Strony

piątek, 31 stycznia 2014

pajaki

Stałam z mama pod orzechem i zastanawiałam się, co odpowiedzieć na pytanie o to, czego najbardziej brakuje mi w Warszawie. Wreszcie zdecydowałam, że gdybym miała możliwość zabrać coś do Warszawy, byłoby to właśnie to drzewo, pod którym stoimy. Chociaż muszę przyznać, że orzech nie prezentował się najlepiej, liście były jesiennie nieświeże, a w kilku miejscach rzucały się w oczy gule pleśni na ogonkach od liści. Niechcący oparłam się o jedną z takich gul, a wtedy okazało się, że była ona olbrzymia. Za moimi plecami piętrzyły się zwały takiej białej, puszystej pianki. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że to nie pleść, ale kokony z jajami pająków. Gdzieś w tej białej masie, ukrywały się zagęszczenia pełne małych, czarnych, ośmionogich paskud, czekających tylko na dotknięcie, żeby rozleźć się i oblepić dotykającego. Usiadłam na ziemi, a mama zaczęła obierać mnie z tego świństwa, na szczęście dla mnie nie było w mojej porcji piany, zbyt dużo jaj, a kokony okazały się niedojrzałe i żaden pająk nie wylądował na moich plecach.

Ponadto we śnie babcia odprawiała mszę w garażu, a ja z mamą miałyśmy śpiewać, ale robiłam to z małym entuzjazmem, aż babcia się rozzłościła i nakrzyczała na mnie. Wtedy obraziłam się i sobie poszłam, olewając społeczne konsekwencje nakrzyczenia na księdza podczas mszy.

czwartek, 30 stycznia 2014

scena kiblowa

Z jakiegoś powodu byłam znów w liceum i miałam przyjemność, albo i nieprzyjemność odbywać lekcje z moją polonistką, niejaką Dziką. Oczywiście nie miałam pojęcia jaki mamy plan lekcji, ani jakie przedmioty, ani ile. Ale jakoś podejrzanie mało mnie to stresowało tym razem. Nie dziwiło mnie też, że oglądamy rzewne teledyski pokazywane przez największego klasowego chuligana, nawróconego na romantyzm. Nie był dla mnie szokiem fakt, że do moich obowiązków należało jedzenie słodyczy, chociaż robiłam to wybiórczo , bo z lodów zostawiałam wafelki. Bardziej stresował mnie fakt, że przyszłam w spódnicy i zorientowałam się, że jakimś cudem sklerozy nie ogoliłam nóg. Jak wiadomo świecenie włochatymi nogami publicznie jest dla kobiety ogromnym problemem.
Dodatkowo wkurzyła mnie scena w toalecie. Poszłam do niej w dobrej wierze, odstałam swoje w kolejce, zniosłam dzielnie fakt, że drzwi po zamknięciu mają mega szparę i wszystko widać. Taki szkolny los. Ale wkurzył mnie gość, który stał z boku i wyraźnie ustawiał się, żeby zajrzeć mi w kibel. Powiedziałam mu kąśliwie, żeby się nie spodziewał niczego niecodziennego, albowiem jest to typowy szkolny sedes i aktualnie znajduje się w nim to co zwykle w szkolnych klopach, czyli stary mocz i złogi papieru toaletowego. Po czym nacisnęłam spłuczkę i oto karma ukarała łobuza, bo sedes zamiast się grzecznie spłukać, wypalił niczym syfon, prosto w ciekawska gębę natręta (a już wspominałam, jaką miał zawartość).
Wreszcie poszłam do klasy, zajęcia odbywały się na górze, a ja byłam strasznie senna i ociężała. Każdy stopień schodów był niezmiernie męczący. Pomagałam sobie rękoma, podciągając się na barierkach. Dzika aż się spytała, czy dobrze się czuję. Odpowiedziałam jej, że owszem ale najadłam się i teraz chce mi się spać.

