią i nie wiedzieli co robić, bo  stanęliśmy w obliczu inwazji kocanek.

Ale czym jest właściwie kocanka:  z logicznego punktu widzenia to skrzyżowanie koszatki z awatarem, ale we śnie to zwierzak wielkości królika, przypominający antylopę, tyle, że bez rogów, z ryjkowatym pyszczkiem. Do tego niebieski w świecące białe kropki. Jak zabijesz kocankę inne zbierają się wokół niej i oddają jej swoją energię. A wtedy ona zostaje wskrzeszona, a one umierają. Do tego chyba szybko się też rozmnażają i dlatego grozi nam inwazja.

Weszliśmy do jaskini i na własne oczy zobaczyliśmy te kocanki, jak jedną wskrzeszają. Martwe kocanki robią się czarne i blade i znikają po śmierci bo kończy im się energia.

w tym przynajmniej nie ma kocanek


W tym śnie facet obudził się w namiocie mechaników samochodowych, czy też sprzedawców samochodów., w którym był zatrudniony.  Kierownik powiedział mu, że wczoraj dmuchnął żonę jakiejś lokalnej szychy i musi wiać z miasta.

Właściciel żony wybierał się właśnie do miasta daleko więc  dmuchacz żony zgłosił się na kierowcę. Co we śnie logicznie uzasadniał, ale nie podejmuję się ocenić tej logiki. Podejrzewam, że to takie poczucie, że jakoś zepsujesz, a potem odważnie spojrzysz skrzywdzonym w oczy i udowodnisz swoją wartość to wszystko okaże się możliwe i ci wybaczą. Z całym szacunkiem shit. Zwłaszcza, że żeby wykazać się jeszcze bardziej gość założył kombinezon i czapkę, w których podrywał mu tę żonę.

No więc odwiózł gościa niebieskim tirem (podejrzanie wyglądającym na transformersa)  do tego dalekiego miasta, a jak się inni kierowcy dowiedzieli, że ani razu nie dostał mandatu to się skrzyknęli przez radio i nadali mu imię kierowcy „Marine”.

Morał: wczoraj przed snem czytałam artykuł jakiegoś gamonia na temat znaczenia baśni i tego jak ona daje nam szczęśliwe zakończenia i przez to walczy ze spowodowanym nadmiarem prawdy pesymizmem. No i dostałam baśń. Mam zwykłego człowieka, który dmucha księżniczkę (co z tego, że mężatka) i odbywa mega trudną podróż, na której końcu zostaje doceniony i dzięki uciekaniu poczwarom (policji) może narodzić się jako wartościowy obywatel znający swoje miejsce we wszechświecie (dzięki dostaniu imienia = chrzest = narodziny). Szczerze? dziś po każdym śnie się budziłam, a między pobudkami budził mnie kot orzygujący coś. Być może wygrzebię z tego snu ideową warstwę, ale zamierzam spróbować dopiero po dwóch kawach.

wtorek, 14 lutego 2012

jak zostać wdową pozostając mężatką

Byłam w separacji z mężem, ale cały czas noszę obrączkę. Musiałam po drodze schudnąć, bo musiałam ją zmniejszać. Do tego mam kochanka. Ale mąż doesn’t mind, bo przecież jesteśmy w separacji. A jesteśmy w separacji. bo on jest wąpierzem. Kochanek doesn’t mind, że noszę obrączkę, bo znajomość z wąpierzem się przydaje. Do tego mam własny domek jednorodzinny i w nim sobie mieszkam. Nieźle się urządziłam.

poniedziałek, 13 lutego 2012

całe wieki nie śniłam o nieodrobionej pracy domowej


Zostałam pracę domową z polskiego i oczywiście  jej nie odrobiłam.  Mogli nie mówić, że tylko jedna osoba w grupie musi się nauczyć tekstu na pamięć. Kolega się nauczył to ja nie. Przychodzę do szkoły, wpadam do sali gimnastycznej, a tu kolejne grupy prezentują swoje prace. Konkretnie – prezentują fragment przedstawienia o Helenie Trojańskiej. I owszem, nie trzeba znać tekstu na pamięć, można było sobie zmodyfikować, zrobić własną interpretację itd, ale…

No właśnie: moja grupa jak na złość postanowiła tłuc te wystąpienie zgodnie z tekstem, znaczy jestem jedyna osobą z grupy, która nie zna swojej partii na pamięć. Mało tego, wiem też o czym jest mój kawałek tekstu, chociaż jest krótki. Nie mam kostiumu. Nie wiem kiedy mam wyjść na scenę. Masakra. Podstawiają mi kawałki sztuki pod nos. Na szczęście mówię tylko jeden mały paragrafik. Ale z nerwów ciągle go zapominam i nie mogę go znaleźć w książce. Mam tylko wyjść i poprosić posła z kraju, którego nazwy za nic nie mogę wbić sobie do głowy, czy nam pomogą w wojnie. Tylko jak niego patrzę to przypominam sobie, że w książce oni pomogli i oczywiście zginęli wszyscy, bo z woli bogów Troja miała upaść. To mnie dodatkowo dobijało. Po chuj mam go pytać czy pomoże, jak wiem, że go tym zabiję. Więc usiłowałam wymyślić taką interpretację mojego tekstu, żebym mogła go wygonić, coby nam przypadkiem nie pomagał.

Kiedy w końcu wyszłam na scenę miałam już kostium i nawet fryzurę, ale nie mogłam się pozbyć tego dołującego uczucia, że wszystko jest przesądzone.



Morały :

teatr – praca domowa – szkoła – proces socjalizacji, dopasowanie maski do otoczenia w celu uzyskania akceptacji. Niestety jak widać na obrazki powyżej, maska nie pasuje, bo wybory otoczenia nie są przeze mnie akceptowane. Otoczenie postrzegam jako ograniczone i bezrefleksyjne, co mnie irytuje. Oczywiście sztuka, a przecież życie jest sceną, dozwala na pewne interpretacje, ale moja wydaje się odbiegać dość daleko od tej wybranej przez grupę. Może czas zmienić grupę?

Zastanowiłam się też, czemu w tym śnie Helenę widziałam tylko z tylu. W srebrnej lekkiej tunice, we fryzurze jak ze starożytnych waz. Dochodzę do wniosku, że Helena jako wcielenie perfekcji nie może być zobaczona. Nie da rady spojrzeć w twarz doskonałości.  Tu konkretnie reprezentowała też księżyc, którego kolorem jest srebro, a księżyc to obiekt odległy i nieuchwytny, symbol magii i iluzji, której nie można dotknąć. Ciągnący nas do przodu, ale nie dający gwarancji, że nasz kierunek jest dobry, bo być może podążamy właśnie za księżycową iluzją. Ostrzeżenie przed podążaniem za czymś tylko dlatego, że ładne i lśni? Czy ideologia lśni?

zabieram swoje foremki, wiaderko i ferrari i idę sobie

Stało się! Nie wiem dlaczego, ale w pracy przeholowali i powiedziałam im, że pierdolę i wyprowadzam się razem z moim czerwonym ferrari na działki. Co też uczyniłam. Oczywiście wysłali za mną detektywa. Usiłował mnie znaleźć, ale ja się chowałam za domkiem. A potem udawałam, że ja to nie ja.  Oczywiście, żeby robota była wykonana musiałam załatwić inżynierowi pozwolenie pracy na cudzym kompie, a najlepiej na moim.Więc nie pogram w nic na działkach, bo komputer zajmuje ENG. Potraktowałam to jako wyzwanie- znalezienie sobie zajęcia na cały dzień nie uwzględniającego komputera.

niedziela, 12 lutego 2012

przewalutowanie kredytu a dinozaury


dziś:

- byłam w supermarkecie, na kasie stała żona sławnego człowieka i powiedziała mi, że jej mąż też jest dziś w markecie i że ma urodziny

-kupowałam sławnemu człowiekowi kubek na urodziny, ale kiedy już go kupiłam to nie mogłam tego sławnego człowieka znaleźć więc oddałam kubek Uli. Mówiła, że niedługo nie będzie miała gdzie trzymać kubków, a ja jej na to, że zawsze będzie  mogła oddać je mi, a ja je będę jej oddawała po jednym przy okazji gwiazdek i urodzin.

