Strony

wtorek, 31 stycznia 2012

dziś będzie o metrze, Japonii i złych duchach


Najlepsze sny mieszczą się zwykle pomiędzy czwartą rano a szóstą trzydzieści.

Dziś zmieściłam sen o tym, że Szwecja była w Japonii i odwiedzałam tam znajomą. Na ulicach były polskie napisy, sklepy wyglądały na chińskie, a mieszkańcy wyglądali po europejsku. Nie miałam pojęcia gdzie mieszka moja koleżanka więc mentalnie przygotowałam się na błądzenie po mieście. Mama wsadziła mnie do metra i wróciła do hotelu (którego nazwy też nie pamiętałam, i którego bym za japońskiego boga nie znalazła).  W zatłoczonym metrze  spotkałam znajomą z pracy więc przynajmniej nie szlajałam się sama po mieście.

Metro samo w sobie było warte zrobienia o nim filmu. Przede wszystkim  było wielopoziomowe. A ponieważ cały czas się rozbudowywało miałam widok na niższe poziomy cały czas w budowie.  Do tego robiło wrażenie 3D większe niż zwykle robią podziemia w moich snach. Niczym wielka jaskinia albo hala w bunkrze.

Perony były czyste, nowoczesne, ale miały kształt zygzakowaty. Wiadomo – Japonia to dziwny kraj. A ponieważ wiadomo również, że Japończycy są mali to drzwi w wagonach były strasznie niskie i miałam trudności z dostaniem się do metra, bo niewygodnie się wsiadało. Ludzie wsiadali zresztą nawet w biegu ryzykując życiem. Jakiś starszy mężczyzna podczepił się na zewnątrz wagonika na bombajską modłę i tak pojechał. Jego żona też chciała ale jej nie pozwolił, bo kiepsko jej szło i obawiał się, że zahaczy o coś w tunelu.

Wewnątrz wagoników kolejne zaskoczenie. Głośniki raz na jakiś czas emitują mądre maksymy. Pewnie żeby się obywatele uczyli.

Do tego metro nawiedzały złe moce. Kobiecinę na moich oczach porwała wielka chmura czarnego dymu. Jej męża nagabywał wielki czarny koci cień.  Mąż miał własny psi albo koci cień, ale mały. I ten mały  usiłował wystraszyć tego dużego. Tak się ustawiał pod światło, żeby się wydawać duży i prawie mu się udało. Niestety zmienił pozycję i cień mu się skurczył co poskutkowało tym, że został zeżarty. Muszę przyznać, że to dość ciekawa strategia jak na ducha będącego kupką ciemności. Duży duch atakował ludzi, żeby nie mogli o czymś nikomu powiedzieć. Nie dowiedziałam się o czym, bo pewnie wszystkich dobrze poinformowanych duchy zeżarły.

Z tej bajki morały są dwa: po pierwsze mamy tu klasyczne podziemia z potworami i ciemnością, a po drugie nigdy nie byłam w Japonii i mój mózg dorabia sobie wygląd kraju na podstawie szemranej wartości materiałów.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

świecąca cebula i zaraza zacna płucna


I kolejny bez fabuły niczym nowe filmy sensacyjne.



part one:

remontujemy open space w pracy. Znaczy ja osobiście remontuję. Pewnie przez doświadczenia z remontowaniem mojego mieszkania space wyglądał jak mój pokój w mieszkaniu. Konkretnie miał fioletowe ściany, z których zeskrobywałam tapetę. Nawet w pewnym momencie przyszedł jakiś fachman i stwierdził, że on też tu pracuje, ale mi raczej nie przeszkadzało, bo akurat bawiłam się samobieżnym odkurzaczem. Znaczy kładłam się na ziemi, trzymałam odkurzacza i tak sobie za nim jeździłam ku uciesze innych pracowników. Warta uwagi była także cebula, której przycinałam liście i zaczynała się świecić nie gorzej niż mogłaby świecić cebula z Awatara.

Potem pamiętam łaziłam o piątej nad ranem po mieście w pidżamie, i jadłam jogurt na jakiś schodkach, balansując przy tym siatami na zakupy, co wzbudziło zdumienie japońskiego turysty.Jeżeli dziś znajdzie się mój filmik na yuou tube z tymi siatami to znaczy, że jednak lunatykuję.

Potem wróciłam, a ojciec dobijał mi się do pokoju, bo uważał, że palę tam fajki. Ale ja nie paliłam fajek tylko czyściłam filtr w akwarium.

Potem byłam w szpitalu wojskowym i opatrywaliśmy jakiegoś wariata, który najpierw opowiadał jak kogoś gwałcił, a potem przerwał opowiadanie i ostrzelał ściany z pistoletów. Więc zaprowadziliśmy go na niezmiernie ważne zebranie sztabu, gdzie obwieściliśmy, że ma zarazę (tak wiem super logiczne). A pielęgniarka w fartuchu pozszywanym rzemykami nas objechała, że to nie dżuma tylko „zaraza zacna płucna”.



Dla mnie bomba, ten z wojną zmieściłam w godzinie pomiędzy od-kocią pobudką, a budzikiem.

niedziela, 29 stycznia 2012

trudna młodzież – niby temat długi, a krótko


niewiele pamiętam, bo za długo spałam, ale z tego co pamiętam usiłowałam zatrudnić żebrającą z dzieckiem na ulicy Rumunkę, jako renomowanego psychologa dziecięcego przy swojej placówce dla trudnych dzieci.

Podejrzewam, że drastyczna szkoła przeżycia na ulicy to to co moja podświadomość najchętniej zaserwowałaby trudnej młodzieży.

kosmici atakują czyli Carl Gustaw Jung rulez


Z braku zapamiętanych snów i nadmiaru czasu zaczynam przenosić na bloga materiały archiwalne. Czytasz na własną odpowiedzialność.

Ten jest gdzieś z początków liceum, kiedy moja podświadomość i ja nie dogadywałyśmy się najlepiej, to znaczy ona wierzgała, a ja nie wiedziałam, że ją mam. A oto i sen:

Tematyka: science fiction – konkretnie o bitwie z kosmitami. Bitwa w klimatach trochę gwiezdnych wojen, a trochę Archiwum X, odbywała się na pustyni. Nie wiem czy na odległej planecie czy w strefie 51. To dla sprawy nieważne. Podczas bitwy spotkaliśmy jakiegoś kolesia, który poinformował nas, że nasi ludzie czekają za tym pagórkiem – o tam (proszę sobie wyobrazić piaszczysty pagórek wskazywany ręka). Poszliśmy tam naiwni, a tym czasem on zmienił się we wrogiego, kosmicznego robota (dla wolno kojarzących podpowiedź :wzgórze to pułapka). Za wzgórzem był wąwóz, a w wąwozie zaczajeni wrogowie. No i oczywiście wleźliśmy w tę pułapkę, a co? Wrogowie, jak to wrogi element ma w zwyczaju, obrzucili nas granatami. A zwłaszcza jeden taki insektowaty kosmita koniecznie się uparł żeby użądlić naszego lekarza. Na szczęście opanowaliśmy sytuację i wzięliśmy drani do niewoli.