wtorek, 28 stycznia 2014

Bridge

Pracowaliśmy od lat przy obsłudze mostu Poniatowskiego. Tego wieczoru świętowaliśmy czyjś ślub,  oboje młodzi pracowali razem na moście. Piliśmy w barze, kiedy przyjechał prezes, zebrał nas wszystkich i oświadczył, że w związku z renowacją mostu, musi on zostać zamknięty na długi okres czasu i w związku z tym, nasz zespół zostaje rozwiązany i jesteśmy bezrobotni. Niektórzy z nas mają się jednak zgłosić do sekretarki, bo dostaną inne zadania. Moje nazwisko i Oli było na liście tych osób. Podeszłyśmy do sekretarki, starszej  kobiety i zapytałyśmy co z nami będzie. Kazała się nam zgłosić w niedzielę, mówiła strasznie cicho i miałam problem, żeby ja usłyszeć. Nie mogłyśmy wybadać, o której mamy się zgłosić, miałam też złe przeczucia, że kasy będzie mniej, ale uśmiechałam się i powiedziałam sekretarce, że chętnie porobiłabym coś innego od PMowania, bo lubię zmiany. Potem wracałam z Olą przez miasto zimą, patrzyłam na sylwetkę rozbieranego mostu, na tle nieba i czułam smutek, że cały długi okres życia odchodzi w niepamięć. Po drodze do domu mijałam udekorowane bloki na moim osiedlu, najwyraźniej mieszkali w nich Chińczycy, bo udekorowali je lampionami na Lunar Festival. Wzięłam sobie czerwoną wstążkę na wszelki wypadek. Obok leżała na ziemi nasza flaga.
Dziwne też było uczucie, że ludzie, z którymi co dzień się widywałam, teraz się rozejdą i już ich nie zobaczę. Kolega, który się żenił, teraz siedział załamany, chowając twarz w dłoniach, a jego żona desperacko liczyła kasę, żeby starczyło im na najbliższe trzy dni.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

demoniszcze

Na początku miałam dwóch sąsiadów, w małomiasteczkowym pojęciu sąsiedztwa, znaczy - dwa domy dalej, na rogu, ale wciąż w zasięgu plotek...znaczy wzroku.  Byli rodziną, ale nie znosili się bardzo, bo jeden z nich był bogatym guru sekty, a drugi biednym ateistą. Ateista był skazany na gromy ciskane przez bogatego brata, a do tego okazał się być tak ubogi, że nawet swojego psa musiał wygonić na ulicę, bo nie miał za co go karmić. Oczywiście wszystko psu wyjaśnił i przeprosił zanim to zrobił, co pewnie nie wywarło na zwierzęciu wymaganego wrażenia.

Potem zdaje się wpadłam na pomysł, żeby ten biedny zaczął sprzedawać przetwory, których miał w spiżarni sporo i nawet postałam chwilę przy stoisku ze słoikami, zachęcając klientów do zakupów.

Potem zdaje się, obserwowałam, jak komuś uciekł mały orangutan i biegał po naszej ulicy. Ten orangutan okazał się być potem tożsamy z wyrzuconym przez biedaka psem.

Potem tańczyłam i śpiewałam na ulicy przed jakąś kamienicą, a wreszcie znalazłam się wewnątrz kwiaciarni, gdzie akurat jakaś młoda para organizowała sobie ślubną sesję zdjęciową. Panna młoda, w białej kiece i masa ludzi kręcących się dookoła wkurzała mnie coraz bardziej. Przepychana i potrącana dotarłam do drzwi, gdzie obiłam się o jakąś parę. Ponieważ patrzyłam w ziemię, jak zawsze kiedy jestem zła i nie chcę oglądać ludzi, nie widziałam, na kogo wpadłam i zakładałam, że to mąż z tradycyjną zrzędliwą i grubą babą. Jednak para przy bliższych oględzinach okazała się dwoma panami w średnim wieku, trzymającymi się za ręce. Obaj byli przy kości i strasznie się ucieszyli, ponieważ chcąc się przecisnąć przez drzwi powiedziałam "przepraszam państwa" i to najwyraźniej było powodem do radości.

Potem wykładałam komuś, na imieninach u rodziców, różnice jakie występują pomiędzy poszczególnymi osobnikami ryb papuzich i prezentowałam to na załączonym akwarium. Równocześnie, bacznie obserwowałam kolegę taty, po którym spodziewałam się chamstwa i grubiaństwa, które zamierzałam ostro ukrócić, w razie czego.

