Strony

wtorek, 6 czerwca 2023

Węże, balety i tania herbata

 No więc z jakiegoś powodu musiałam iść na bal w pałacyku pośrodku zadupia. Pałacyk w stylu coś między Nieborowem, a urzędem gminy, a dookoła pola i lasy ojczyste plus tereny podmokłe, które jeszcze odegrają swoją rolę w tej historii. Bal na oko larp w wampira, a po bliższym przyjżeniu się przyjęcie harytatywne na rzecz dzieciaków z zespołem Downa. Czyli z jednej strony knucie i stylowe kiecki, a z drugiej smutno patrzące dzieciaki i tania herbata w papierowych kubkach. Nie przepadam za imprezami, a zwłaszcza tymi na zadupiu, bo ciężko się z nich wydostać, więc wyszłam sobie na ganeczek albo inny tarasik pooglądać sobie brzeg stawu lub innego lokalnego bagienka. Nie przewidziałam, że życie mnie polubi  (albo znienawidzi, diabli wiedzą w sumie) i najpierw przylezą dwie uchatki zakamuflowane na foki i zaczną mnie wąchać. Uchatki jeszcze by były znośne, ale potem z wody wylazł mały aligator i ryba skrzydlica więc się wycofałam. Za drugim razem jak mnie podkusiło wyjść na ganeczek z wody wylazł niewielki złoty wąż, wyglądający na wściekle jadowitego i owinął mi się dookoła ręki. I potem z tym wężem tak łaziłam po sali, między ludźmi, zastanawiając się czy jadowity czy jednak nie. Na wszelki wypadek odradzałam moim rozmówcą macanie gada, bo a nuż jednak jadowity. Jak wąż się znudził i poszłam go wypuścić do bagienka pod staropolską wierzbą rosochatą, dookoła leżało sporo innych węży, tylko zdechłych i zasuszonych. I wtedy koty obudziły mnie drugi raz

Kim do cholery jest "godek"?


No więc, nabyłam mieszkanie, z rynku wtórnego po pewnym starszym małżeńswie. Rzecz jasna do remontu i mocno zużyte. Już miałam zacząć myśleć o ekipie remontowej, kiedy ktoś mówi "patrz masz bambusy w domu". Jakie znów bambusy?! Patrzę faktycznie jakaś bambusowa tyczka zwisa z sufitu na sznurkach. Pociągnęłam i szuuuuu, wyjechała mi podwieszana babmbusowa suszarka na pranie. Po dokładniejszych oględzinach znalazłam jeszcze bambusowe karnisze, które okazały się być tak naprawdę bambusowymi pochwami na miecze samurajskie (a i owszem, z mieczami) i jakieś przykarniszowe metalowe elementy, które jak się nacisnęło guzik układały się bodajże w twarz dziadka albo babki. Do tego biały pilot do niewiadomo czego, który po wypróbowaniu pierwszego guzika przygaszał światło, drugi przycisk wyświetlał wirujące gwiazdy na suficie i odpalał muzykę. Na tym etapie testów wpadła starszawa sąsiadka z siwą trwałą i w szlafroku, żeby mi powiedzieć, że ściany są cienkie i jej przeszkadzam. Zaproponowałam testy, żeby sprawdzic jak cicho musi być muzyka, żeby ona jej nie słyszała. Zgodziła się więc powiedziałam wypchanej zebrze, żeby się nie wypinała i napomniałam popiersie jakiegoś czarnoskurego brodacza, żeby nie rozrabiał i poszłam do sąsiadki. A tam od strony mojej ściany stoi podświetlany bar, a za barem starszawy Chińczy robi drinki. Co więcej - ten starszawy Chińczyk i czarnoskóry brodacz to jedna i ta sama osoba. Po prostu u mnie się manifestuje jako popiersie, a u niej jako barman. Podsumowując moja badania lokalu - dziadkowie, którzy mieszkali tu przede mną byli jakimiś maniakami gadżetów i powprowadzali masę ulepszeń, które chciałabym zatrzymać ale za cholerę nie wiedziałam jak je ocalić podczas remontu. Gadżety nie były do końca normalne i sądząc po popiersiu, barmanie i wypinającej się zebrze, jakaś grubsza magia była w użyciu.