To moment, w którym wrogi i nudny element z mojej pracy podkreśla, że nie jest zainteresowany tym co mi się dzisiaj śniło, albo pyta co ćpałam. Zadziwiające jest jak nudni ludzie oczekują, że sny też powinny być nudne. Gorzej, one powinny być normalne. Pomijam fakt, że jako kobieta powinnam śnić o seksie z ojcem i mordowaniu matki i to by był sen normalny (dla kilkulatki oczywiście, bo nastolatka powinna śnić o seksie z kimkolwiek i tak mi aż do menopauzy powinno zostać) przynajmniej dla Freudysty. Przyznam, że aluzje czynione przez koleżanki z biurek obok o snach erotycznych cieszą się większym zrozumieniem niż moje o kosmitach, labiryntach i potworach. No ale co ja poradzę, że ja wolę Junga od Freuda?

przepis na śledzia w owsiance na toksycznie


I kolejny archiwalny sen, który dowodzi, że w życiu nastolatki występuje tyle zmagań z nieprzyjaznym środowiskiem, że rzuca się na sny i w każdym jak nie wojna to napad z bronią w ręku, a jak nie to, to chociaż zagrożenie nie wiadomo skąd. Jak czytam swoje sny podejrzewam, że ja wtedy po prostu musiałam mieć wroga. Sen jest również początkowo – licealny. Uwaga leci.

Pewna firma oprócz produkcji dóbr i zwiększania przychodu krajowego brutto, po cichu zajmowała się wyrzucaniem odpadów zatruwających środowisko (tak to naprawdę sen, nareszcie normalny, a przynajmniej realny). Jak zwykle w towarzystwie bliżej nieokreślonych ludzi chodziłam po polach dookoła terenu ogrodzonego drutem kolczastym. Usiłowałam jakoś wczołgać się sprytnie na ten teren w celu pozyskania kompromitujących informacji, ale za każdym razem mnie namierzali. Wreszcie znalazłam tunel. Tunel nie był do końca dogodnym wejściem ponieważ zawierał toksyny (pewnie rura odpływowa, co nastolatki mogą wiedzieć o tunelach). Toksyny we śnie miały wygląd śledzi w śmietanie i z drobno pokrojoną cebulką (nie nie piłam nic ani nie brałam w liceum, nie miałam też jadłowstrętu, chociaż za śledziami średnio przepadam). Śmietana przypominała w sumie bardziej owsiankę, ale dla zachowania resztek realizmu uznajmy, że nie produkuje się śledzi w owsiance więc to była śmietana. Oczywiście nie mogło zabraknąć elementu sensacji – dlatego ktoś mnie tym tunelem gonił. Na szczęście zdążyłam się wydostać i złośliwie pociągnąć za wajchę zalewania tunelu śledziami. Biedak albo się utopił albo dostał choroby pośledziowej objawiającej się bardzo spójnymi objawami:  gorączką albo hipotermią, tyciem albo chudnięciem.

Podejrzewam, że ten sen był wypadkową walki z wrogim środowiskiem, poczucia prześladowania i nadmiaru seriali w telewizji.   A zaznaczam, że wtedy to były seriale.

takimi małymi kulkami strzelam a patrzcie no jakie się dziury robią.


I znów sen z archiwum. A w poprzedniej notce wspominałam coś o nadmiarze seriali…

No więc ja i Mc Gyver jechaliśmy sobie jeepem. Musieliśmy się na chwilę zatrzymać, bo on musiał wysiąść, żeby kogoś zabić. W czasie kiedy go nie było podeszło do mnie paru uzbrojonych gości. Chyba mieli kiepskie kwalifikacje zawodowe bo jeden z nich upuścił strzelbę. Dobrze, że nie strzelił sobie w stopę. Ja miałam najwyraźniej dobre kwalifikacje, bo złapałam tę strzelbę i ich zabiłam. Naszła mnie przy tym taka refleksja „taka mała strzelba, a dziury robi w ludziach takie duże”. I tak siedziałam sobie na klatce schodowej i rozmawiałam sobie z Mc Gyverem o zabijaniu i wzruszałam się na płacząco, jak opowiadał mi, że śmierć zawsze za nim chodzi.

Morał z tej bajki? Ktoś zauważył, że nastoletnie panienki tudzież dorosłe baby z mentalnością szesnastek,  lubią morderców i innych etycznie niedorozwiniętych typów? Jakoś tacy biedni, niezrozumiani, nieszczęśliwi i niekochani,  zdolni do morderstwa z zimną krwią zawsze znajdą ciepłe miejsce w sercu każdej smarkuli. Podobni jak ćpający, napadający na staruszki, okradający własnych starych, czy generalnie pozostający na bakier z prawem.

NIC TAK NIE KUSI MENTALNEJ SMARKUL JAK ŹLI CHŁOPCY. I stąd się właśnie biorą małżeństwa gdzie facet wali w laskę jak w worek treningowy, a ona biedna martwi się, że on sobie bez niej biedak nie poradzi. Pozostaje dziękować opatrzności, że mi przeszło.

w wyjątkowo patetycznym stylu przed państwem wystąpi czopowaty ptak!


I tak będę wrzucać te archiwa póki mi się ręka nie zmęczy.

Tym razem sen o czopowatym ptaku. Bez skojarzeń proszę, chociaż jak się tak zastanowić to wujek Freud miałby w kwestii ptaków wiele do powiedzenia. Przede wszystkim latają. A wiadomo o czym są tak naprawdę sny o lataniu. Poza tym sama nazwa ptak wyraźnie wskazuje na ptaka. No a jak dodamy czopowatość – powszechnie wiadomo iż czopy służą do zatykania dziur. Dostajemy parę skojarzeń: dziura – ptak i jesteśmy szczęśliwi, że już wiemy o czym będzie ten sen. To możemy czytać dalej.

Miałam koleżankę z innej planety (nawiasem mówiąc w liceum w istocie posiadałam koleżankę uparcie twierdzącą, że przybyła z planety czarnego trójkąta).

Kosmici jej rodzaju byli zbudowani z zupełnie innej materii niż my.Tych kosmitów w ogóle kręciło się więcej po okolicy. Jeden pamiętam, kręcił się z bandażem na ręce (pewnie po bitwie z kosmitami z przed trzech notek). Moja koleżanka musiała się ukrywać, żeby nie paść ofiarą nauki. Pewien doktor bowiem przekonany, że to normalna ludzka dziewczyna tylko z kosmicznym wirusem, uparł się, że ją wyleczy. Falami. Specjalnymi. Na naszych oczach wybiegł ze swojego laboratorium jak Archimedes z wanny i ogłaszał światu, że wypróbował fale na włosach docenta (nie pytajcie czemu docent miał kosmiczne włosy) i zadziałało. Włosy się zdezintegrowały. Podejrzewam, że docent nie był szczęśliwy z nagłego wyłysienia ale poświęcił się dla rozwoju medycyny.

Wykoncypowaliśmy, że skoro moja przyjaciółka jest cała z kosmicznej substancji to lepiej, żeby jej jednak nie traktować specjalnymi falami, bo się też zdezintegruje. Najpierw spróbowałam wyjaśnić facetowi jak komu dobremu, że ten jego eksperyment zamieni laskę w chmurę protonów, ale oczywiście nadmiar entuzjazmu i wizja Nobla padły mu na uszy. Pognał ją złapać. No i właśnie wtedy ja zamieniłam się w czopowatego ptaka i poleciałam ją ostrzec. Kiepsko to szło, bo byłam ranna w skrzydło, a dodatkowo czopowate, skórzaste ptaki kiepsko latają.  Powtarzałam sobie „muszę, muszę!” ale zasłabłam i musiałam uskutecznić lądowanie awaryjne. Niestety nie miałam talentu kapitana Wrony więc wybiłam przy tym dziurę w dachu domu.  Na szczęście zanim wybiłam też dziurę w podłodze złapał mnie ten kosmita, który wcześniej był ranny. Chyba mu się poprawiło, bo nie miał bandaża. Inni kosmici też tam gromadnie się ukrywali, odziani w kombinezony nieodzowne przybyszom z obcych galaktyk. Opowiedziałam im o dezintegracyjnych dobrych chęciach doktora, ale oni bynajmniej nie śpieszyli się mi pomagać. Poszli sobie kosmiczne ścierwa zostawiając tylko tego co mnie ratował od nagłego kontaktu z gruntem.