Wreszcie okazało się, że jacyś dwaj niemili panowie, przy użyciu bluźnierczej księgi zdecydowali się nasłać na mnie demona. Na drodze do wykonania tych planów stanął fakt, że ja już przysięgałam lojalność Lucyferowi, więc żaden podlegający mu demon nie mógł na mnie napadać. Wreszcie wyczaili jakiegoś z poza układu i go wezwali, a okazało się, że było to wyjątkowo potężne demoniszcze, przed którym z miejsca padłam na kolana, wiedząc, że lepiej nie podpadać. Nie wiem co owo demoniszcze zrobiło potem, ale wiem, że wizytę zaczęło od zeżarcia jednego z owych panów. Zrobiło to z lekką nonszalancją, jakby częstowało się kanapeczką z bufetu.

Na końcu snu usypałam z cukru ścieżkę do miejsca, gdzie ukryłam książkę, o wzywaniu demonów. Zakładałam, że każdy, kto ją odnajdzie, wezwie demona i zostanie przez niego zeżarty na śmierć. Nie wiem jednak jak się mój plan udał, ponieważ się obudziłam.

niedziela, 26 stycznia 2014

error

Byłam w jakimś sklepie, wielkości magazynu,  w którym teoretycznie można było taniej kupować, ale coś  w nim mi się nie podobało. Fajne były używane książki, bo wybrałam kryminał, taki jaki czyta mama (nasz egzemplarz był zjechany już. W każdym razie długo tam nie siedziałam bo znudziłam się. Wyszłam i o dziwo zorientowałam się, że cokolwiek nie powiem słyszę taki klik. Po kilku klikach pojawiła się wiadomość o errorze, a ja musiałam wracać do domu topless, bo zniknęła mi góra ubrania. Nie przejmowałam się za bardzo, miałam zamiar przepłynąć na swoją stronę jeziora łódką, ale okazało się, że znajoma (chociaż nielubiana) para przyjechała właśnie samochodem do sklepu, o którym pisałam. Po krótkiej pogawędce z nimi, o tym jak Yukie skarży, zabrałyśmy ich samochód i mogłam pojechać do domu. Gdzieś w trakcie dyskusji poruszyłam ręką i kolega był strasznie szczęśliwy, że pokazałam niechcący, coś co zamierzałam ukrywać. Cóż, uroki wracania topless.

Potem było czyjeś wesele, na którym pan młody tak się narąbał, że wrobili go w kawał. Opowiedzieli mu, że zepsuł coś, chyba świat, a  na pewno wóz strażacki, bo przyniósł płytę z muzyką z internet explorera. Biedak straszliwie się przeraził.
Ja na tym weselu nosiłam jakąś maskę, ale nie podobało mi się to za bardzo, bo totalnie odcinała mi dochodzący do uszu dźwięk.

piątek, 24 stycznia 2014

Mars skolonizowany

Musiałam wsiąść do tego samolotu na Marsa, ale był przepełniony, zupełnie jakby na Marsie istniało coś wartego uwagi. Na szczęście miałam przy sobie mój drewniany model granatu moździerzowego, pełen ołówków i długopisów. Podeszłam do jednego terrorysty i powiedziałam, że koniecznie muszę zabrać tę bombę do samolotu, a on ucieszył się i zgodził mi pomóc. Nie tylko dostałam miejsce, ale jeszcze obiecał przechować bombę. Tylko koniecznie chciał obiecać, że nie odpalę jej przed międzylądowaniem w Niemczech, bo on tam wysiada, a nie planuje zamachu samobójczego. Martwiłam się tylko, że odkręci górę od tego granatu i zobaczy, że to żadna bomba, ale atrapa. Na szczęście nie wpadł na to.

Wreszcie dotarłam na Marsa. A tam kolonizacja pełną parą. Ludzie biegający w te i wewte z walizami, wszystkie rasy, wszystkie narodowości, gatunki. Tłumy się przewalają, bagaże jeżdżą na wózkach, ogólnie lotniskowy chaos and madness. Zmęczona usnęłam w hamaku, w kącie hangaru, a kiedy się obudziłam czekała mnie mega niespodzianka.