- Ula odbierała mnie samochodem z jakiejś pętli w szczerym polu gdzie po trawie grasowały maleńkie jaszczurki wyglądające jak małe dinozaury. Pokazałam jej te dinozaury, a ona na to „patrz może się stać cokolwiek, możesz przewalutować kredyt, a one przetrwają”

być może ma to coś wspólnego z tym, że wciągu dnia myślałam o tym debilnym forum, na którym jakiś cieć tłumaczył, że wyginęły tylko złe dinozaury i te sceptyczne, a te o otwartych umysłach wstąpiły w wyższy stan gęstości. Być może jest to znak, żebym idąc do kumpeli uważała, czy z wyższej gęstości nie wyskakuje na mnie głodny tyranozaur o otwartym umyśle. Ideowo czułabym się lepiej będąc zeżarta przez sceptyka.

sobota, 11 lutego 2012

siedem

Zaczęło się od mojej pomyłki w ważnej dokumentacji. W siedmiu kopiach do siedmiu biznesmenów i na każdej kopii był ten sam błąd. Normalnie wstyd.

nikt nam nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe…bo już to wiemy sami


Są dwie strony: miasto i las. Są dwie osoby: kobieta w lesie i policjant w mieście. Pomiędzy nimi płot i  50 metrów ciemności. Idą wzdłuż płotu rozmawiając. Mężczyzna nie widzi kobiety, tylko jej zarys w  mroku. Ona opowiada, że czuje się zagrożona, ktoś chce ją zabić. Prosi o wpuszczenie do miasta, ale on dobrze wie, że nie może tego zrobić. Nie może nawet pokazać kobiecie twarzy. Musi być granica pomiędzy nimi.

Dochodzą do bloku na osiedlu, z budynku wychodzi przyjaciel policjanta. Ten ściąga kominiarkę i biegną gdzieś. A kobieta zostaje sama pod blokiem i jest zdziwiona.

Morały:

- zawsze są dwie strony, a granice są ważne

- musimy akceptować drugą stronę, wysłuchać jej, pójść czasem tą samą drogą, ale nie wolno nam otwierać bramy, a ona będzie nas prosić. Będzie uzasadniać logicznie i emocjonalnie. Będzie grać na wyrzutach sumienia. Ale my musimy pamiętać o płocie.

Pamiętajmy, że jest w nas to co nieznane. Akceptujmy, że ono ma las i swój mrok, a my mamy nasze miasto, w którym pilnujemy porządku. Ale nie próbujmy mieszać światła z ciemnością. Bo światło niszczy ciemność, a ciemność zjada światło. Czy dwie strony naszego umysłu się widzą? Każda dąży do dominacji, a więc musimy pilnować, żeby było po równo, bo wytrącą nas z równowagi i zabudują nas blokami, albo wtrącą w otchłań. Obie strony mają prawo istnieć, ale czarne musi pozostać czarne, a białe białe.

Udawanie, że nie ma różnic nie jest oznaką tolerancji, a nazwanie ciemności jasnością inaczej jest objawem niebezpiecznej skretyniałości.

coroczna ofiara z dziecka


Z okazji święta, bladego pojęcia nie mam jakiego, ale corocznego, przyjaciele zbudowali labirynt, w którym miał objawić się smok. Istnieją więc pewne wskazówki, że mówimy tu o chińskim nowym roku. Model smoka wykonany z papieru zajął centralne miejsce. Był wielki ale leciutki. I miał ożyć. W środku modelu były miejsca na latarnie, żeby ładnie lśnił. Doskonale wiedziałam, że jeżeli znajdę się w pobliżu modelu, a ogień zapłonie to smok zareaguje. Pamiętałam to z poprzednich lat kiedy bestie zawsze reagowały. Rozpoznawały mnie jakoś. Zapaliła świeczkę. I wtedy stało się coś dziwacznego. Bestia ożyła, złapała młodszą siostrę mojej przyjaciółki i chodu z nią. No tego to się nie spodziewałam. Pobiegłam za nimi, ale krajobraz się rozmył i przekształcił i nagle znaleźliśmy się w lesie.A poczwara nagle nie niosła dziewczynki pod pachą, ale w ludzkim kształcie uciekała na koniu. Porwana też jechała na koniu. Za szybko, żebym mogła ich dogonić. Cała zmiana krajobrazu i uciekających odbyła się zadziwiająco płynnie.

Potem, o dziwo nie przedtem rozmawiałam z siostrą dziewczynki. Mówiła mi, że szykują się do święta i co roku od trzech lat bestia porywa jej małą siostrzyczkę, która już nigdy nie wraca. Co roku zaznaczam porywa tę samą małą, która już nigdy nie wraca. I zastanawialiśmy się jak temu zapobiec.

Potem byłam w pokoju z tą małą. Pokój był poza światem, a ona wyglądała na martwą. Pocieszałam ją, że na końcu wrócę po nią, a ona skarżyła się, że jedyne co tu może robić to siedzieć i obserwować, bo nie może wyjść z pokoju.

Morał: skoro mówimy tu o corocznym święcie to prawdopodobnie dziecko jest ofiarą. Moment, w którym ucieka na koniu, a ja nie mogę go dogonić jest dziwny, bo można by podejrzewać, że chce być uratowane. Ale widać nie. Ofiara wie, że musi zostać złożona. I moim zasadom nic do tego obawiam się. Nie da się zmienić biegu rzeczy wewnątrz głowy. Pytanie czy ten bieg rzeczy jest nam wrodzony czy może narzucony tak, że już się sami w nim pogubiliśmy? W każdym razie dziecko co roku jest zabierane do świata duchowego przez zwierzę/ducha. I za rok znów jest składane w ofierze. To zabawne żyjąc w 20 wieku widzieć jak głęboko wierzę w rytuały chociaż przecież nie wierzę w rytuały. A z drugiej strony tyle o nich czytałam, że nie dziwne, że walają się w moich snach.

A las do którego duch porywa dziecko jest domeną ducha, miejscem w którym intelekt czuje się niepewnie.

drzewo, krzesło i beta testing


Udzielałam korepetycji na strychu z podstaw beta-testowania gier Jakiemuś chłopaczkowi. Pewnie dlatego, że wspominałam o beta testach i korepetycjach poprzedniego dnia znajomemu. Czyli jednak mózg analizuje dzienną dawkę informacji, albo używa ich do jakiegoś własnego podejrzanego celu.

Pamiętam też, że były jakieś dzieci, które biegły, żeby się dostać do Narni. Ciekawie wyglądał moment przejścia do innego świata, kiedy cały krajobraz rozmył się, zafalował i zastąpił innym.

W Narnii zamiast latarni na wejściu rosło gadające drzewo,  z którym wał się w dyskusje mały chłopiec. Usiłował je przekonać, że je szanuje, a drzewo w to powątpiewało. A może to nie było drzewo ale krzesło? W sumie jak się zastanowić to ma to sens, ponieważ wiele drzew kończy karierę jako krzesła

piątek, 10 lutego 2012

średnio normalny, ale może sobie jeszcze coś przypomnę


Dziś wujek Kazik prawie się udusił rurą od odkurzacza.  Właściwie to końcówką. Wytrząsnęliśmy mu ją z gardła, ale chyba trochę za późno, bo teraz twierdzi, że jest bogiem.