A wtedy wpadła policja i zaczęła się strzelanina. Cud miód akcja sensacja. Oczywiście moja przyjaciółka już była złapana i szykowała się do opuszczenia tego padołu łez i udania się do miejsca…hmmm gdziekolwiek dokąd idą kosmici po dezintegracji. Usiłowała jeszcze uciec zamieniając się w białego gołębia, ale któryś z panów mundurowych przywiązał ja do słupka sznurkiem i się uciekanie skończyło. Na szczęście ten drugi kosmita się popisał, bo też się zamienił w gołębia i przyleciał ją ratować. Rozmawiali sobie po gołębiemu, a ja ją odwiązałam. Uciekaliśmy sobie, a ja się wzruszałam, że udało nam się zwiać. A obok nas ku zachodzącemu słońcu leciał sobie czopowaty ptak.



The end



Sen jest moim zdaniem żałośnie typową mieszaniną oczekiwania na księcia na białym koniu (kosmita samiec), potrzeby mistycyzmu (kosmici w ogóle)  i poczucia braku zrozumienia ze strony dorosłych (szurnięty doktor i policjanci). Biały gołąb symbolizujący ducha i jego górnolotne idee przywiązany sznurkiem do palika przez bezduszne władze. Chlipnęłabym w chusteczkę, ale w wyniku kociej alergii skończyły się. W rękaw nieładnie, wiec powstrzymam się od łez.

sobota, 28 stycznia 2012

a nie pisało, że do drzewa wiadomości dobrego i złego przywiązana jest goła zielona laska


dziś właziłam na drzewo na klasycznego koalę

ale zacznijmy od początku

no więc była wojna z jakimiś leśnymi stworami i myślmy takiego stwora złapali. Humanoidalne, gołe i zielone toto było. Płci żeńskiej, niebrzydkiej.  Tylko, okazało się, że w naszych obliczeniach wystąpił błąd, bo to nie żaden leśny stwór tylko duch echa. A leśny stwór to ja. A zaznaczam, że nie przypominam sobie iżbym w tym śnie była goła i zielona. W każdym razie trzeba było sprawie się przyjrzeć.

Nasza baza była na platformie wysoko na drzewie i uznaliśmy, że to dobre miejsce do oglądnięcia stwora. Więc przywiązaliśmy ją do pnia i tak po tym pniu zaczęła wjeżdżać do góry. Pomijając fakt, że w takich sytuacjach kora stwora w tyłek drapie, a stwora się drze, było w miarę sprawnie. Drzewa coś podejrzanie kalibrem wysokościowym przypominały sekwoje, chociaż kalibrem obwodowym co najwyżej wyrośniętą sosenkę. W pewnym momencie uznałam, że nie mogę znieść jak stwora się drze, a darła się coraz bardziej, bo okazuje się, że duchy echa cierpią na lęk przestrzeni. Zwłaszcza jeżeli ta przestrzeń leży coraz bardziej poniżej. Więc żeby jej dodać otuchy stwierdziłam, że zamiast lecieć z resztą znajomych na górę lotnią po prostu wespnę się na drzewo. Co bez zwłoki uczyniłam.

Trochę się dziwnie czułam patrząc w dół i zmęczona byłam, ale powiedziałam sobie „jak jestem duchem drzewa to jak mam nie wleźć!” spięłam się i wlazłam.  Nawet wyprzedziłam tych od lotni. Wygląda na to, że musiałam mieć wśród przodków misia koalę jakiegoś.

morał z tej bajki : drzewo ludzkość wynalazła po to, żeby łączyło niebo z ziemią i otchłań z ziemią. Wspinaczka do góry to typowa podróż do nieba. W dodatku wspinałam się za duchem do tego nieba. Czyżbym mądrzała? Pojawia się też sugestia, że owszem można i na lotni. Ale to jest pójście na łatwiznę i nie sprawia przyjemności (a według wujka Freuda wspinaczka na drzewa i sprawianie przyjemności mają sporo wspólnego) i nie jest żadnym osiągnięciem życiowym. Czyli nie idziemy na łatwiznę i zamiast windy wybieramy schody.

piątek, 27 stycznia 2012

social responsibility


dziś spędziłam sen na wykładach u Turka. Turek wykładał w starym dworku i zadawał studentom pytania. No i w pewnym momencie padło na mnie. Pytanie brzmiało co sądzę o duchach. A wtedy ja wstałam i dałam upust swojej niechęci do tematu w postaci nieco patetycznej mowy w języku language. Nie pamiętam jej całej, ale pamiętam mój transylwański akcent i ton głębokiego przekonania. Wiem też, że fragment brzmiał „I believe that humans have not only personal and but SOCIAL responsibility to not believe in ghost”. Wspominałam też coś o tym, że wiara w duchy prowadzi do debilnej wiary w inne rzeczy jak na przykład żywe mumie.

Nic dodać nic ująć. Na jawie nie powiedziałabym tego lepiej

środa, 25 stycznia 2012

było drzewo – nie ma drzewa / był sens – nie ma sensu


dzisiejszego snu nie komentuję…były w nim pokemony wciągające całe drzewa pod ziemię i inne uciekające przed tymi pierwszymi (te turlały przed sobą gałki oczne). Galki były potrzebne do jakiegoś wyższego celu. Jedną położyłam na żywopłocie.

Nie wyspałam się.

śnil mi się też zamek w budowie, w którym schowałam się przed jakimiś zwierzakami i tam cierpiałam niewymownie z powodu PMSa i klęłam całą ludzkość na czym świat stoi. Rozważałam też chyba z czystej depresji, zbombardowanie Szwajcarii. Przez co narażałam się na podejrzenia ogółu, że chcę zniszczyć/podbić świat.



co ciekawe dzień w pracy i pogawędka z jedną kretynką utwierdził mnie w głębokim przekonaniu, że świat w istocie jest przereklamowany.

wtorek, 24 stycznia 2012

dwa gryzące sie upiory w domu są gorsze od jednego upiora gryzącego ciebie


Małe miasteczko na zadupiu z górami, lasami i zabobonnymi mieszkańcami w zestawie. Miało też nawiedzona knajpę. I  w tej nawiedzonej knajpie niemiecki właściciel ziemski człowiek z natury ponury, a z przypadku owdowiały, poznał upiory. Upiory też były niemieckie oczywiści i naobiecywały mu jak to zwykle bywa różnistych różności, ale przede wszystkim obiecały mu że powiedzą dlaczego jego żona musiała umrzeć. Za to zagnieździły się na dobre w mieście i czyniły szkody tudzież siały postrach.  Sianie postrachu objawiało się między innymi wypuszczaniem na świat czarnych demonicznych koni rżących przeraźliwie i biegających w powietrzy nad wieżą zegarową.

Upiory nie przypadły zupełnie do gustu miejscowej wiedźmie, która uważała do tej pory, że tylko ona ma prawo tę wieżę nawiedzać. No i jak się upiory z wiedźmą wzięły za łby to mieszkańcy aż się za głowy złapali. Ktoś wygrzebał starą historię o tym, że jak masz w domu dwa złe duchy to musisz koniecznie wziąć jednego za bety i wyrzucić na zbity pysk, bo ci dom zdemolują walcząc o dominację. Więc Ola B. Poszła do Niemca i mówi : każ upiorom się wynieść. Ale Niemiec zaczął marudzić, że one mu mają powiedzieć czemu jego żona umarła, i wyglądać ogólnie nieszczęśliwie. Wcale się nie śpieszył do wyganiania upiorów. Więc Ola mu zapowiedziała, że z największą przykrością, ale jak nie wywali upiorów to jutro o tej samej porze, złapiemy jego syna i ciachu ciachu. Znaczy w 36 płynnych cięciach utniemy mu jaja.