Otworzyłam oczy i pierwsze, co zobaczyłam, to śnieg w ilościach niedopuszczalnych unijnymi normami. Zasypane choinki, zasypana ziemia, zbierał mi się też w hamaku. Do tego zimno jak na Syberii i pizga jak za cara w Kieleckim. Ani śladu ludzi, bagaży, samolotów...cywilizacji w ogóle. Wygląda na to, że przespałam jakaś ważną fazę w rozwoju kolonizacji. Na przykład fazę odwrotu z podkulonymi ogonami na Ziemię, albo fazę przeniesienia lotniska gdzie indziej. 

Wraz z kilkoma osobami towarzyszącymi (których przed sekundą jeszcze nie było) schroniliśmy się w jaskini i z niepokojem nasłuchiwaliśmy pomruków i chrząkań z zewnątrz. Poproszono mnie, żebym po cichu wyjrzała i sprawdziła, czy nie widać jakichś  Grawli (takie lokalne prymitywne i agresywne plemię). Wyszłam jak ta ciapa, tak, że każdy Grawl w okolicy mnie widział. Przestraszona dałam susa do jaskini, już miałam zabarykadować drzwi, ale Grawl wpadł za mną. Chciałam go walnąć kulą ognia, ale nie zdążyłam, bo rzucił mi się na szyję i zaczął dziękować, za uratowanie. Okazało się, że jego plemię podpisało jakieś traktaty z ludźmi i było cywilizowane. Zapewne dlatego, było w takich kłopotach, zdziesiątkowani, głodni, zmarznięci. Pomiędzy nimi byli też ludzie, w podobnym stanie. Wzięli nas za wyprawę ratunkową wiec postanowiliśmy stanąć na wysokości zadania.

Ruszyliśmy wszyscy, w poszukiwaniu cywilizacji i dość szybko trafiliśmy na coś co wyglądało jak labirynt biurowych pokojów albo szkolnych sekretariatów. W każdym siedziała grubawa pani, około czterdziestki, o charakterystycznym wyglądzie pani z okienka. Wreszcie trafiliśmy na ślepy zaułek, pokój bez wyjścia i tam zapytaliśmy pani za biurkiem, kto tu właściwie dowodzi i co to za miejsce.

Nie pamiętam, kto dowodził, ale biuro-labirynt okazał się szkołą. Niestety ponieważ kolonizacja się nie powiodła, nie mieli żadnych dzieci, które mogliby nauczać. Ale to  nie przeszkadzało w utrzymywaniu całej machiny biurokratycznej.

pająki

Dziś we śnie miałam zadanie do wykonania, składało się ono z wielu etapów i jeden z nich był dla mnie szczególnie ciężki. Każdy etap wiązał się z pokonaniem czegoś, albo zrobieniem jakiejś czynności. Tym razem chodziło o pająki. Musiałam wezwać hordę pająków a one musiały po mnie przebiec, żeby dostać się do celu. Tylko, że ja się boję pająków. Na szczęście dla mnie przyjaciele wpadli na pomysł, że jeżeli rzucę zaklęcie przyzwania pająków, a potem położę się na ziemi, schowam twarz w rękach i zamknę oczy, to uda mi się nie wpaść w panikę. Bo czego oczy nie widzą to nie jest źródłem arachnofobii. Plan wyglądał rozsądnie, ale jakoś nie mogłam doprowadzić go do końca, zniecierpliwiona otwierałam oczy i okazywało się, że nie ma żadnych pająków.