Poza tym siedziałam na wieży obserwacyjnej z jedną laską i ona tak strasznie płakała, że tyle nowych bloków pobudowali. A w tle zachodziło słońce.

czwartek, 9 lutego 2012

„i can has ur soul?” czyli nie sprzedajemy swojej duszy za plastiki


Czas i miejsce : wakacje

Z kim?: a z matką moją rodzoną chociaż zaczynam podejrzewać, że my tu wcale nie mówimy o mojej matce, tylko o moim aku aku, które szlaja się za mną gdziekolwiek nie pójdę i  od czasu do czasu, w przerwach między ratowaniem mnie z kolejnych opresji, robi facepalm, kiedy potykam się na teoretycznie równej drodze rozwoju.

No więc ja i moje Aku Aku (lepiej dam mu dużą literę, bo zasłużyło) jesteśmy nad morzem, ale to może nie morze tylko Wisła. Jest pięknie, ciepło, słonecznie,  a woda ma cudownie błękitny kolor rodem z tropikalnych kurortów i wysnobowanych basenów.  Jest też most na drugą stronę, którym spacerują sobie turyści. Właściwie to dziwne, bo wszyscy oni idą tylko w jedną stronę. Most zaczyna się jako piękna, lśniąca budowla z białego kamienia, jest bardzo szeroki i z gustownymi ozdobami.

My też ruszyłyśmy w trasę na drugą stronę. Przekroczenie tej rzeki/morza było atrakcją turystyczną obowiązkową w tej okolicy.

Charakterystyczne dla wyśnionych zwiedzających było to, że nie zrzędzili ale się zachwycali. Wzdychali z rozrzewnieniem, rzucali komentarze na temat tego jakie to wszystko cudowne i ogólnie świetnie się bawili. Od razu widać, że nieprawdziwi turyści tylko stworzeni przez  moją imaginację, zero skarg i zażaleń, tylko zachwyt w czystej postaci. Chociaż trzeba im przyznać, że pogoda była istotnie śliczna, woda czyściutka i błękitna, a most piękny. Do momentu kiedy się kończył w połowie trasy i zamieniał w drewniane molo. A potem dalej w pomost, a potem w zupełną prowizorkę. A wreszcie zostawały dechy z budowy przybite do pali wystających z dna tworzące coś jak skrzyżowanie rusztowania z płotem i zero powierzchni poziomej żeby móc po niej chodzić. Zamiast tego na wodzie unosiły się małe tratewki z desek, takie metr na metr. Trzeba było na taką wskoczyć i trzymając się ogrodzenia kierować się siłą pychu ku brzegowi.

Turyści jak zobaczyli te tratewki jednogłośnie okrzyknęli to atrakcją sezonu i rzucili się wsiadać.

Ja też wskoczyłam z moim Aku Aku na tratewkę i ruszyłam do brzegu. I tu trafiłam problem. Handlarze ze swoimi stoiskami. I to specjalnie dobranymi pode mnie, takimi na które najłatwiej się łapię – tanie książki. Ale nie kupiłam,byłam twarda. A wtedy trafiłam na coś jeszcze bardziej pode mnie. Moja podświadomość wodzi mnie na pokuszenie na całego.  Zwierzaki. Małe plastikowe zwierzątka, jakie za komuny można było na sztuki w kioskach ruchu kupować. We śnie po 3 zeta za sztukę były. Mało tego, była cała torebka taniej drobnicy ale również torba z konikami. A muszę przyznać, że z dzieciństwa wyniosłam kolekcję liczącą powyżej tysiąca tych zwierzaków, a koniki jak każda mała dziewczynka wręcz uwielbiałam. Czyli mówimy tu o niewąskiej pokusie.  Jak rzucali je na rynek wykupowałam cały kiosk. Zawsze. Cokolwiek by się nie działo. Taki przymus. Wierzyłam, że są żywe i trzeba je z tego kiosku uwolnić. Nadal mam ten odruch kiedy spotykam je na Kole. Na szczęście trzydziecha na karku skutecznie uwalnia od kolekcjonowania zabawek. Ale nie od samego kolekcjonowania.

Więc we śnie dałam się skusić i zdecydowałam się kupić chyba ze 36 takich koników.  Uznałam, że mam dość kasy żeby sobie zrobić przyjemność.

Morały i banały z tej bajki?
ten sen może oznaczać

a) nasze życie – na początku łatwe ale potem kończy się most i trzeba po coraz gorszych nawierzchniach się poruszać

b) mój rozwój osobisty – wybudowałam już spory kawałek mostu, ale dalsze moje osiągnięcia są wciąż niedoprecyzowaną prowizorką, chociaż zbudowaną w malowniczym miejscu.

c) mój umysł – zaczynamy podróż w miejscu gdzie rządzi świadomość ze swoi marmurowym mostem symbolizującym porządek, a potem podążamy do błękitnej morskiej podświadomości gdzie prawa ego się kończą, a zaczyna się tajemnica. Podejrzewam niejasno, że na końcu snu, skończyłaby mi się deskowa tratwa i musiałabym popływać, albo najmniejszy brodzić. A ja, zaznaczam, nie jestem wcale taka pewna czy da się pływać w tej wodzie. Nie wspominam nawet  o tym, że jak ostatnio widziałam takie śliczne morze to pływały w nim drapieżne dinozaury.


Być może wszystkie trzy odpowiedzi są prawidłowe. No i jedno jest pewne. Nawyki, przyzwyczajenia, przymusy i chęć posiadania zatrzymują nas w rozwoju. Sądząc po zachwycie turystów, to warto posuwać się dalej. A ja oczywiście złapałam się na koniki i się zatrzymałam. Żenujące ale pouczające. Zapisać : nie łapać się na materialne pierdoły. Jak czegoś nie potrzebujesz to tego nie kupujesz.

I to  odnosi się tak samo do ubrań, komórek, komputerów, samochodów jedzenia itd. Nie sprzedajemy duszy za możliwości nabywcze.

prawie normalny sen


dziś:

robiłam bibę hamburgerową w restauracji, w towarzystwie redaktorek i hałasowaniem wkurzałyśmy ludzi  z sąsiedniego stolika

krzyczałam na wrony, że obsypywały ludzi kukurydzą prażoną

opierdzieliłam gościa z wąsikiem, w kraciastym garniturze, za to że się czepia naszego hałasowania i nie lubi kechupu

dowiedziałam się, że mam na imię „Mruk”

grałam w detektywistyczną grę szukając mordercy

znalazłam grobowiec japońskiego księcia na cmentarzu

zdecydowałam się nie odkopywać księcia, tylko po to żeby sprawdzić czy jest w trumnie



rany..dziś było prawie normalnie :/ muszę popracować nad sob

środa, 8 lutego 2012

puzzle a tresura kota


to jeden z tych, o których ludzie zwykle mówią, że to we śnie naprawdę trzyma się kupy.

Była zima i nie wiem czemu mieszkałam w domu sąsiadki. Gdzie była wtedy sąsiadka i jej rodzina historia milczy.

Nie mam też bladego pojęcia z jakiej racji akurat w sieni układałam puzzle po których chudziły koty, goście i cała moja klasa kiedy mnie odwiedzali. W wyniku tego kawałki puzzli były wszędzie.

Z tego co pamiętam za którymś razem goście wychodząc wypuścili koty i musiałam je ganiać na mrozie, bo oczywiście nie wykazywały chęci współpracy.

Poza tym przyczepił się do mnie  jakiś pijaczek z siatką z zakupami i pomimo tego, że wyklinałam go jak mogłam i groziłam przemocą fizyczna nie chciał sobie pójść. Kolega poproszony o pomoc wydawał się  zupełnie nie rozumieć o co chodzi albo nie chcieć się narażać. Dopiero mój ojciec wziął pijaczka za kołnierz i wyniósł jak kociaka.

A wtedy ja mogłam w spokoju połapać swoje sierściuchy.  Po podwórku kręciły się też wyleniałe koty sąsiadki i kury z kurczakami (mimo środka zimy) i mimo braku dowodów na to, że sąsiadka trzyma kury.  Pod bramą na podwórko stał za to jakiś gość (któryś z byłych uczniów mam wrażenie) i wózkiem dziecięcym z zawartością miarowo stukał w bramę.