Nie poznałam dalszego ciągu bo zadzwonił budzik. Nie jestem pewna, czy Ola byłaby zadowolona z tego, że wybrałam ją na wiedźmę w mojej podświadomości. Generalnie za to jestem pewna, że wszelkie konszachty z siłą nieczystą spowodowane traumatycznymi przeżyciami związanymi ze zgonem bliskich są traktowane przez lokalną społeczność ze sporą dozą nietolerancji, a czasami z widłami. W zależności od stopnia uciążliwości siły nieczystej.



morał z tej bajki: lepiej jest mieć jeden problem, który cię gryzie, niż być dumnym właścicielem wewnętrznego konfliktu, który demoluje twoje wnętrze powodując straty moralne i materialne. Skoro złe duchy i wiedźma należą do strefy mroku i strachu – wygląda na to, że dzisiejszy morał  dotyczy głębokich konfliktów.  Cokolwiek nie wybierzesz nie możesz bujać się pomiędzy dwiema opcjami w nadziei, że doznasz oświecenia i upiory powiedzą ci jaki to wszystko ma sens. Trzeba decydować.

O ile Ola z jej autorytetem nadaje się do podejmowania decyzji za prostych mieszczan, to przyznam, że nie wiem czemu trzeba wykastrować czyjegoś syna, żeby się pozbyć upiorów. To brzmi nie jak szantaż ale jak planowanie składania ofiary. Trzeba coś wykastrować, żeby upiory sobie poszły. Być może to jest właśnie wybór, którego trzeba dokonać. Coś przyciąć na zawsze, żeby  mieć spokój i móc się zająć czymś innym.

czerwone maki na…luksusowym jachcie? lol


A ten gość miał kupę kasy. I jacht. Przez jacht mam na myśli, mega luksusowy, wypasiony statek, na którym znajdował się mega wypasiony basen udający tropikalną rafę.

(gdzieś tu podświadomość wstawiła mi smutną historię fotografa podwodnego, któremu pękła szybka w  masce więc ją zdjął żeby lepiej widzieć i się utopił)

W tym basenie ukrywała się syrena. Trafiła tam jakimś przypadkiem. Miałam podgląd jak to wygląda jak się śpi na dnie rafy. A na powierzchni unosił się jaskrawoczerwony mak. Mak został włożony dawno temu do książki przez byłą żonę tego bogacza. Potem się z nim rozwiodła (oczywiście dlatego, że dorobił się na ropie i zniszczeniu środowiska naturalnego) , a on został z książką. Znalazł kwiatek i taki zasuszony wrzucił do basenu. A wtedy mak nabrał wody i ożył.


z serii interpretacja tej bajki:

Mak ma różnorodną symbolikę. Sen, odrodzenie, krew, – która jako symbol życia również zawraca do znaczenia odradzania się. Mak był też symbolem bóstw snu i śmierci oraz był wiązany z okresem snu poprzedzającego ponowne narodziny. W moim śnie mak był zasuszony i martwy, ale wrzucony do wody ożył i nabrał życia. Mak do książki włożyła była żona i dla niej był bardzo ważny, ale dopiero wyrzucony do wody przez męża ożył. Być może wartości, które warunkują nasze odrodzenie i naszą harmonię (sen i odpoczynek) wymagają wody (podświadomość) i nie mogą być odcięte przez intelekt (symbolizowany przez książkę), bo wtedy zasuszają się. A ponieważ kwiat ten jest również znakiem Hermesa przewodnika po marzeniach sennych to warto zwrócić uwagę na jego przekaz.

Woda jest związana z emocjami i z tym, co niekontrolowane. W tym wypadku w wodzie jest rafa koralowa symbolizująca bogactwo i syrena – mityczna istota symbolizująca tajemnicę i rzeczy niemające logicznego wyjaśnienia. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że syrena przedstawiała się, jako harpia. Teoretycznie zupełnie inna rasa, ale w praktyce też mityczna, plus dodatkowo związana z ciemnością. A jak wiadomo ciemność i niewiadoma świetnie do siebie pasują.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

reguła nr 1 : każdy sen o autobusie automatycznie zalicza się jako koszmar


komunikacja miejska kontra ja część enta :/

Najpierw jeden autobus mi zwiał, bo nie zdążyłam wstać z kanapy na przystanku. Była wielka, a moje siedzenie nagle zrobiło się ciężkie. A kolega, nawiasem mówiąc kolega na szefowatej pozycji w pracy, czyli osoba zasadniczo odpowiedzialna, a tu odpowiedzialna za drzwi autobusu, nie wstrzymał go do czasu aż się wygrzebię z tej kanapy. Pozwolił się im zamknąć i autobusowi odjechać. A wiedział łajza, że tyle czekałam na tym przystanku. Więc powiedziałam, że pierdolę. Wstałam i poszłam do domu piechotą. Potem musiałam tylko wrócić na przystanek po torebkę, której mi szczęśliwie nie ukradli.

Potem wsiadłam do innego autobusu. Tym razem do pracy. Druga koleżanka, też team leadka wsiadała to i ja wsiadłam. Uznałam, że wie gdzie jedziemy. Oczywiście musiałam wysiąść na złym przystanku. To już tradycja. Znalazłam swój przystanek po zaliczeniu odpowiedniej liczby tradycyjnych ciasnych uliczek, zapyziałych zaułków i czyiś mieszkań, gdzie ludzie się dziwili czemu ja szukam przystanku u nich w salonie przed telewizorem. Smaczku całej wyprawie dodawało to, że w jednej łapie targałam kocią kuwetę, a drugą trzymałam pod pazuchą kota. Rudego konkretnie.

kot, zadupie, ocena roczna pracy to rozumiem, ale filozoficzni skinheadzi są tu trochę nie na miejscu

Trzecia część składowa snu: Scena Uwieliny. Dojechałam do pracy z kotem pod pachą oczywiście, zamknęłam go w pustej sali  i poszłam na zajęcia. Okazało się, że dziś egzaminy i mam tylko godzinę z jedną klasą. Reszta jest zwolniona z zajęć. Super by było, gdyby uczennica, którą zapytałam o numer sali gdzie czekają go znała. Zwiedziłam pół szkoły szukając mojej grupy. Oczywiście jak znalazłam to się nudzili na mojej lekcji, a ja co chwilę musiałam wybiegać sprawdzić czy kot nie zwiał. W dodatku moja trzecia team leadka wyśniona tej nocy (tym razem moja własna) latała po szkole i sprawdzała, czy pracuję. A przy okazji okazało się, że jeden z moich byłych uczniów został zakatowany przez dekadenckich skinheadów w pociągu. Wygłaszali podobno przy tym filozoficzne uwagi.

Zemsta Czesia będzie straszna – czyli uwaga na gwałty astralne.


Dziś znajomy chciał nieco ożywić swoje życie seksualne. Chociaż słowo „ożywić” źle tu pasuje, bo w tym celu przebrał się za upiora. Takiego półprzeźroczystego, że niby przychodzi duch i molestuje jego żonę. Żonie nie powiedział, że to on, żeby nie psuć zabawy. Ale nie wykalkulował sobie, że jakoś trzeba jej będzie powiedzieć. W każdym razie noc była udana, ale rano żona uznała, że jak zdradziła męża to przynajmniej się na upiorze zemści. Wygrzebała skądś pudełko zapałek i podpaliła go. Rzecz jasna przebranie ducha się zajebiście paliło

Więc biedak musiał szybko z niego wyskoczyć i wszystko się wydało (wydało się też, że ma na klacie skaryfikację w kształcie gwiazdy, czego to się nie dowiaduję o ludziach). No i sytuacja wyszła co najmniej głupia, bo wyszło, że nie dość że omal go nie upiekła to jeszcze teraz oboje będą żyli ze świadomością, że go zdradziła. Bo rzecz jasna duchowi nie powiedziała won.