I wtedy wpadli rodzice i zaczęli nalegać, żebym w związku z tym mieszkaniem pomodliła się do niejakiego godka, whoever that is, nie myliś z Godek. Zaparłam się, że nie po to jestem aeistką, żeby się do jakiś godków modlić i stanęło na tym, że mama się obraziła i wybiegła. Od razu mnie dopadły wyrzuty sumienia - że oni teraz będą do domu jechać tacy źli, tak po ciemku i jeszcze wypadek jakiś nastąpi i będzie na mnie. Pognałam za mamą i tłumaczę jej z przejęciem, ale bez efektów, że duchowość to niezwykle poważna sprawa i nie wolno w nią mi ingerować. I wtedy koty mnie obudziły.


środa, 20 października 2021

Mocno metaforyczny sen o kościele.

Katedry zwykle maja wejście główne i po bokach mniejsze, ta zamiast głównych drzwi miała ścianę z gigantycznym krzyżem, tak wielkim, że w kadrze mojego snu mieściły się tylko wiszące gdzieś nad naszymi głowami stopy Jezusa. Stałyśmy przed nim rozważajac do kogo mamy się zgłosić, żeby odzyskać własność mojej towarzyszki (nie mam pojęcia kim była) - ogromny i drogocenny klejnot, który oddała na przechowanie komuś w katedrze. Ponieważ Jezus raczej nie zamierzał udzielić nam odpowiedzi musiałyśmy wejść do środka. 
W sumie ciekawy akcent - Jezus zamiast drzwi, w sumie czy nie mówił, że jest drogą? Ładna metafora. A jednocześnie, jeżeli wybierzesz Jezusa, to nie zaprowadzi cię on w tym śnie do kościoła tylko do samego siebie. Ale my potrzebowałyśmy coś odzyskać naszą własnosć więc weszłyśmy do środka drzwiami z boku. I tu nam dech zaparło.

Po pierwsze, widziałyśmy, że katedra jest wielka, ale wewnątrz wyglądała na jeszcze większą i to wręcz nielogicznie większą. Po drugie - zapomniałyśmy o tym, że po drodze do niej wypadało zawirowanie czasoprzestrzenne i jakimś cudem byłyśmy jakieś sto lat do przodu i w katedrze nie było już katedry tylko biura, urzędy, kioski i w gównej nawie galeria handlowa. Też swoją drogą piękna metafora. 

Wiedziałam, że kościół upadł i stąd taka a nie inna zawartość budynku. To nam mocno skomplikowało plany. Nie było mowy o pójściu do księdza i zapytaniu o naszą własność. Ale podczas obchodu obiektu zauważyłyśmy wejście do wielkiego, pustego pokoju wyłożonego klepką. Na środku stał samotny tron, a na tronie siedział jakiś mężczyzna. Uznałyśmy, że on pewnie będzie wiedział, co się stało z naszym klejnotem i może nawet będzie w stanie go oddać. Kobieta ze mną chciała tak po prostu wejść i spytać, ale uznałam, że lepiej sie dowiedzieć jaki tu mają protokół. 

Miła pani w okienku obok wydała nam jakiś drogocenny kamień na łańcuszku i wyjaśniła, że trzeba tam pójść, paść na twarz, wyciągnąć rękę z kamieniem (coś jak numerek na poczcie) i przedstawić swoją sprawę. Oprócz nas klęczało już tam jakiś dwóch kolesi, ale nie wyglądało, żeby ich sprawa została załatwiona. Moja towarzyszka zwróciła się do gościa na tronie w zbytnio poufałym tonie i już miał nas wygnać, skazać na ścięcie, czy diabli wiedzą co, bo tu materia snu nieco się rozmywa, kiedy ja z poziomu podłogi zaczęłam prosić o wybaczenie dla impretynentki. Chyba się udało, ale mimo to jakoś nie przypominam sobie czy odzyskałyśmy to co było nam potrzebne.  
 

niedziela, 17 października 2021

w sumie to nie ważne czy to brzanka czy płtoka byle nie ukleja

Chciałam zanurkować w stawie i nałapać żywych ryb do akwarium. Staw jest częścią dzieciństwa, zawsze największą atrakcją dla mnie było łowienie w nim ryb, chociaż jako żywo ryby były w nim lichej postury i niejadalne. Ale sam akt złapania czegoś był cudowny. Czasami po prostu brałam ze sobą podbierak zrobiony z rajstopy na drucianym stelażu i łapałam całą garść rybiego drobiazgu, żeby przenieść go do akwarium. Staw już nie istnieje, dawno wysechł po tym jak zatamowano przeciek z wieży ciśnień, zniknął strumyk przepływający pod ulicą, który go zasilał. Przez jakiś czas po środku stawu było jeszcze błotniste bagno, ale teraz całość wysypali ziemią i ponoć miał tam powstać park. Tęksnię za tym stawem jak za niczym innym.