W tym śnie jak chciałam odwiedzić przyjaciół po prostu teleportowałam się do nich, chociaż nie wydawali się z tego powodu zadowoleni.

Z całego tego snu rozumiem, że puzzle po których mi wszyscy łażą i roznoszą jak chcą to aktywny model moich planów rozwojowych z uwzględnieniem czynnika środowiskowego i losowego. Być może jest to wskazówka, że nie należy swoich planów umieszczać na miejscu, w którym każdy może je podeptać. Być może warto też wytresować koty, czyli niekontrolowane emocje lub/i impulsy tak żeby nie deptały po moich planach.

reszty żywego inwentarza czyli uczniów, kur, pijaczka i faceta z wózkiem nie rozumiem (chwilowo)

ludzie z przyszłości są dziwaczni

Pod moimi drzwiami stoją jacyś ludzie i domagają się świętego smoka. Tylko dlaczego pokazują przy tym palcem na mojego kota? Mówią, że są z przyszłości, może po drodze do tej przyszłości coś im się pokiełbasiło z nazewnictwem ssaków. Próbuję wybrać narzędzie najskuteczniejsze w przepędzaniu ich. Kij od szczotki za lekki, drewniana laska za cienka. Najlepszy będzie karnisz od okna, akurat stoi w kącie i ma ostre końce, jest dość ciężki. Szturcham ich karniszem. Co ja najlepszego zrobiłam? Teraz twierdzą, że to święta magiczna laska mądrości i karnisz też chcą zabrać.

wtorek, 7 lutego 2012

powinnam była ugotować tę głowę


Wujek zwykł był złapanym bolszewikom obcinać głowy, rzucać je do gara i gotować. No to jak spotkałam bolszewika to też udydoliłam mu łeb i wsadziłam do gara. Ale jakoś nie odpaliłam ognia pod garem, bo coś miałam opory przed ugotowaniem ludzkiego czerepu, nawet pomimo gwiazdy na czole, łysiny i wrednej mordy.

Przykryłam tylko gar pokrywą i poszłam spać.

Następnego dnia wychodzę na ulicę, a tam łazi mój bolszewik zdrowy i cały. No to ja wrzeszczę „żywy trup!” i zaczynam uciekać. Ludzie się za mną oglądają jak za głupią. A ja jeszcze łapię jakiegoś gościa na ulicy i wykręcam mu głowę w stronę bolszewika, żeby to on załapał się na mordercze spojrzenie żywego trupa i umarł. W dodatku chamsko zadaję sobie sprawę, że łapię więźnia jakiegoś wymizerowanego z obozu i poświęcam go za siebie.

Wróciłam do domu, zaglądam do gara, a głowa na miejscu, znaczy nie wylazł.

Okazało się, że facet miał bliźniaka. Głupio mi było po tym wszystkim.

Morał z tej bajki: jak już komuś uciąłeś głowę możesz ją równie dobrze ugotować. Powiedziało się A to trzeba i powiedzieć B. A ja się tej głowy bałam więc nie ugotowałam jej.

Bo nie zawsze wystarczy coś zabić, żeby umarło. Jeżeli nie jesteś pewien, że twoja metoda załatwi sprawę to się do niej nie zabieraj dopóki nie będziesz pewien.

A poza tym dobrze widać w tym śnie to, że żywy trup – człowiek który jest martwy, z tamtej strony jest absolutnym tabu. Nie wolno nawet na niego patrzeć, bo to grozi śmiercią. Gorzej, domaga się ofiary. Trzeba mu kogokolwiek dać, jest ślepy i nie będzie to dla niego różnicą kogo. Pewnie dlatego ludzie zawsze bali się zmarłych. Moja ciotka na pogrzebie babci odwróciła wszystkie krzesła do góry nogami, żeby babcia nie zabrała nikogo ze sobą.

no dobra to jak już były morały z bajki i domysły to lecimy z analizą. Pamiętacie bajkę, kiedy gadająca, obcięta głowa konia zdradziła czyjeś niecne zamiary? To ten przypadek. Bolszewik w garze jest zapewne marksistą więc ideologiem. Ergo w garze zamknęłam surową, niezjadliwą ideologię. Nie przepadam za narzucaniem ludziom ideologii i kopię idealistów na każdym kroku. Ale sama jestem idealistką. Dlatego ciężko mi się ze sobą pogodzić.  Podjęłam próbę zamordowania ideologii ale to nie jest coś co da się zabić. Dlatego zabita ale nie martwa pokutuje w garze pod ciężką pokrywą. Jeżeli już ją tam wrzuciłam to rozsądnym krokiem byłoby wydestylowanie jej, przyrządzenie i uzdatnienie do spożycia. Ale tego się boję zrobić, bo ideologia warczy, że nie chce się zmieniać. A jednocześnie musi się zmienić, bo w tej formie jest dla mnie nie do przełknięcia. Ona to wie, ale póki widzi że ja się cykam podpalić pod garem to będzie warczeć.   Ale ale…to nie all. Ona musi mnie zmusić do podpalenia ognia zanim głowa w garze zacznie śmierdzieć.  Bo wtedy się zrobi trująca. A więc kiedy uciekam na ulicę przed głową w garze znajduję tam ideologię wkurzoną i czekającą z marsową miną. A jak mnie zobaczy umrę czyli się zmienię. Ogień zapłonie, głowa się zagotuje i mięso odejdzie od kości. Jej spojrzenie jest tak mocne i tak przerażające, ze strachu rzucam jej kogoś innego. Kogoś be zwartości, chudziaka, a jednocześnie kogoś kto mi się wydaje być silniejszy ode mnie. Mam nadzieję, że ją przekupię.

W następnych odcinkach ja i ideologia – kolejne starcie.

poniedziałek, 6 lutego 2012

sadyzm w naturze a kwestia lotnicza


A dziś sen był i owszem. Nawet kilka. ale monotematyczne jakieś. Dedykuję go wszystkim laskom, którym huśtawki hormonów w czasie okresu narzucają konieczność ślinienia się do wszystkiego co ma spodnie.

No więc, najpierw czekałam w parku na faceta i spotkałam jednego ze swoich byłych uczniów. Który to uczeń straszliwie starał się skłonić mnie do zostawienia w diabły mojego faceta i zamienienie go na nowszy model. Znaczy na niego. Ledwo się go pozbyłam. Wiem, że ja już dawno nie w szkolnictwie, a więc uczeń też już dawno nie kwalifikowałby mnie do kryminału, ale no są pewne granice. Nie należy się ślinić do stwora, którego się za karę kiedyś przesadzało do innej ławki.

Potem objawił się mój facet (nie mój w realu, ale podświadomości nie przeszkadzają takie drobnostki) i pokłócił się z uczniem. Marzenie każdej laski, żeby się faceci o nią bili. Na szczęście do rękoczynów nie doszło. Wreszcie poszliśmy na pokaz akrobacji lotniczych. Był helikopter wyczyniający różne dziwne akcje w powietrzu w tym latanie do góry nogami (nie wiem czy śmigłowce tak potrafią?). Byli też lotnicy ubrani w ręczniki kąpielowe.  Nie łudzę się nawet, że  śmigłowiec z tymi akrobacjami był naprawdę śmigłowcem, a akrobacje na pewno nie dotyczyły lotnictwa. Te ręczniki zbyt dobitnie świadczą co mroki mojej podświadomości miały na myśli. Poza tym latanie i przelatywanie mają najwyraźniej wiele wspólnego

Potem leciałam gdzieś samolotem z jeszcze innym facetem. Również niesamowicie pociagajacym.

Zaznaczam, że dodatkowo było pięknie, ciepło i słonecznie.   Same plusy. Zwłaszcza panowie w ręcznikach musieli się cieszyć, że nie było -20.