Więc zapowiedziała, że się zemści. A konkretniej Czesio się zemści. Tak, ten Czesio. Śmiesznie mówiący, szary na twarzy i  z dziurą w czaszce. Kwestie Czesia wypowiadał kolega z pracy, który akurat robi odpowiednie miny do tej roli. Zapowiedział, że nie będą znali dnia ani godziny bo Czesio musi najpierw obmyślać plan.

Morał? można by powiedzieć, że bezrefleksyjne oddawanie się przyjemnościom prowadzi do skomplikowanych konsekwencji. I wkurzenia Czesia. I podpalenia. Zadziwiające jest tylko (i chyba pocieszające dla podpalanego), że zgasił ten szybko rozprzestrzeniający się ogień strzepnięciem ręki. Ale cóż, spalenie żywcem to nic w porównaniu z zemstą Czesia, na którą będziemy teraz czekać.

niedziela, 22 stycznia 2012

niewyobrażalne okrucieństwa podstawą CV każdego sekciarza


No i jak zwykle sen, który ma świetną fabułę pamiętam w punktach, a sen którego fabułą można się podetrzeć pamiętam ze szczegółami. Normalnie jak żyć panie premierze?

No więc zajebista fabuła wygląda tak. Jest wyspa gdzieś daleko na oceanie, na której jest gniazdo złych i niedobrych sekciarzy. Idealny temat na film. Sekciarze z racji swoich obowiązków zawodowych porywają młodzież. Czyjeś ciężko wychowane i z poświeceniem wyżywione dzieci. I nie po to aby im prać mózgi, o nie. Porywają ich po to, żeby….no i tu dziura jest. Nie wiem po co ich porywali, ale po coś totalnie, absolutnie, niewyobrażalnie strasznego.Prawdopodobnie cały proces kończył się przykrym i bolesnym zgonem podmiotu.

Nie mogliśmy pozwolić, żeby złole i szmaciarze kontynuowały swój zbrodniczy proceder więc ustaliliśmy, że wyślemy tam ekspedycję ratunkową, co by potomków odbić. Ekspedycja miała wyruszyć na statkach żaglowych, co dodawało walorów estetycznych fabule i zbliżało sen do hitu kinowego.  Ponieważ jednak sekta była taka niebezpieczna, że misja miała niewielkie szanse powodzenia, to nie wpadliśmy na to żeby używać pełnowartościowych członków społeczeństwa. Zamiast tego na statki zapakowaliśmy więźniów.

Nie wiem dlaczego proces selekcji załogi wiązał się jakoś z wyrywaniem połowicznie zapisanych kartek z zeszytu.

Oczywiście więźniowie popłynęli, wtedy zadzwonił budzik i sen mi tylko dopowiedział, że im się udało, bo uparte dzwonienie komórki pozbawiło mnie szczegółów.



morału z tej bajki nie widzę. Może standardowa wyprawa przez może kwalifikuje się do mistycyzmu? Ponoć wszystkie trudności we śnie są spokrewnione. Być może więźniowie to element psychiki, który musi się poświęcić dla ratowania wspólnego dobra. Podejrzewam, jednak  że sami więźniowie nie podzielają tego zdania.

jestem tylko małym, białym pieskiem – wcale, że nie symbolem archetypowym z głębin umysłu HAU!


I ostatni: bez fabuły ale z formułą

Nie wiem kiedy jazda na kasztance zmieniła się w spacer wzdłuż Wisły (dość często chadzam we śnie wzdłuż rzeki), a potem przez miasto. Doszłam do wieży i weszłam schodami na górę. Szedł ze mną mały biały piesek. To mi przypomina (właściwie to aż mnie to walnęło) małego białego pieska z karty Tarota -  Głupca. Głupiec ma pieska, który go ogryza po kostkach, kiedy tańczy nad przepaścią. Albo idzie prosto w przepaść. No tak, można by powiedzieć, ale gdzie tu przepaść. Jak to gdzie? Wlazłam na wieżę, trafiłam na kratę, zamknięte przejście i znalazłam się w pułapce. A doskonale wiedziałam, że do tej wieży to ja się włamałam i jak mnie tu złapią to kęsim. Więc wyskoczyłam z niej przez okno, próbując złapać się kraty od jakiegoś balkonu. No jak to się nie kwalifikuje jako przepaść to nic się nie kwalifikuje.

Wieża stała nad morzem oczywiście i oczywiście w tym samym kierunku, w którym zwykle chodzę wzdłuż rzek i gdzie zwykle we śnie szukam morza. Oj, ja się jeszcze nachodzę w poszukiwaniu mądrości.

jedzie jedzie na kasztance


a oto drugi sen, ten co fabułą nie grzeszy.

Jeździłam sobie na kasztance. I nie nie mówili do mnie „panie marszałku”, nie miałam też wąsów. Byłam elegancką amazonką. I konik też był elegancki, na oko angielski jakiś, bo taki chudawy. Zaznaczam, że w prawdziwym życiu siedziałam tylko na kucyku jak byłam dzieckiem i na nieparzystokopytnych się nie znam. We śnie tak dobrze szła mi ta jazda, tak naturalnie, że aż się dziwiłam. Pamiętałam tamtego kucyka i jak usiłowałam z niego spaść i nie mogłam uwierzyć, że ja tu na normalnego kalibru koniu siedzę i jadę do przodu. Mało tego, zwierzak biega lekko jak na resorach, nie ślizgam się w siodle, nie spadam, nie trzęsie mi się tyłek i w dodatku koń wykonuje polecenia.

Tak wiem, moja podświadomość ma pogląd jak taka jazda powinna wyglądać wzięty z filmów o rycerzach.

Tak dobrze mi szło, że aż koleś który mi towarzyszył mnie chwalił. We śnie zawsze jest ktoś obok. Zawsze jestem dwie. Tylko jedna rzecz mnie irytowała. Nie mogłam się porządnie rozpędzić, bo wszędzie dookoła były kanały. Takie w sam raz, żeby koń nie dał rady przeskoczyć.

sobota, 21 stycznia 2012

zima in progress, kanibale wyemigrowali do ciepłych krajów ale wrócą


dziś niewiele pamiętam, bo chociaż rudy obudził mnie tupaniem w samym środku snu to jakoś większość wyleciała mi z głowy

no więc to było tak: siedzę sobie spokojnie, w kucki, na podwórku, dokładniej w prawym tylnym rogu i bawię się w piasku. Aż tu  przychodzi Japończyk i mnie woła pod orzech. A potem zaczyna mi i innym obecnym tłumaczyć, że kąt podwórka nie jest bezpieczny. Za murem (nie wiem skąd mur, zawsze tam była siatka) są dzikie ludzie. I te dzikie ludzie wyczyniają tam za siatką… tfu za murem  nieprawdopodobne bezeceństwa. Nie dość, że się nie trzymają litery prawa to jeszcze są dziady jedne kanibalami. Cudem tylko ocalałam bawiąc się tak beztrosko o grubość muru od krainy dzikich. Właściwie to tylko dlatego ocalałam, że jest zima i dzicy nie grasują.