We śnie poszłam właśnie tam, z butlą do nurkowania i kombinezonem, żeby zanurkować w najgłębszym miejscu i nałapać płotek. Te płotki miały być jakimś egzotycznym gatunkiem, w przeciwieństwie do popularnych "uklei". Staw, ku mojemu rozczarowaniu był wyschnięty prawie całkiem. Stojąc na dnie nadal miałam wrażenie, jakbym była w wodzie, ale mimo to nie mogła pływać. 

W jednym miejscu stawu tkwiła sobie smętna błotnista kałuża ze ślimakami, koralami i rozgwiazdami. Podniosłam i obejrzałam jednego ze ślimaków o dużych muszlach, ale odłożyłam go na mniejsce. Nie chciałam mieć inwazji ślimaków w akwarium. Po lewej stronie na jakimś podeście czy szafce stało akwarium z mulistą wodą pełne ryb. Moja jedyna szansa na płotki. Nabrałam kubkiem wody pełnej uklei i rozczarowałam się. Obejrzałam dokładnie zawartość akwarium i upewniłam się, że widzę dwie płotki (wyglądały jak brzanki, ale kim jestem, żeby dyktować podświadomości jak wygląda płotka). Spróbowałam nabrać je kubkiem, ale ktoś powiedział, że tak nie wolno. Za łatwo uszkodzić rybkę przyciskajac ją brzegiem kubka do ścianki akwarium. Powinnam użyć siatki na ryby.

Dookoła mnie wszędzie czarne błoto...smutny widok. Ale we śnie wiedziałam, że za jakiś czas nadejdzie pora deszczowa i staw się wypełni.

piątek, 15 października 2021

Orki w kosmosie

 Tym razem byłam w kosmosie, na pokładzie statku kosmicznego, który właśnie zaliczył jakąś grubszą awarię. Naprawa niestety okazała się niemożliwa, bo osoby posiadające na liście skilli - naprawę napędu statku kosmicznego, właśnie się ewakuowały w kapsułach i pewnie śmigają sobie teraz wesoło w stronę ziemi. A my nie śmigamy, bo nie możemy - bo dysza wylotowa jest krzywa i napęd dmucha nierówno. 

W dodatku na pokładzie statku tworzyły się takie jakby kałuże, ale raczej morskie i nie z wody ale raczej z ectoplazmy. No bo skąd morska woda w kosmosie?

W kałużach jak ktoś w nie wpadł, pojawiały się orki i zaczynąły delikwenta szarpać. Pamietam, że kogoś wyciągałam za nogę z takiej zaorczonej ecto-kosmo-kałuży.

Wreszcie chyba nie zdzierżyłam i stwierdziłam, że pierdolę, odpalamy ten krzywy napęd i lecimy, jak się nie uda to trudno. I tak, jak nie odpalimy to śmierć.