Zastanawia mnie tylko po jakiego grzyba matka natura funduje taki poziom zainteresowania płcią męską kobiecie w akurat tym momencie miesiąca, kiedy techniczne szanse na realizację tych zapędów są zerowe,? A i z ewolucyjnego punktu widzenia jest to bez sensu, bo dni jak w mordę niepłodne. Obawiam się że natura jest sadystką

niedziela, 5 lutego 2012

pociąg byle jaki..zawsze są byle jakie


Nadal zimno. Nadal nie chce mi się wychodzić z domu. Co gorsza dziś nie pamiętam snu, bo obudziłam się zbyt późno. Coś za coś. Dlatego, żeby mi palce z bezruchu na mrozie nie poodpadały wrzucam odcinek archiwalny.

W którym…

Jechałam sobie pociągiem do domu. Wsiadłam do tego składu tylko przez nadmierny konformizm. Zobaczyłam własną matkę i kolegów wsiadających to i ja bezmyślnie wsiadłam. To był zły wybór, bo pociągiem jechał Kmicic. Nie żeby burdy jakieś czynił, ale całą drogę przynudzał coś o budowie wesołego miasteczka dla Oleńki. Jeden plus, że sprezentował mi jakiś deser z bitą śmietaną (łapię się na tym, że przypominają mi się durne gadki lasek z pracy o czyimś mężu dającym mleko, a właściwie śmietanę, ale nie…stanowczo w tym wypadku mówimy o jedzeniu). Drugim minusem tego pociągu była obecność mojej matematyczki. Pełniła funkcję otwieracza bram. Odbywało się to w ten sposób, że pociąg trafiał na bramę na torach, zatrzymywał się, a ona musiała wyskoczyć i szybciutko tę bramę otworzyć. Oczywiście matka kazała mi jej pomóc, ale kobitka jakoś tak szybko śmigała, że nie udało mi się nawet wstać,  a ona już wracała.

Na co w tym smęcie warto zwrócić uwagę? Oczywiście na pociąg. Nigdy nie wsiadam do właściwego pociągu, autobusu czy tramwaju. Z zasady. Możliwe, że pewne siebie osoby, zdecydowanie pnące się do celu po trupach wsiadają do właściwych pociągów. Ja zwykle czekam na przystanku jak ta ciapa i wsiadam dopiero kiedy zobaczę kogoś znajomego. Ale wtedy zwykle źle wysiadam. I okazuje się, że jestem w zupełnie obcym miejscu i nie wiem co dalej. Albo okazuje się, że znajomy jedzie w zupełnie inne miejsce niż ja i wywozi mnie gdzieś na zadupie.  Taka zasada nieoznaczoności komunikacji.  Pytanie czy gdybym sama wybierała numer autobusu lub pociąg byłoby lepiej?

morał: jeżeli nawet nie wiesz czego chcesz, a inni wydają się wiedzieć czego chcą to wcale nie znaczy, że wybranie tego co oni jest dla ciebie dobre. Być może po prostu trzeba sobie dać na wstrzymanie i nie wsiadać do pociągu byle jakiego.

papka na talerzu, papka z mózgu


I leci kolejne cudo z archiwum (archiwum zawiera ponad 300 snów więc zawsze mam czym dopchnąć bloga). Tym razem będzie w klimatach atomowego skażenia. Reaktory w końcu są ciepłe więc będzie jak znalazł na ten mróz.

Byłam przybranym dzieckiem, a moja zastępcza rodzina zdradzała (lekko mówiąc) odstępstwa od normy. Stanowiła ją para wielkich i grubych rodziców z czarnymi, wyłupiastymi ślepiami, zastraszony synek i trzy małe robociki. Ten zastraszony miał mocno przerąbane, bo tatuś chciał go koniecznie nakarmić papką jakąś. Biedny dzieciak pluł i pluł, aż wreszcie się tą papką porzygał. Wtedy matka wzięła go do drugiego pokoju, za szklanymi drzwiami, żeby go ukarać za nieposłuszeństwo. Wtedy do mieszkania zaczęła się dobijać policja. Zabrała rodziców za zabawę energią nuklearną (wiedziałam, że są podejrzani mutanty jedne), Ale trzy małe robociki z czerwonymi oczkami zostały.

I nasuwa się mi taka refleksja, ile razy rodzice pchają nam na siłę szkodliwe treści do głów niczym tę papkę, usiłując z nas zrobić takie bezmyślne posłuszne robociki? I ile razy karzą nas za to, że dławimy się i plujemy tym czym nas karmią?

wpływ skutków zaburzeń czasoprzestrzennych na kolekcjonera damskich butów


wie godziny później, nadal zimno, nadal się nudzę. A ten z pięknych czasów studenckich  Byliśmy wtedy wszyscy piękni i młodzi, ale teraz już tylko piękni jesteśmy.

Byłam na moim pięknym wydziale (Biologia, a co?:)) i w towarzystwie dwóch koleżanek udałam się do toalety w celu niesprecyzowanym. Wiadomo laski NIGDY nie chodzą same do toalety, zawsze w asyście. W toalecie już wiedziałam, że coś się święci, bo światło mrugało, a metro pod wydziałem zwolniło. Dla ignorantów, którzy nie wiedzą co to oznacza – to ewidentny znak zawirowania czasoprzestrzennego. W głębi łazienki natomiast siedział facet. Powiedzieć, że mu źle z oczu patrzyło to eufemizm. Po prostu wiedziałam, że jest zły i będą kłopoty. Koleżanka zwiała od razu, ale druga chyba się nie zorientowała głupia, bo do niego podeszła. Ja za nią, żeby jej jak coś pomóc (tak też głupia byłam).

A ten ją jak nie capnie za gardło i mówi

- jestem psychopatą, zabijam kobiety, a ta tutaj to moja zakładniczka. Będę ją torturował póki nie spełnisz żądań.

…a wtedy przydreptała asystentka i przyniosła miłemu panu mikser z końcówką do torturowania kobiet (w archiwum jest opis „mała, plastikowa i tępa”). Super obsługa, psychol z własną asystentką.

Odpalił mikser i mówi

- chcę dwóch biologów.

Ale ja coś widzę, że nie o biologów mu tu chodzi, a o biofizyków. Więc się chciałam upewnić czy na pewno wie czego chce. Ale drab wcale się nie chciał doprecyzować tylko dalej swoje.

- masz 24 godziny, znajdź mi dwóch biologów. (na wydziale biologii mógłby ich sobie sam poszukać leń jeden – pomijając, że ja byłam biolog i laska też biolożka, ale widać bez mgr się nie liczy)

wspominałam już że psychol na pamiątkę zostawiał sobie buty pomordowanych kobiet? Fetyszysta taki. Trzymał je w szklanych gablotach i odkurzał raz na jakiś czas, albo asystentka odkurzała.

Na szczęście intuicyjnie wyczułam, że gość jest związany z zawirowaniem czasoprzestrzennym i zniknie wraz z nim. Niestety on o tym nie wiedział. :/

Morały z bajki:

- kondycja ludzka jest taka, że nawet największy psychopata nie powinien mieć większych problemów ze znalezieniem sobie pomocy do podawania narzędzi

- najciemniej zawsze pod latarnią ( czyli szukanie biologa w gmachu biologii)

- ludzie zawsze mając łatwy sposób, jak iść do stołówki obok kibla i porwać stamtąd dwóch biologów, będą woleli się wygłupiać z jakimś przekrętem

- zawsze którąś część człowieka podkusi, żeby podejść do źródła zagrożenia i zawsze innej części będzie się wydawać, że da sobie z tym radę

- intuicja technicznie rzecz biorąc powinna nas ostrzegać (zostawienie nas samych i ucieczka truchtem też się liczy)

- psychopaci też często sami nie wiedzą czego chcą

- podświadomie nie uważam (raczej uważałam) zła za część mojego świata, przecież zło jest zawsze obce i daleko. Nasi znajomi nie są źli, nasz dom nie jest zagrożony. Wszystko to jest daleko. Dlatego uznałam, że ten złol się wygrzebał z innego wymiaru. Na takie myślenie należy uważać, bo można się poważnie przejechać. I nie ma co liczyć, że samo weźmie i zniknie.


piątek, 3 lutego 2012

suka, gówno i powiedzmy że szmaragdy


Dzisiejszy sen był żenujący dla mnie.