Morału ja w tej bajce za grosz nie widzę, chyba żeby uznać, że jestem tak wrednie introwertyczna, że tuż za metaforycznym murkiem mojego umysłu widzę samych ludojadów. O czym mnie przekonuje mój intelekt stylizowany na Japończyka. Orzech dawno wycięty był moją bazą w dzieciństwie więc pewnie wracam myślami do czasów, kiedy całym światem, a przynajmniej znanym i opisanym światem było podwórko.

czwartek, 19 stycznia 2012

masz zupkę ze śmieci…dobry szkielet..nie gryź draniu!


zastanawiam się co w mojej podświadomości robią magowie. Znów jeden się pojawił. Mieszkałam z nim przez ścianę. Z tego co wiem, to aktualnie był magiem ustatkowanym. Czyli żadnych ekscesów, kul ognia rzucanych w przechodniów i innych atrakcji. Ale przeszłość jak sam przyznawał miał burzliwą. I miał z czasów młodości sporo na sumieniu. Czym się specjalnie nie chwalił, ale nie wyglądało, żeby mu przeszkadzało. No i tak sobie mieszkaliśmy.

Aż tu nagle ziemia się wybrzuszyła i wylazł szkielet. To się go pozbyłam. No to wylazł drugi. To się go pozbyłam. To wylazł trzeci, w dodatku ziemia się wybrzuszyła i najpierw wyszedł z niej kosz na śmieci a z niego, z pomiędzy śmieci kolejny szkielet. Wkurzyłam się i zarządziłam odszkielecianie, bo kościaki sobie jakąś grubszą akcję zaplanowały najwyraźniej. Kazałam im rozstawić miseczki z sokiem ze śmieci, bo jak wiadomo po drugiej stronie wszystko jest odwrotnie i powinny się ucieszyć z jedzenia. A jak się ucieszą to nie będą może łazić za nami z klekotem. Ale oczywiście metoda, chociaż genialna, nie zadziałała.

Stoję sobie na betonie na podwórku,  a tu pod moimi stopami robi się górka i chude rączki wystają. Takie smutne dość. Myślałam, żeby urwać ale podejrzewam, że na kościaku to by wrażenie zrobiło nikłe, co najwyżej by jeszcze mizerniej wyglądał  No to zmieniłam taktykę. Przykucnęłam i podałam rączce palec. Wrażenie jak się kościana rączka zaciska na twoim palcu jest wypadkową trzech innych. Kanarka siadającego na twojej dłoni, kota bez przekonania ogryzającego ci palec i niemowlaka łapiącego cię za palec jak mu podasz.

Szkielecik wyszedł z górki w betonie cały czas trzymając się mojego palca. Faktycznie, mizerny, chudziutki i drobniutki byl podejrzanie. Aż mi się żal zrobiło. Co prawda próbował ogryzać mi palce, ale też jakoś bez przekonania. Chyba tylko po to, żeby czymś zęby zająć. No i przytulał się. Pewnie po tym jak odebrałam jego poród z trzewi matki ziemi, to uznał, że jestem teraz jego mamą.

Wzięłam go do mieszkania i parę razy porządnie walnęłam pięścią w ścianę, żeby mag usłyszał, że go wołam i się pofatygował. Przyszedł, obejrzał szkielecik i się skrzywił. Wyszło na to, że ten szkielet to jakaś dziewczyna, ale z przed wieeeeeków…a on wtedy był jeszcze młody i głupi i ją zabił. Wtedy przylazł drugi szkielet, przerośnięty wyjątkowo i porósł mięsem na naszych oczach. Ten okazało się, że był szkieletem mordercy, którego mag też zabił, ale w samoobronie. Ogólnie szkielety wyłażące z podziemi porastały ciałem i okazywały się ofiarami mojego sąsiada z czasów jego burzliwej młodości. Wyglądały jak zombie i miały pretensje. Co ciekawsze, one też czuły się tu nie na miejscu. Od lat martwi, aż tu nagle wracają jako żywe trupy.

Usiłowaliśmy wydedukować jakiś rozsądny sposób pozbycia się plagi trupów z przeszłości. Martwy morderca uparł się, że on nie wraca, bo był złym człowiekiem i na pewno wróci do piekła. Odpowiedziałam mu zdaje się, że przecież może mu zostać wybaczone. Zaczął margać, ze on nic nie wie o takich praktykach. Więc wkurzyłam się, spojrzałam mu w ślepia i mówię „taaa jasne, przecież byłeś martwy”, a on się tylko wyszczerzył, że niby rozumie o co mi chodzi. W końcu skoro umarł, to nie może nie wiedzieć o życiu pozagrobowym, kłamczuch jeden.

Zdecydowałam, że jak odeślemy szkielety sprytnym sposobem (na to jakim się nie zdecydowałam) to zostawię sobie ten mizerny, bo aż szkoda go wyganiać. Zwłaszcza, że on niczym nie porastał bo był za stary.

wtorek, 17 stycznia 2012

ale przecież ona wszystko umie czyli w temacie „ogarn yourself”


Dziś we śnie podążałam ku oświeceniu, co na ludzki język przełożone oznacza ni mniej ni więcej tylko tyle, że ktoś obcy mnie nie wiadomo dokąd prowadził. Przez łąkę, w lecie, trawy kwitły, było jasno i słonecznie. Łąka była nad stawem, który znałam w dzieciństwie, ale który teraz już nie istnieje. Staw był koło torów kolejowych, co również odnosi się do podróży. Zresztą ten staw zawsze przypominał mi rozrywki dzieciństwa, które poooszłyyy w siuda, kiedy dorosłam. Razem ze stawem, który złośliwie wysechł. Co jest pewnie jeszcze bardziej symboliczne.
W stawie było wejście do podziemi. Znaczy we śnie, nie na jawie. A w podziemiach miałam mieć egzamin. Ale na egzamin wchodziło się parami tak jak na speaking do certyfikatów językowych. No i nikt ze mną nie chciał wejść. Więc siedziałam i ryczałam dopóki ktoś nie przyszedł i nie powiedział komisji, że ja przecież wszystko zajebiście umiem. I zadawał mi pytania, a ja oczywiście zajebiście odpowiadałam. I zdałam.

morał z tej bajki: polegaj na sobie, jeżeli jesteś coś wart to nie ważne, że nie masz pary na egzaminie. I przede wszystkim nie siedź jak ofiara ulewy żab madagaskarskich tylko dlatego, że nikt nie chciał iść z tobą na ten egzamin i nie becz jak owca w krzakach. Bo na jawie nie pojawiają się cudotwórcy żeby ci uświadomić, że sam sobie dasz radę. Lepszych ostrzeżeń niż we śnie nie będzie.Więc bier się w garść i ogarn yourself.

z cyklu „wiadomości od podświadomości” czyli trzy wiedźmy, 10 szklanek bimbru i jeden kot


Miejsce akcji Sochaczew, konkretniej dom sąsiadki. Żebym teraz pamiętała której, ale tak to jest z archiwami. Na papier się nie chciało przelać to teraz nie pamiętam. W każdym razie podświadomość zaprezentowała mi trzy stare kobiety. I te starsze panie były tak miłe, że podały mi 10 szklaneczek bimbru. Typowy kamikaze. Dostałam instrukcję, że jak chcę zostać czarownicą to muszę ten bimber wypić. Wypijałam właśnie trzecią szklankę kiedy zobaczyłam kota spacerującego sobie po ścianie, do góry nogami. Klasyczna lolcatowa pozycja na „I iz fuxing ur percepsiun”. Staruchy, które jak nic same były wiedźmami popatrzyły tylko na mnie i stwierdziły, że jak widzę koty chodzące krzywo to znak, że się zaczyna. Ciekawe co by było po 10 szklance jakbym się nie obudziła? Nawiasem mówiąc bimber był ciepły i nie miał tego tradycyjnego palącego smaku alkoholu.

no to lecimy z analizą:

czarownica - mój wanna be  zawód, symbolizuje oświecenie

Sochaczew – początek drogi, stamtąd przyszłam. Drogę do oświecenia logicznie zaczynać od początku

Staruchy – 3 mojry? 3 wiedźmy? Starucha jest dość klasycznym wyobrażeniem czarownicy, plus dodatkowo ma w podświadomości nieźle płatny etat eksperta od mądrości starożytnej i ogólnie głębokiej kobiecej intuicji. Szkoda, nawiasem mówiąc, że nie nabywamy tej intuicji przed menopauzą.