sobota, 12 września 2015

A najlepszym pomysłem popisał się Adolf

Rzecz jasna w biurze spokoju nie ma i być nie może. Tak było zawsze i tak jest teraz. Wystarczyło, że opuściłam stanowisko pracy na chwilę i ktoś pożyczył sobie mój monitor. Na szczęście zdołałam go odzyskać, ale żeby nie było za łatwo brakowało mu jakiejś wtyczki, złączki czy końcówki dzięki czemu używanie go było absolutnie niemożliwe.
Ale nic to, mamy poważniejszy problem - mianowicie przychodzi szefowa i nagle nie stąd ni zowąd oświadcza, że gostek, który po zgonie zabierał zmarłych tam gdzie zmarli winni być zabrani, właśnie złożył wypowiedzenie. W związku z tym trzeba znaleźć zastępcę i to natychmiast, a szukaniem zastępcy mam się zająć  ja. Wyznaczyłam więc pięć osób, kandydatów do roli i postanowiłam sprawdzić ich angielski, oczytanie, opisanie i wyobraźnię. Przygotowałam jakiś test bazujący na pewnej książce, posadziłam ich sali lekcyjnej i kazałam pisać. Przy okazji opierdzielilam jedną z kandydatek za niepoważność, kazałam jej sobie wyobrazić, że umiera jaj ktoś bliski, albo ona i  zamiast wiedzieć, co ze sobą zrobić, tkwi po śmierci jak debil w jednym miejscu i nie wie dokąd ma iść. Nie wiem czy pomogło, grunt, że napisali, wlazła inna klasa do sali, pomieszali mi nieco kartki, ale trudno, ogarnęłam. I wtedy mój progam manager zażądał spotkania, za pięć minut w celu omówienia wyników. W tym samym momencie umówiła się ze mną na podsumowanie rekrutacji szefowa. Norma w korpo, spotkanie na spotkaniu. Nie pamiętam sposobu ogarnięcia tej sytuacji spotkaniowej, ale doskonale pamiętam, że kandydatem, który wykazał się na teście największą inwencją i wyobraźnią, najlepszym pomysłem i w ogóle, okazał się Adolf Hitler (chociaż przysięgłabym, że akurat jego na ten test nie zapraszałam wcale).

wtorek, 21 kwietnia 2015

bo się las zapali

Dziś wybraliśmy się do rodziny na wieś, ale w jakiś wyjatkowo nielogiczno-logistyczny sposób. Mianowicie przez pierwszą połowę trasy moja rodzicielka przegoniła mnie piechotą, w dodatku po śniegu i na boso. O dziwo nie tylko nie odmroziłam nóg, ale nawet nie odniosłam obrażeń związanych tradycyjnie z próbami chodzenia boso po polskich poboczach, czyli zero szkła w stopach, zero drzazg, zero odcisków.
W połowie trasy, tata zaparkował białego vana i czekał na nas, żeby...powiedzieć nam, że odtąd musimy iść piechotą, bo -uwaga - las jest tej zimy bardzo suchy i przejazd samochodu ani chybi by go podpalił. W tym miejscu ogłosiłam bunt. Rodzicielka oczywiście się upierała jak osioł, że idziemy dalej na piechotę, ja się uparłam, że nigdzie nie idę i w rezultacie spędziłam całe spotkanie z kocykiem i książką, strzelając focha w jakimś schowku na szczotki.
Tata oczywiście dalej pod lasem, bo przecież samochód nie może wjechać, bo z miejsca pożar. Ech..
Mam wrażenie,że mama w moich snach robi za wcielenie bezsensownej upartości. 

środa, 18 lutego 2015

Deszcz gówna

Zaczęło się od garbusa. Takiego kaprawego, krzywego, z jednym okiem wyłupiastym i większym, coś jak Igor skrzyżowany z Quasimodem. I on koniecznie się upierał, żebym mu pozwoliła poprowadzić lokomotywę, jak będziemy wracać do stolicy. No i ja, głupia, miękkie serce miałam i się zgodziłam. Wjechałam do stolicy pociągiem prowadzonym przez garbusa, co jak się okazało królewnie absolutnie nie przystoi. 

Matka natura aż się wzdrygnęła z odrazy, sąsiedzi zagrozili zbrojną napaścią i żeby jakoś to wszystko uładzić, garbusa trzeba było poświęcić. Wylądował biedak w kazamatach, a ja nawet będąc królewną nie miałam tu nic do powiedzenia. W sumie to się nawet pogodziłam z losem (garbusa) i nie próbowałam interweniować, póki nie okazało się, że trzeba go poświęcić bardziej i uciąć mu głowę W tedy powiedziałam „Dość! Garbus jest niewinny”. Natura natychmiast wróciła do wzdrygania się, a sąsiedzi zaczęli szykować wojsko.