wtorek, 21 stycznia 2014

broken

Dziś pływaczka, którą trenował tata, a która nawiasem mówiąc była mocno przy kości, postanowiła wystartować w innej drużynie. Tata wkurzył się i zaczął się z nią szarpać w sieni, mama ich rozdzielała, a ja jakoś zaplątałam się w tym wszystkim i zostałam ugryziona w łydkę przez naszego psa. Wynikła z tego niezła awantura, bo przez to ugryzienie znów zgubiłam moduł tłumaczeniowy (o tytule Broken Battery), który już prawie znalazłam w systemie. Przez całą noc potem szukałam tego nieszczęsnego modułu.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

orbita


Dzisiaj Kasia pogoniła nas na orbitę okołoziemską po sześć konfiguracji LTB. Miałam pewne opory bo jednak orbita to taki moment kiedy się jest najwyżej. Potem już jest kosmos i się nie liczy, ale z orbity – jeden fałszywy ruch i wracasz w przyciąganie ziemskie. W każdym razie, pan każe sługa musi – wlazłam do rakiety i polecieliśmy. W czasie startu kurczowo trzymałam się kaloryfera i miałam nadzieję, że nie odlecę. Oczywiście pomyliło mi się, bo start wciska w ziemię, a nie unosi człowieka jak w spadającej windzie. Kaloryfer przypominał taki zwykły, stary, jakie spotykamy w blokach, nie pasował zupełnie do rakiety. Ale też z tą rakietą też nie było wszystko ok. Cała akcja wyglądała jakbyśmy dolecieli do jakiegoś innego poziomu, który wyglądał jak ziemia, ale leżał wyżej i z tego poziomu dalej wspinaliśmy się piechotą. Droga nie była łatwa i ogólnie rzecz biorąc nie była nawet drogą. Jej część wiodła przez paskudne kolczaste krzaki.
W każdym razie sama orbita okazała się być czymś w rodzaju szeroko pojętego „Nieba” wyższej płaszczyzny, duchowo i cywilizacyjnie. Poniżej w oddali rysowała się sylwetka miasta pogrążonego w ciemnościach nocy. D. wyjaśniła, że leży ono tak daleko, że jak spojrzy się na nie przez smartfona, to, żeby obejrzeć je całe trzeba użyć ośmiuset cegiełek. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że potrzeba nam jeszcze 3 konfiguracje po czym wróciliśmy na ziemię pociągiem.
Zanim wsiedliśmy do pociągu spotkałam w niebie pana z pieskiem i zapytałam go, czy to prawda, że zwierzęta od razu po śmierci idą nieba, ale odpowiedział mi, że nie. Dopiero po siedmiu dniach od śmierci mogą iść do nieba.
W pociągu zapytałam konduktora czy możemy wysiąść na Śródmieściu ale nie był pewny więc skorzystaliśmy z okazji i wysiedliśmy na centralnym. A tam o dziwo, spotkałam moich rodziców nadzorujących wyładunek jakiś pudełek z pociągu. Okazało się, że to jakiś ładunek, potrzebny tacie w związku z czymś nowym dziejącym się w pracy. Nie wiedzieć, czemu obawiałam się im pokazać, właściwie to martwiłam się chyba, że zaraz mnie będą pytać, kiedy wyjdę za mąż, zawsze jak mnie widzą w męskim towarzystwie to się zastanawiają (przynajmniej sen tak uważał).  Moje podejrzenia się nie potwierdziły, bo rozmawiałam z mamą i pytanie nie padło, ale za to zaczęłam się zastanawiać czy jeżeli tata pojedzie na barana na plecach mamy, a ja na jego, to czy mama utrzyma ten ciężar.

sobota, 18 stycznia 2014

kroplówka

Na leżance leżała babcia,  a ja właśnie zorientowałam się, że miałam jej podać kroplówkę. Była jednak bardzo zmęczona i nie chciała, a lekarz powiedział, żeby jej oszczędzić dziś tej kroplówki.

piątek, 17 stycznia 2014

kawałek ciasta

Siedziałam w restauracji w metrze, z rodzicami i szykowałam się do zamówienia sobie ciasteczka. Właściwie kawałka ciasta chyba. Ale kiedy tylko podchodził kelner, zapominałam jak się nazywało i musiałam otwierać menu, a potem znów zapominałam. Wreszcie przyszła A.G i przyniosła słoik ogórków ze śmietaną i czarną bułkę. Powiedziała, że takie śniadania, za darmo rozdaje ta restauracja.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

psych-ologia?