10 szklanek z bimbrem - mówiłam, że kamikaze. Typowy test na twardziela, wypij i zobaczymy czy ustoisz. Plus wprawia człowieka w alkoholowy nastrój i sprawia, że odpływamy. Ergo również typowy rytuał przejścia.

3 szklanka – wychodzi po szklance na wiedźmę,  albo po jednej na łebka żeby uśpić ego, id i superego które swoim paplaniem doprowadzały mnie wtedy do jasnej cholery. Zwłaszcza jak zaczynały się ze sobą zgadzać. 3 to liczba magiczna. Dziesiątka liczyła się tylko i wyłącznie dla określenia, że chodzi o rytuał przejścia. Tudzież mogą pasować do trzech tatuaży, które mam.

nom..ponieważ nie zamierzam pisać powieści to by było na tyle

poniedziałek, 16 stycznia 2012

jak zwykle ciemność i w bonusie alkoholowo-atomowa apokalipsa


Najpierw była ciemna komórka udostępniona dla zwiedzających. Dopiero od niedawna udostępniona i to nie w całości  Była komórką  ale jednocześnie piwnicą, co stawia kwestię praw fizyki poz znakiem zapytania.. W środku ludzie trzymali rzeczy, ale teraz są puste. Posprzątane, ale nadal brudne i zużyte. Graffiti ma ścianie. Tam gdzie wpadało słońce było widno, ale tam gdzie nie było czarno jak u murzyna w ślepej kiszce. Na ulicy jacyś studenci, speleolodzy spuszczali na linie kolegę do środka. Przeciskał się przez bardzo wąskie okienko. Miał zbadać tę część bez światła.

Ziemia miała być zagrożona. W Yellowstone (tam gdzie jest ten mega wulkan) Amerykanie odkryli zapasy alkoholu  Dość żeby uchlać całe stany i z tej okazji mieli wysadzić je w powietrze, żeby zapobiec zagrożeniu. I mieli użyć do tego mega bomby atomowej. I jeszcze coś miało się stać. Przelot asteroidy może?  a może asteroidę tez mieli wysadzić. A może po prostu były dwie bomby. W każdym razie  z racji położenia na wulkanie ludzkość nie była pewna czy przetrwamy.
Pamiętam, że byłam w centrum Warszawy, dość pustym, staliśmy na torach tramwajowych i czekaliśmy. bomba miała być dość potężna, żeby fala uderzeniowa była wszędzie. I nagle usłyszeliśmy, a raczej zobaczyliśmy ją. Jak się zbliża i zdmuchuje wszystko. Uklękłam na ziemi i złożyłam ręce jak do modlitwy. Fala była potężna, ale mam wrażenie, że nie czułam wiatru na skórze, chociaż sporo przedmiotów mnie minęło  Uznałam, że pewnie wywali szyby na całym świecie.

niedziela, 15 stycznia 2012

ja, on i schron

świat miał się skończyć, a ludzkość zginąć.  Ale ja (a może i nie ja, bo byłam piękną blondyną z kręconymi włosami i miseczką stanowczo większą niż posiadam naprawdę) miałam to przeżyć. Bo byłam specjalna. Niezniszczalna, mogłam sobie wybrać, opuścić ten padół z resztą ludzkości kiedy przyjdzie czas albo zostać z facetem, który zupełnym przypadkiem też był specjalny i w dodatku posiadał własny schron przeciwatomowy. Co oznaczało, że po ostatecznej zagładzie ludzkości zostałabym ja, on i schron. Pozostawał tylko jeden problem, ile czasu można spędzić z jednym i tym samym facetem w schronie? Bez reszty ludzkości do pogadania. Bez sklepów, kina, pracy, restauracji.  Więc moja przyjaciółka, wpadała do mnie z przyjacielską wizyta i przyniosła mi truciznę (nie wiem czemu o wyglądzie maślanki). Tak na wszelki wypadek, gdybym się znudziła, mogę jej sobie użyć. Jest błyskawiczna.  W zasadzie to oboje możemy jak się znudzimy. Bo inaczej technicznie rzecz biorąc to się nas nie da zabić. A tak problem rozwiązany. Nawiasem mówiąc przyjaciółka sama będąc specjalna wybierała się na tamten świat z resztą ludzi. I nie wydawała się tym specjalnie przejęta. I odniosłam wrażenie, że spodziewała się, że długo to ja w tym schronie nie wytrzymam i szybko do niej dołączę.

sobota, 14 stycznia 2012

Afryka dzika…czyli ninja gościnnie w odcinku


Krótkie pytanie i szybka decyzja…

- powiesz komuś o tu co widziałaś?
- Tak.

Ktoś inny odpowiedział w nie. W moim śnie oczywiście. Ktoś inny zgodził się przemilczeć prawdę i dostał za to pieniądze i wpływy. Aż dziwne, ze ja nie dostałam… w czapę. Ale nie dostałam.

Za to dostałam wyrzuty od rodziny, bo przecież mogłam się zgodzić zataić to jak afrykański dyktator doszedł do władzy. Wtedy i ja bym miała pieniądze i wpływy. A tymczasem, taki szaraczek nasz znajomy dostał tę kasę. I on teraz jest zupełnie innym człowiekiem. Nawet podejść do nie go nie można taki ważny. A ja co? Musiałam być tą honorową. No trudno.

Byłaby z tego całkiem pouczająca historyjka gdyby nie uwzględniała, czarnych jak pasta do butów i gołych jak święty Turecki afrykańskich ninja. Wyłażących, co warto zaznaczyć, z pełnej wody, ciasnej studzienki kanalizacyjnej. Chyba mieli na celowniku dyktatora, ale nie wiem jak im poszło. Natomiast widziałam jak zwiewali do tej studzienki… Normalnie jak węgorze. Ktoś chyba chciał ich gonić, a ja mu tłumaczyłam, że ten plan ma pewne wady.

Morał z tej bajki: odmawiając dyktatorom nie stój koło studzienki. Albo jeżeli jesteś ninja – pamiętaj o ubraniu. Chyba, że jest ciepło.