Po pierwsze nie wiedzieć czemu nieświadomość wybrała wyjątkową sukę, jako statystkę. Wyjątkową do tego stopnia, że jakbym jej mogła w mordę dać za każdym razem jak o niej pomyślę to już by tej mordy nie miała. Suka nieprzeciętna i wyjątkowo toksyczna. Dla opisania mojego stosunku do niej brakuje mi przymiotników. Normalnie zabiłabym gołymi rękami, wsadziła jabłko w ryj, a cebulkę w dupę upiekła na rożnie i rzuciła świniom.

No…skoro już byłam miła to jedziemy dalej.

We śnie Suka zaprosiła nas do jakiegoś muzeum kamieni i obiecała, że będziemy mogli sobie coś wziąć na pamiątkę. No to poszliśmy. Tylko, że ja weszłam od frontu, bo nie zauważyłam, że inni wchodzą od kuchni i wpakowałam się przez to (a konkretnie zahaczyłam kurtką) o szklaną półkę i zrzuciłam ją. Na niej leżał zajebisty zielony kamień (kryształ jak turmalin, ale kolor trawy na wiosnę) i oczywiście się potłukł. Podniosłam polówkę z ziemi i schowałam do plecaka, żeby się nie wydało co zrobiłam.  A Suka wtedy mówi ” a gdzie jest ten zajebisty ..tu pada nazwa, której nie pamiętam…w złocie?” i nagle orientuję się, że nawet jak nie zauważy, że potłukłam to pomyśli, że ukradłam. A ludzie jeszcze zaczynają rozmawiać o tym jaki to zajebiście rzadki kamień, w którym przechowuje się promienie słońca.

Trzy czwarte snu spędziłam gryząc się ze sobą. Co będzie jak wyjdzie na jaw, że ja to cudo jak ofiara losu potłukłam? A jednocześnie wiedziałam, że się wyda. Na pewno się wyda. Nie wzięłam żadnych pamiątek, żeby nie było, że nie dość że potłukłam to jeszcze jestem pazerna.

A wreszcie się wydało i musiałam kogoś przepraszać. Przy wszystkich, przez mikrofon i dwa razy. A potem była taka upokarzająca ulga, że już nie muszę się martwić, że się wyda.



Morał? Nie wiem czy ten sen oznacza, że lecenie na taniochę i poświęcanie własnych przekonań byle coś dostać kończy się zawsze upokorzeniem. Może oznacza, że należy się przyznawać od razu. Chociaż pewnie najlepiej nie tłuc niczego jak słoń w składzie porcelany. Na pewno nie zamierzam suki za nic przepraszać w realu. Dalej jej nienawidzę. Ja jej potłukłam kamień, ale w realu to ona mnie potłukła. Tak, że jeszcze mi siniaki z psychiki nie zeszły. Ubabrała mnie w gównie. A ja pozwoliłam, żeby nie stracić czegoś co i tak straciłam potem. Ot morał z tej baki: nie ma takiego klejnotu dla którego warto babrać się w gnoju.

długi cętkowany (s)kręty i wiklinowy


Ten znalazłam na kartce, wydrukowałam go ale chińskiego boga nie wiem gdzie go mam w formie cyfrowej. Ale mam nawet datę. 13 grudnia 1999 roku. Czyli jakoś tak niezadługo przed planowanym końcem świata. Przestukam go tak jak zapisałam na kartce. Najwyraźniej miałam wtedy jakiś wyjątkowo literacki okres w życiu.

Nie więc co mi do głowy strzeliło, żeby przyjmować zaproszenie do pałacu. Gdybym go sobie przedtem obejrzała, za nic nie przekroczyłabym jego progu. Ale oczywiście coś takiego jak rekonesans nie przyszło mi do głowy. Mój błąd.

Przyjęcie było przeraźliwie nudne, a sytuację pogarszał jeszcze przystawiający się do mnie grubas. Był obleśny, a kiedy siadał obok mnie na kanapie, ja przestawałam się na niej mieścić. Próbowałam go spławić ale nie za bardzo to do niego docierało. Prawdę mówiąc wcale nie docierało. Jakby tego było mało, jego ojciec bardzo mnie polubił i chyba uznał mnie za idealną kandydatkę na małżonkę dla juniora. Całe szczęście, że po opuszczeniu pałacu już nigdy żadnego z nich nie zobaczę. Prędzej wyskoczyłabym z okna niż zadała się bliżej z juniorem.

Po jakiejś godzinie męczarni miałam już serdecznie dość. Wiec kiedy mój znajomy, pełniący służbę w zamku poprosił, żebym wpadła do jego kwatery, zobaczyć czy mogę jakoś pomóc jego chorej żonie, zgodziłam się natychmiast.  Bardzo się ucieszył i zaproponował, że zaprowadzi mnie tam od razu. I właśnie wtedy zaczęły się, że tak powiem, schody. Okazało się, że co prawda sala bankietowa wygląda solidnie i normalnie to reszta zamku przypomina sen architekta na haju. Każdy stopień schodów nachylony w inną stronę i pod innym kątem. Budowniczy tego zamku chyba nigdy w swojej karierze nie miał w ręku poziomicy. Pionu zresztą też. To, że wszystkie pomieszczenia na pietrze powinny być na jednym poziomie też najwyraźniej nie mieściło mu się w głowie. Mijaliśmy całą masę większych i mniejszych pokoików, większość miała około półtora metra wysokości. Dosłownie klitki, nieco większe niż pudełka. Czasami musiałam się podciągać na rękach, żeby się do któregoś dostać. A w jednej z klitek stał sobie pies, wyżeł niemiecki. Zaczęłam się zastanawiać jak on tam wlazł, ale doszłam do wniosku, że nieważne, bo liczy się tylko jak wychodzi. Możliwe też, że wcale nie wychodzi. Wszystko było zrobione z drewna, ale im wyżej wchodziliśmy tym więcej było wiklinowych elementów. Ściany zrobione z wikliny! Rozumiem oszczędność materiałów, ale żeby aż tak?

Mój przyjaciel szedł bardzo szybko i obawiałam się, że się zgubię w tym wariactwie architektonicznym. Opowiedziałam mu o moich obawach i w odpowiedzi usłyszałam, że faktycznie dwóch takich już się tu zgubiło. Zwariowali i biegali po całym budynku krzycząc. Do tej pory ich nie znaleziono. Swoją drogą jak można biegać w czymś takim nie łamiąc nóg? Kiedy dochodziliśmy do kwatery mojego przyjaciela, wiklina była już wszędzie. Ściany, sufity, a nawet schody były z niej uplecione. Podłoga uginała się pod nami. Odczułam ulgę kiedy doszliśmy do jego mieszkania. O ile można to było nazwać mieszkaniem. Składało się z jednego pokoju. Do jednej ze ścian przytwierdzone były dwa, przypominające pąki, łóżka. Na nich siedziała dwójka mizernych dzieci. Przy drugiej ścianie stało okrągłe, przypominające bardziej psie posłanie w koszyku, niewielkie łóżko. Oczywiście z wikliny. Nie było innych mebli. Na łóżku leżała młoda kobieta o długich włosach u dziwnych zielonkawo złotych oczach. Miała źrenice pionowe jak u kota.

Wyglądała faktycznie kiepsko. Była blada i nie miała siły wstać ze swojego posłania. Przedstawiła mi się i zauważyłam, że ma bardzo miły głos.Kiedy tak zastanawiałam się jak jej pomóc, do pokoju wszedł jakiś podejrzany typ z wredną mordą i złośliwymi oczkami. Zapytał gospodarza, czy wykorzystał już swój przydział na cukier. Nie spodziewałam się  w tym zamku przydziałów na żywność. Potem jeszcze zapytał mojego przyjaciela czy chce iść na kurs komputerowy. To mnie tak zdziwiło, że aż zapytałam po co mu kurs komputerowy jeżeli w całym pałacu nie ma ani jednego gniazdka, do którego można by podłączyć komputer.