Pamiętam tylko urywki, latanie i zastanawianie się nad tym jak leczyć osobę rozpękniętą psychicznie - uznałam, że nie jestem pewna czy nie należałoby takiemu człowiekowi pokazywać lustra, żeby się widział i pamiętał kim jest. Ilustracją był robot patrzący w szklaną szybę wieżowca (nawiasem mówiąc wisiał w powietrzu), obserwował swoje odbicie, a potem przeniknął przez szybę. Widziałam, że niektórzy umieli siłą umysłu zniekształcać materię i nawet zła macocha próbowała popisywać się tak na balu (ale oczywiście jej nie wyszło). Planowała paść na ziemię i wyrwać dziurę w ścianie budynku, ja wiedziałam jak to zrobić, ale ona nie miała bladego pojęcia.
A potem mama znalazła jakieś grube miliony złotych (góra miała 2x2x2 metrów) w kompostowniku i zastanawiałyśmy się czy płacić za nie podatki  w tym roku czy nie. Wreszcie poszłyśmy na w gości do sąsiadów i na zakupy po meble, tylko nie wiem czemu zaczęłyśmy od surowych ryb.

światy na tackach

Śniło mi się, że ludzie coś wyczaili. Konkretnie wyczaili, że ze światem jest coś nie tak i postanowili zwiać. Ludzie sztuk dwie - jacyś panowie, tacy klasyczni przeciętni, wtykający nos w nieswoje sprawy, studenci. Już im się miało udać zwianie ze świata, kiedy zresetowałam im umysły i zanim się zorientowali siedzieli przy herbacie, po 10-minutowej przerwie w pracy mózgu i zastanawiali się, czemu stracili przytomność. W zasadzie nie mieli szans z moją władzą nad mózgami.

Światy trzymaliśmy na metalowym regale, na płaskich tackach. Większość była porośnięta zielonym lasem, ale jedna tacka wyglądała niezdrowo, las miał żółte liście i jakiś męski głos powiedział, że na tym raczej nie uda się wyżywić ludzkości, ale na tamtych zielonych powinno się to udać.

niedziela, 12 stycznia 2014

wesele

Byłam na weselu koleżanki, gdzieś daleko na wsi, a raczej jakieś 9 km od naszego domu. Nie wiedzieć czemu nie zobaczyłam nawet panny młodej, bo rodzina się zamknęła w jednej sali i radzili tam o dzieciach i innych duperelach, a nas nie wpuścili. Dodatkowo wśród gości były feministki, które tłumaczyły jak mężczyźni traktują kobiety jak idiotki i na przykład zachowują się tak jakby nie umiały rachunków. Poprosiły nas o przykłady, a ja się wkurzyłam, bo przecież to kobiety często zgrywają idiotki i powiedziałam wszystkim, że każda laska ma w szkole matematykę, chemię i fizykę i jako żywo liczyć umie więc czemu miałaby zgrywać kretynkę i słodkim głosikiem mówić „jakiś ty mądry, ja to nie umiem tych rachunków”. Potem stwierdziłam, że czas iść do domu i zastanawiałam się czy wolę iść 9km piechotą czy iść do stacji pkp. Nie byłam pewna drogi do stacji, ale ktoś, chyba mój ojciec mi wyjaśniał.

koń na niedźwiedzie

Śniło mi się, że byłam u znajomej pary i załapałam się na teatrzyk reżyserowany przez męża. A dokładniej załapałam się na odgrywanie roli księżniczki, która wlazła po coś do lochu i przy okazji jak ostatnia jełopa wpadła do studni. Ze studni miał ją ratować bohater, ale bohaterów okazało się jest dwóch. Bracia, z czego jeden na wejściu dźgnął drugiego w plecy nożem, po czym przerzucił sobie księżniczkę przez ramię i ruszył w te pędy do wyjścia. Niestety okazało się, że coś jednak go dopadło, bo bez widocznego powody runął jak rażony gromem. Wtedy drugi, ten który powinien być martwy wstał, podniósł księżniczkę (jak worek kartofli) i wyniósł na zewnątrz.
W tej sztuce irytowało mnie to, że gram idiotkę, która tylko do dziury umie wpaść i tam krzyczeć. Dodatkowo nie znałam roli zupełnie i nie wiedziałam co mówić. Na szczęście dla mnie okazało się, że to tylko próba generalna i mogę czytać teksty ze skryptu.
Po drodze na próbę mijałam płoty domostw na wsi, w okolicy domu babci i jakiś człowiek pokazywał mi przez płot konia. Koń był specjalnej rasy, miał ciemną sierść i służył do polowania na niedźwiedzie.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