„ty nie jesteś kremem do twarzy” – czyli ojej ojej


Spotkałam faceta. Sztuka może nie medalowa, ale obiecująca. No to zabrałam do domu. W celach pro-rekreacyjnych oczywiście. Nie omieszkałam się oczywiście wszystkim pochwalić czego to ja nie upolowałam  Wpuszczam go do mieszkania, a on do kibla…no dobra.. medalowe sztuki też muszą czasem się odlać. Ale kręcąc się po mieszkaniu słyszę jak on w tym kiblu coś gada. A konkretnie gada do słoiczka z kremem. A jeszcze konkretniej mówi „ty nie jesteś kremem do twarzy, ty jesteś kremem do nóg” – jakby tego było mało gada do niego z wyraźnym wyrzutem. A potem dodaje „muszę iść do sklepu kupić sobie trzy kremy do pielęgnacji twarzy”, wystawia głowę z łazienki i woła do mnie „mamy jakieś pieniądze? bo muszę kupić krem do twarzy”.
No to mnie cholera strzeliła, miałam go bzyknąć nie finansować. Nie dość że jakaś metro ciota, to jeszcze chce kasy ode mnie. Jestem za młoda żeby mieć utrzymanków. I nie stać mnie. Odmówiłam, nawet po okazaniu katalogu z kremami odmówiłam, nawet jak zaczął namawiać moich znajomych, żeby zerwali ze mną kontakty, bo nie kupiłam mu tego jebanego kremu – odmówiłam.
Pamiętam, że stałam tak przed lustrem podziwiając swoją urodę (o dziwo byłam brunetką z całkiem ładnym fryzem) i tak rozważałam, że powinnam gościa bzyknąć i wystawić za drzwi, więc o ile utrzyma mordę w kubeł do końca akcji to ta ciotowatość nie powinna by przeszkadzać. I tak się zastanawiałam, czemu ja się tak denerwuję, skoro ten egzemplarz ma ograniczony czas przebywania w moim otoczeniu?
morał z tej bajki? mam wrażenie, że moja podświadomość ukazuje mi nieco przerobioną wersję opowiastki o niekonieczności nabywania prosiaka w celu zjedzenia kiełbaski.

votum nieufności dla podświadomosci


nie oglądałam filmu „Cube” ale najwyraźniej moja podświadomość oglądała. Bo śniła mi się fabuła, która (zdaniem podświadomości) była z tego właśnie filmu. Generalnie ciemna jaskinia z masą pułapek i tradycyjnie przerzedzająca się grupa nastolatków. Klasyk. Co ciekawe. Kiedy zostało ich tylko dwóch, a jeden znalazł wyjście, strasznie się wzbraniał przed pokazaniem go drugiemu. Jakby to było coś potwornego. A poza tym o dziwo oni wyleźli spod ziemi, przez płytę w chodniku. Uratowali się.



morał? klasyczny motyw przeszkód na drodze. Pozytyw, że wyszłam, ale podejrzane, że nie chciałam sama ze sobą współpracować żeby wyjść. No to ufać sobie czy nie ufać sobie? I której sobie?

niedziela, 8 stycznia 2012

i ciemność po raz kolejny


Poszatkowany sen… najpierw zamek, a raczej ruina zamku. I w dodatku ktoś mnie po tej ruinie gania albo śledzi. A ja usiłuję podejrzanie nieśpiesznie go wyminąć. Mając do wyboru zleźć na ciemny dziedziniec (czarno jak u murzyna w ślepej kiszce w bezksiężycową noc na czarnym lądzie) gdzie nie wiadomo, co czeka, albo zleźć po drabinie w dół ściany, o dziwo wybieram ścianę. Lęk przestrzeni najwyraźniej przegrał ze strachem przed nieznanym. Śmieszne, że w środku zamku jest noc, a na zewnątrz słońce wali po białym wapieniu ścian. Ale zlazłam i weszłam prosto w przeskok.
Nie wiem skąd wzięło sie trzech opryszków spływających rzeką na czymś w rodzaju tratwy z chrustu, która powoli tonie. A wtedy okazuje się, że oni są do niej przywiązani na amen. Dość malowniczo idą na dno wałcząc o ostatnie tchnienie. Próbują kolejno wystawiać głowy nad wodę póki mogą, ale się nie udaje. I znów przeskok. Nie wiem, co robię w paczce upiorów i widziadeł, ale strasznie się nam nie podoba, ze oprychy jedne po śmierci wybierają sie do raju, dokąd ich dziewica jakowaś ma zaprowadzić. Dlatego kombinujemy jak przejąć ich po śmierci.

super sen, ale nadal głupio bać sie wejść w ciemność. Pływałam już, wchodziłam na góry, przechodziłam po mostach i przekraczałam przepaść, pustynie też, ale z lasem, podziemiami i ciemnością mam problem. Cóż, widać jeszcze kawałek drogi przede mną. Chociaż cały czas do przodu. Gratuluję umysłowi drabiny, to typowy workaround. Ale kiedyś zlezę do lochów, tylko czy wtedy będzie jeszcze tam ciemność?

kokaina po wietnamsku na błocie raz!


Śledziłam wietnamskiego opryszka, handlarza kokainą. Wiem, ze koka to raczej Kolumbia, ale co poradzę, że to był Wietnam. No ewentualnie Kambodża albo coś. Aresztowaliśmy go, ale policja zabrała go raczej na wolność zamiast za kraty. Widać we śnie też bywają skorumpowani gliniarze. Dlatego dziada śledziłam, żeby trafić na jego pole. I szłam po śladach i szłam i szlam, aż patrzę w dół, a ja tu po kostki w ciepławej gliniastej wodzie stoję.  A dookoła mnie ryż sobie rośnie w takich kręgach jakby, tylko, że to nie ryż tylko krzewy koki (oczywiście nie przeszkadza im to wyglądać jak ryż) i nie kręgi tylko spirala. A ja stoję dokładnie w środku. I w tym momencie muzyka budująca napięcie i zoom out żebym mogła zobaczyć, że to spirala z wysokości jakiś 10 metrów. A potem zoom in, na wymachującego rękami, spanikowanego Wietnamczyka. I nagle jak na filmach znikąd wylatuje mały wietnamski helikopter i zaczyna nas bombardować. Co on nie widzi, że sobie własne pole poniszczy? Albo swojego Wietnamczyka zabije?

dobrze jest pójść za spiralą w głąb siebie, fajnie, że jest ziemia i woda które ładnie grają z głębią osobowości, ale co u diabła robi tam Wietnamczyk i helikopter? Bo bomby jak rozumiem, to zagrożenie wynikające z nadmiernego wnikania w głąb siebie. Nie wiedziałam, że utrzymuję w mózgu własny wietnamski kartel ryżowo-kokainowy..

niewolnictwo albo wojownictwo. Łysulce mówią – wybór należy do ciebie!


Koleżanka z pracy sprzedała swojego syna buddyjskim mnichom… Super był zadowolony normalnie. Własna rodzona matka go spyliła łysolom w szafranowych szatach. Na niewolnika normalnie. Więc podeszłam do niego, dałam mu buzi na papa i zaleciłam, żeby powiedział łysulcom, że woli trudniejszą drogę i prosi o trening walki. Bo u łysulców wojownicy nie mają statusu niewolników.

jak dla mnie super prawdziwe, albo walczysz albo się podporządkuj.

jakby ktoś nie wiedział, co drugi nagrobek ma wisienkę na czubku


ONI porywali ludzi. Chciałam się dowiedzieć jak to się dowiedziałam. Kusili ich na jedzenie, słodkości, ciasta, babeczki, pierniczki… mniam. Sama się skusiłam, koleżanka też. No i oczywiście nas porwali. A myślałam, że jak masa ludzi dookoła to nie będą porywać tak prosto z przyjęcia. A jednak, porwali całe przyjęcie zbuki niekulturalne. Razem z samochodami. Ledwo zwiałyśmy im przez mur, i ukryłyśmy się w domu, a raczej w willi cioci P. Pomimo obecności wielkiego złego psa na posesji (zły pies w oryginale jest wcale, że nie złym jamnikiem). A potem, kiedy przemykałyśmy się przez cmentarz odkryłam, że każdy deser (tak na cmentarzu, na co drugim marmurowym nagrobku leżą desery, tak w ogóle to chyba jakiś dyżurny senny cmentarz, bo coś za dobrze go pamiętam) zamieniał się w pył i proch kiedy go mijałam. Więc nie mogłam już ich zjeść i dzięki temu byłam bezpieczna od porwania przez ONYCH.
morał z tej bajki – uzależnienie od spraw materialnych symbolizowanych przez jedzenie prowadzi do zniewolenia, a spojrzenie na ich prawdziwą naturę, czyli brak wartości, uwalnia umysł z niewoli.