A wtedy pan Wredna Morda spojrzał na mnie z pogardą i odparł, że to nie żaden pałac tylko obora. W prawdziwym pałacu mieszkają szefowie i są tam komputery. Kiedy już miałam poprosić znajomego o dalsze wyjaśnienia, drzwi się otworzyły i dla odmiany stanął w nich typ o wyglądzie mordercy. Ten został mi przedstawiony jako doktor. Był ubrany na czarno i miał brodę. Podgadał chwilę z tym od mordy i wyjąwszy z torby dwie końskiej wielkości strzykawy zabrał się do robienia chorej zastrzyku. Jedna strzykawa zawierała różowy, a druga zielony płyn. Igły były potwornie wielkie i na pewno wielorazowego użytku. Chciałam zaprotestować ale nie zdążyłam. Doktor wyjaśnił mi, że w pałacu leczenie jest obowiązkowe dla wszystkich mieszkańców. Jeszcze bardziej się zdziwiłam jak się dowiedziałam, że jest za darmo.

czwartek, 2 lutego 2012

powód żeby założyć gacie na wacie


Najstarsi górale nizinni nie pamiętają takiego mrozu więc znalazłam w archiwum pouczający sen o tym co się dzieje jak się nie uważa na burze śnieżne.

No więc czarodziej nie uważał. Czarodziej mi na leciwego nie wyglądał, ale po nich to rzadko widać. Za to miał taką znajomą, która jak to fachowa wiedźma nos jak hak, brodawki i rozczochrana biała czupryna. Myślał, że jest zajebisty bo umie się zamieniać w smoka i bawi się ze smokami w chowanego pomiędzy lekcjami walki z poczwarami i innymi czarodziejami. No i pewnego dnia kiedy się wybrał odwiedzić znajomego czerwonego smoka wpadł w burzę śnieżną. A ponieważ była ona niepospolita to zamarzł w niej i on i wiedźma. A jak epoka lodowcowa przeminęła i nadeszła odwilż to okazało się, że już niet smoków i magów na świecie. Zamiast tego są samochody i pociągi (mało pod jeden nie wpadli) i substytut starego świata, czyli książki fantasy.

Morał z tej bajki:  jak chcesz wyjść z domu na ten [wstaw przymiotnik] mróz to weź gacie na wacie i termofor bo możesz  zamarznąć i obudzić się w 3012 i będzie ci łyso.

Albo: jako nastolatka miałam obrzydliwy pociąg do fantastyki spowodowany absolutnym niedostosowaniem mojej osoby do realnego środowiska.

(wolę jednak ten pierwszy morał)

zieeeewwww przez ten cały wf musiałam się nie wyspać


Coś mnie podkusiło, żeby oświadczyć, że mogę uczyć młodzież. Nie pamiętam czego, ale musiało to być bardzo popularne, bo nagle pod moim oknem zaroiło się od dzieciaków. Obudziło mnie stukanie baloników z wodą o moje okna. Wyglądam (w szlafroku), a tu na moim balkonie (którego nie mam) i na ośnieżonym  dachu  domu naprzeciwko (którego też realnie nie mam) siedzi masa dzieciaków. Większość wspięło się bez żadnego zabezpieczenia, a paru mądrzejszych miało jakieś liny. Nie pamiętam o czym z nimi gadałam, ale wreszcie większość się znudziła i sobie poszli.

Potem byłam w szkole i nauczycielka od WFu powiedziała, że  mam poprowadzić lekcję, ale z nadmiaru entuzjazmu w końcu sama ją poprowadziła i dziwiła się, że ja nawet nie zaczęłam, bo myślała, że zaczęłam.

Szczerze mówiąc nie wiem co z tego za morał. Może taki, że nie ma mocnych na wuefistów?

szamański kawałek o przewadze medycyny konwencjonalnej nad kanarami z PKP i rola ufoludków w tym wszystkim


No i znowu archiwalny. Trzeba się czymś zająć w długie zimowe wieczory.

Na końcu mojej ulicy, która przez pewien czas była właściwie jak cały świat, stała niewybudowana do końca latarnia morska (to logiczne, bo latarnia jest nad morzem, morze jest daleko, a koniec ulicy też jest daleko więc to to samo miejsce). Obok latarni stał opuszczony dom, również w budowie. A w tym domu straszyło, co ma sens ponieważ blisko domu znałam całą okolicę o więc nie mogłoby straszyć. Zresztą lepiej jak straszy na tym egzotycznym końcu ulicy niż u mnie w domu i tak jeszcze mi wtedy nie przeszła pamięć o potworze zza pieca kaflowego.  Było nas troje, ja i mój dobry kolega i na doczepkę znajomy. Pamiętam, że mieliśmy wypadek, ale nie pamiętam jaki. I temu znajomemu coś się stało, nic poważnego na szczęście.

Skoro byliśmy już na końcu ulicy poszliśmy nad morze. Było czarne jak atrament i gładkie jak lustro, a w głąb prowadziły schody będące jednocześnie pomostem. Typowa senna hybryda. Dla urozmaicenia tematyki snu, na dnie morza i na końcu tych schodów leżał sobie statek kosmiczny. Zgodnie z pokręconą senną logiką, morze to matka – matka to ziemia – zawiera skarby czyli statek,  poszłam z przyjacielem po łopaty, zostawiając kolegę na pomoście. Niestety pod naszą nieobecność zszedł po schodach do wody, ale niezbyt głęboko, bo zatrzymała go czarodziejka. Prawie się utopił zanim go wyciągnęliśmy.

Lekarz, do którego go zabraliśmy fachowo pokiwał głową i zarządził transplantację wszystkich organów jako jedyny środek zaradczy na rychły zgon. Niestety jego rodzice nie posłuchali medycznego autorytetu i nie wyrazili zgody na zabieg.

Więc niewiele myśląc, zapakowaliśmy gościa do dwóch walizek (co może być pewną wskazówką odnośnie jego stanu) i wsiedliśmy do pociągu, żeby jechać na operację. Tam próbował nas capnąć konduktor. Chciałam zamknąć się w łazience, ale nie zdążyłam bo mnie złapał. Zanim się obudziłam usłyszałam tylko „co żeście zrobili mojemu synowi?!”

Sen jest idealnym materiałem do analizy.

Po pierwsze: trójca Intelekt, Intuicja i Ego. Ja to intuicja, kolega, który zaproponował szukanie łopat to intelekt, a nieświadome zagrożeń ego zgłębiające mroki otchłani na własne ryzyko to kolega.

Po drugie: mistyczna podróż na koniec świata (ulicy)

Po trzecie: morze, czarna nieprzeźroczysta woda – to moja nieświadomość mówi mi dzień dobry, kusi skarbami wiedzy (wiadomo, że kosmici byli cwańsi od nas) i adrenaliną (podróże kosmiczne) i zgłębieniem tajemnicy (czy jesteśmy sami we wszechświecie) plus całkowicie fizycznymi skarbami, bo kto wie co taki spodek zawiera. A w tych latach, ja byłam naprawdę zafascynowana nadnaturalnym.

Po czwarte: Łopaty: narzędzia intelektu, bez których nie da się bezpiecznie zgłębiać tajemnic Ziemi. Schody co prawda były, ale jeżeli nie jesteś gotowy to kiepsko z tobą.

Po piąte: Próba: Ego usiłuje wejść do wody i poznać to co nieświadome i zostaje mu udzielone napomnienie przez uosobienie tajemnicy Czarodziejkę. Co się prawie kończy zgonem.