demoniszcza

Dziś organizowaliśmy urodziny, ale coś nie do końca z nimi grało, bo zaprosiliśmy dwóch panów trudniących się zawodowo polowaniem na duchy. Do tego, białym samochodzikiem podjechał też jakiś demon. Towarzystwo mało urodzinowe, ale cóż. Impreza miała odbyć się w domu rodzinnym, zdaje się, że widziałam ciotkę i kuzynkę.
Panowie od duchów jako osoby towarzyszące przyprowadzili….duchy. Swoje, znaczy jakieś oswojone i współpracujące z nimi. Widziałam je, a przynajmniej jednego z nich, jako wir powietrza.  Może byśmy jakoś przechorowali te urodziny gdyby nie to, że coś wisiało w powietrzu. Krótkie śledztwo ujawniło, że jeden z panów miał plan jak uwolni dusze wszystkich ludzi porwanych przez wszelakie demoniszcza, chyba że źle zrozumiałam i chodziło o uwolnienie ludzi od śmierci. Do tego potrzebował mocy, a żeby ją uzyskać zrobił coś niedobrego. Uwięził dusze chłopca, który zmarł. Stwierdził, że chłopiec się zgodził poświęcić dla tego celu. Nadal miałam poczucie, że coś się z tego paskudnego wylęgnie.
W pewnym momencie zobaczyłam, jak panowie prowadzeni (i namówieni) przez moją kuzynkę pakują sobie pod kurtki rój pszczół, żeby je przynieść do domu. W tej samej chwili zobaczyłam, że demon  z białym samochodzikiem po cichu opuszcza imprezę, ewidentnie spodziewając się zagrożenia. Wyglądało to jakby szczury uciekały z tonącego statku. Jakby nawet demony zaangażowane w złośliwy plan, bały się jego efektów.
A efekt był taki, że na podwórku powstało coś, twór nie z tej ziemi, niesamowicie niebezpieczny, nie można było się do niego zbliżyć. Chciałam żeby duchy towarzyszące panów, nam pomogły, ale one obraziły się za to co zrobili i nie chciały współpracować. Przeproszone, stwierdziły, że mają za mało siły bo to coś odsysa ox. Czymkolwiek ox by nie był. Wzięłam więc kadzidełko, okrążając stwora z daleka, prześliznęłam się na jego prawą flankę i podjęłam próbę dywersji. Miała ona polegać na tym, że stojący na platformie nieboszczycy, a właściwie dwóch panów i dwie nieboszczki, mieli przesunąć się do stwora. Ich energia miała go „zapchać na moment” żeby nasze duchy mogły odzyskać siły i coś zrobić. Pomachałam kadzidłem na jedną nieboszczkę i trochę się odsunęła, ale nie bardzo. Nieboszczyk za to zaczął dyskutować i zupełnie nie wiedziałam jak namówić go do przesunięcia. Twierdził, że on uważa sąsiada (stwora) za całkiem sympatycznego i nie widzi powodu, żeby mu szkodzić.

sobota, 4 stycznia 2014

leap of faith

Wielki naukowiec mieszkający na prowincji napisał do nas list więc wybraliśmy się z dziadkiem do jego miasteczka, żeby go odwiedzić. Po dotarciu na miejsce okazało się, e naukowiec jest kobietą i wcale nie życzy sobie naszej wizyty. Listy pisała nie dlatego, że nas lubiła, ale dlatego, że jej się nudziło.
Nie jestem pewna czy to ta czy inna kobieta, ale w każdym razie przypominająca poznaną na pewnej imprezie ratowniczkę medyczną, marudziła, że jest chora i domagała się uwagi. Ale kiedy usiłowałam dowiedzieć się jakie ma wyniki badań zamiast wyników podawała tylko nazwiska sławnych lekarzy. Podejrzewałam, że ona się wcale nie bada tylko narzeka.
Ponieważ dałyśmy we trzy ciała podczas ataku terrorysty na okręcie, szefowa zarządziła, że będziemy musiały przejść karnie, próbę – coś co nazywa się leap of faith. Nie wiem czemu spodziewałam się wiszenia na dużej wysokości na rękach, a moja forma jest do dupy więc mentalnie przygotowałam się na zgon. Poprosiłam szefową, żeby w razie czego zaopiekowała się moim kotem, bo jest chory i nikt nie będzie go chciał przygarnąć. W tym momencie, za moimi plecami ukazał się bilbord z cytatem z  Prattcheta. Okazało się, że chociaż próba, w istocie miała się odbyć wysoko na wieży to polegać miała nie na skakaniu, ale na łapaniu strzałek, które w nas lecą. Okazało się, że nasza wina na statku, polegała na nie ostrzeżeniu się przed strzałkami właśnie. Do złapania mogłyśmy użyć różnych obiektów, leżących dookoła. Widziałam poduszki, tekturę, a wybrałam deskę. Co dziwne, widziałam wyraźnie jak leciały ich strzałki, a  zupełnie nie zauważyłam mojej. Machnęłam jakoś deską i spadła na podłogę, a dziewczyny pokazały mi, że odbiła się o kąt deski. Podniosłam ją i trzymałam w ręku, żeby wyglądało jakbym ją złapała. Zadziałało.
Potem bohaterem snu był irytujący dzieciak, który wyobraził sobie, że jest…no właśnie bohaterem. Bierze ślub z księżniczką, a my wszyscy jesteśmy zaprzężeni niczym konie do jego karety. Poza tym w tym śnie on robił wszystko, jak dziecko, które w zabawie chce być wszystkimi. Trochę się zdziwił, kiedy przynieśli mu małą, białą trumienkę i kazali zająć się pogrzebem dziecka, bo w końcu to też należy do jego obowiązków.

czwartek, 2 stycznia 2014

woda

Śniło mi się, że byłam nauczycielką w szkole i chciałam swojej klasie w basenie zademonstrować jakieś doświadczenie. W tym celu zamierzałam użyć płytkiego basenu dla dzieci (nie umiem pływać) i wlać tam zielony płyn do kąpieli. Tylko, że baseny były zamienione w akwaria, zresztą niemiłosiernie zarośnięte zielskiem, z wyjątkiem największego, a i największy był podejrzanie mętny ze swoją żółtą wodą.

Potem na spotkaniu dyrekcji zrobiłam zamach stanu. Spętałam i rzuciłam na ziemię nasza dyktatorkę, a kiedy ludzie zaprotestowali, powiedziałam, żeby się dobrze zastanowili. Jeżeli teraz ją puszczę to zastrzeli i mnie i wszystkich na sali, w końcu nie zatrzymali mnie, a poza tym widzieli jak upada. Pomyśleli chwilę i poradzili mi, żeby ją jednak zabić. To, że ją zabiłam pozwoliło mi przejąć kontrolę nad basenem i zarządzić czyszczenie. Nie wiedziałam, kto zajmie jej miejsce i nie interesowało mnie to.

Potem wybraliśmy się na wycieczkę autokarową, a raczej pojechaliśmy samochodem terenowym z kilkorgiem dzieci, planować trasę wycieczki. Przejeżdżając przez most zauważyłam, że woda w rzece opadła do dna. Okazało się, że rzeka wylała i teraz woda jest na zewnątrz, a my stoimy samochodem, po kolana w rwącej, brązowej wodzie, na jakiejś łące i zastanawiamy się jak przejechać przez tę powódź. Czułam, że samochód da radę, ale puszczenie tędy autokaru byłoby głupotą, a kierowca przekonywał mnie, że rodzice bez problemu wyrażą zgodę na to, żeby dzieci pojechały na wycieczkę przez tą wodę i,  że to normalne jest.