I po szóste: typowo szamański kawałek, który zauważyłam dopiero teraz. Szamani często podczas inicjacji umierają, a ich narządy wewnętrzne lub kości zostają wymienione. Powinniśmy byli dowieść go wtedy do tego lekarza. Autorytetom we śnie lepiej wierzyć. Może jakbym mu wymieniła te narządy, teraz widziałabym aurę i miała własny kościół. A tak kieruję projektami i wysyłam maile.

Morał: jeżeli już wybierasz się w szamańską podróż bądź gotowy ją zakończyć. Wlazłeś do wody to przygotuj się na serwisowanie wnętrzności. Nawet jeżeli niedobre demony, rodzice lub kanary z PKP usiłują cię powstrzymać.

to był maj…i nie było – 20 stopni Celsjusza


O i znalazłam w  archiwum sen w którym jest ciepło  To uwaga – wyobrażamy sobie maj. Kwitną wiśnie, pszczoły bzykają…o przepraszam brzęczą i trawka się zieleni. Do tego miły wiaterek powiewa i efektownie układa wam włosy kiedy huśtacie się na huśtawce. Tak wiem, faceci tak nie robią. To sen dla laski. No więc huśtacie się tak wśród kwiatków i płatków, aż tu nagle pojawia się absolutnie cudowny chłopak (nie facet bo jesteście nastolatkami, a to nie jest sen o kryminale). Ten chłopak jest wam bezgranicznie oddany. Cud miód ultramaryna.

Tyle że to ciacho musi gdzieś na chwilę wyskoczyć i mówi „to zostań sobie z moim koniuszym mała, a ja zaraz wrócę”.(nie nie zapytałam wtedy „A co, ja koń?) I tak sobie zostajecie same na tej huśtawce pilnowane przez sługusa, aż tu nagle sluuuurp!

I przez szczelinę w ziemi jesteście wciągane do królestwa krasnoludków, a wredne kurduple już mają dla was zaplanowaną karierę w sektorze obrotu narzędziami rolniczymi. Na szczęście dla nas sługus grozi im zbrojną interwencją w imieniu pięknego księcia i znów wracacie na powierzchnię gdzie słonko świeci i wieje wiaterek, a wasza przyszłość nie zawiera już motyk, grabi i glebogryzarek.

Typowa ładna bajka. Jest królewna, porywają ją złole, nadchodzi ratunek, the end. Tylko czemu książę sam nie mógł dupy ruszyć? To oczywiście może być tylko próba zwrócenia mojej uwagi na przyziemne problemy i olania romantycznych bajek. Przyznam, że moje życie byłoby pewnie mniej problematyczne gdybym słuchała rad mojej podświadomości już od dziecka.

środa, 1 lutego 2012

sikorki jako lek na zagubienie


Scena nr 1: szukam czegoś, więc kolega oświadcza, że zna zajebisty sposób na znajdywanie przedmiotów. Prowadzi mnie pod krzak czarnego bzu, z którego wylatują setki sikorek i zaczynają latać dookoła mnie trzepocąc i ćwierkając, a ja czekam aż mnie oświeci i przypomnę sobie to czego szukam.

Scena nr 2: Jestem w stajni i karmię konia chlebem

Scena nr 3: Jestem koło Dworca Zachodniego, słońce zachodzi, a ja moczę rękę w jeziorze i pytam rodziców, dlaczego nie wyjdziemy do  teleportu po ciotkę i wujka. Rodzice odpowiadają, że oni nie skorzystają z teleportu tylko przyjadą samochodem.

tak z serii Sny nieskładki

no i dlaczego ja nie pamiętam nic moich inkarnacji?


Jest wojna. My jesteśmy wojskiem i ratujemy małe dziecko z domu, w którym zostało same, bo jego mamusię i tatusia zabrali hitlerowcy. Dziecko oczywiście w ryk, że ono nam do końca życia nie wybaczy, że go zabraliśmy z dala od rodziców.

Argument „Ale dziecko, twoich rodziców Niemcy właśnie tamtą ciężarówką wywożą.” nie działał. Gorzej, znalazł się lotnik jeden z wielkimi rudymi wąsami, który oświadczył „ha to ja tę ciężarówkę zaraz zbombarduję!”. I znów argument „ale debilu tam są jeńcy” nie zadziałał. Jakoś miał facet poczucie wyższego celu. Niemcy zagnali jeńców do kościoła św Anny i sobie poszli. Myślałby kto, że to powstrzyma bombardujące zapędy wąsacza, ale nie. najwyraźniej ten typ człowieka, który jak sobie raz poweźmie decyzję, to i czołgiem go nie odciągniesz od celu.

Wbiegam więc bohatersko do kościoła i ryzykując zbombardowanie, krzyczę do najbliższej zakonnicy „zaraz zbombardują kościół, uciekajcie!” i zaczynam ustawiać dzieci w pary, coby sprawniej ewakuację przeprowadzić. A siostrzyczka z miną uduchowioną się odwraca i oświadcza „jeszcze nie wiem czy wychodzimy, muszę się zastanowić” – nie kurde musimy, tylko ona sama za te dzieci zamierza zdecydować, czy chcą wybuchnąć czy nie. Bosz, jak ja się wkur..zezłościłam.

Nie wiem jak udało się nam wygnać te dzieci w końcu, ale jakoś tego dokonaliśmy. I wtedy słyszę „miau”, ja patrzę, a w kościele kot, a z nim dziecko nr 1 z tego snu. Chowa się. Jak ono tam wlazło? Nie, źle. Powinnam powiedzieć, jak ono tam k…a wlazło! No to wbiegłam za nim. Nie wiem kiedy po drodze transformowałam się w idiotkę, ale moja podświadomość uznała za stosowne podkreślić to nadając mi wygląd jednej ze skretyniałych panienek od nauczania przedszkolnego z  poprzedniej roboty. Złapałam kota pod pachę, złapałam dziecko i pięć metrów od wyjścia zatrzymałam się i stwierdziłam, że ja już nic nie muszę i poczekałam aż zawali się ściana.

I dość logiczne, stałam potem gdzieś (zapewne u świętego Piotra pod furtką), z puchatym kotem pod pachą i w towarzystwie jakiejś laski i wyklinałam, że nigdy nic nie pamiętam z moich wcieleń. Miałam nawet naszykowany zeszyt, żeby jak coś to sobie zapisać, ale dupa blada. Zanosiło się, że zafunduję sobie następne wcielenie, żeby sprawdzić czy zapamiętam.

Morał z tej bajki:

cóż jest kilka możliwych

- ukryte pragnienie autodestrukcji (ale jak na coś takiego, to jestem za zdrowa i mam za mało wypadków w prawdziwym życiu)

- wyrażanie powątpiewania w rozum ludzkości wyrażony w mistycznym pogodzeniu się ze śmiercią (dość prawdopodobne)

- pragnienie przekazania mi w głębokiej tajemnicy, jak to się dzieje, że istnieję. Bo może gdybym zdołała zapisać poprzednie wcielenie, to nie ryzykowałabym następnych.


czwarta rano najlepsza pora na spacer wzdłuż jeziora


Nie wiem czemu wynajmowałam mieszkanie od Kurczaka, po 10 zeta za dzień. Nie wiem czemu spaliłam patelnię.
Czemu szlajałam się po Warszawie w tym po dworcu w Ursusie (który rzecz jasna nie wyglądał jak dworzec w Ursusie) i kasowałam bilety w jakimś mega powolnym systemie. Nie wiem czemu byłam z jakimiś laskami i czemu jak w drodze powrotnej na Ursus, wzdłuż jeziora (jasne że mamy tu jezioro, cztery nawet) omal nie potrącił nas chińczyk z mafii swoim cadillakiem. I w dodatku śledziła nas jakaś baba z na obcasach. Wyszedłby z tego cały film szpiegowski, gdybym tylko wiedziała czego ci ludzie od nas chcieli.

widomy znak, że sen pochodzi z po czwartej rano.