Nasza stolica podejrzanie przypominała Złote Tarasy. Zapewne przez oszkloną kopułę osłaniają miasto. Przy głównym wejściu wojsko zaczęło się zbierać, żeby w razie czego odeprzeć atak ,oburzonych ułaskawieniem garbusa, wrogów. Na zewnątrz natura szykowała się do potężnej burzy, zwiadowca wysłany na rekonesans, wrócił biegiem, bo omal nie trafił go piorun. W oddali chłopi wypędzali w popłochu bydło ze wzburzonego jeziora i gnali je do obór. Czarne chmury zasnuły niebo, wiatr wył, suche liście latały, deszcz zacinał. Jednym słowem gniew przyrody na całego.
Patrzę tak sobie na te jezioro wzburzone, na te chmurzyska ponure i rozważam swoją decyzje, kiedy nagle słyszę wrzask jakiegoś poddanego. Wzmiankowany poddany, patrzy w górę, palcem celuje w kopułę nad nami i krzyczy „Deszcz gównaaaaaa!!!!!”, a wtedy z głośnym „plask”, jedno za drugim na szkle lądują, rozpluskując się, karnie zesłanie przez naturę gówniane pociski.  


wtorek, 27 stycznia 2015

Frank stoi wysoko, na rynkach panika więc się pewnie przyda skarb schizofrenika.

Frank stoi wysoko, na rynkach panika więc się pewnie przyda skarb schizofrenika.

Znaczy, jak tylko usłyszałam, że, nie wymieniony z nazwiska schizofrenik, ma opracowaną drogę do skarbu niewiadomego pochodzenia, od razu wyszłam od gospodyni i ruszyłam w drogę. Przede wszystkim musiałam zdobyć notatki. W tym usiłował mi przeszkadzać jakiś typ z pod ciemnej gwiazdy, który jak mnie tylko zobaczył, od razu się przyczepił i pognał za mną wzdłuż korytarza.

Wpadłam więc do sąsiadów, żeby skorzystać z ich posadzki w przedpokoju. Typ zgodnie z przewidywaniami wpadł za mną, a wtedy ja cap go za łeb i łupnęłam wzmiankowanym łbem o kafelki na podłodze aż dźwięknęło. To dało mi dość czasu, żeby dobiec do skrzynek pocztowych, wyciągnąć ze skrzynki schizofrenika plan trasy do skarbu i zwiać do windy.

Windą zjechałam na pierwsze piętro, wiedząc, że agresor pognał na parter. Na pierwszym zmieniłam kierunek i pojechałam w górę, na samiutkie poddasze, gdzie usiadłam na schodach przed drzwiami. Jakaś kobieta wyszła z nich i zagadała do mnie, wyglądało na to, że siedzenie pod drzwiami, na podłodze z masą papierów automatycznie czyni z człowieka studenta. Kiedy kobieta sobie poszła, postanowiłam wreszcie zapuścić żurawia w notatki szaleńca.

Niestety notatki składały się w większości z małych karteluszek z cyferkami od 1 do 10. Do tego jakieś kartki wyrwane z zeszytu i zabazgrane. Do tego standardowa składowa skrzynek pocztowych (wszak znalazłam całość w skrzynce) czyli ulotki. Generalnie całość bez sensu. Znaczy oczywiście z sensem, bo schizofrenik wiedział co robi, ale żeby odczytać kod świra trzeba samemu być świrem. W dodatku rozsypałam kartki z numerkami i wszyscy przechodzący musieli pomagać mi w ich zbieraniu. Miałam przy tym taką dręczącą świadomość, że ja tu zgubię jedną jedynkę lub trójkę i cały kod schizofrenika diabli wezmę. I tak dobrze, że wyzbierałam większość. Niestety sen nie wspomina nic o odczytaniu kodu i znalezieniu skarbu.



poniedziałek, 12 stycznia 2015

złoty bażant

Byłam z wycieczką na wyspie, kiedy odwiedziła mnie mama. Koniecznie chciałam iść zwiedzać lokalne kościoły w jej towarzystwie, ale kierownik wycieczki nie pozwolił, ponieważ nasz samolot startował o 4 rano i nie było czasu. Jednak udało mi się wybrać na krótki spacer nad Wisłę. Pogoda była ładne i wszystko byłoby w porządku gdyby nie piraci i ich sterowce. Właściwie to cała wyspa okazała się aż roić od piratów. Mieli na niej cały kompleks jaskiń i chowali się przed władzami. Piraci zostali jednak pokonani, a jaskinie wysadzone.

Jednemu z nich ucięliśmy głowę i stałam patrząc na nią, przybitą do skalnej ściany, tak na wysokości mojej twarzy. Jednocześnie okazało się, że wisząca obok ośmiornica również jest jego głową. I głowa (nie wiem która) powiedziała nagle - "wasza wysokość niech weźmie to pióro z mojego kapelusza i nosi je na szyszaku). Król (, który jak się okazało stał sobie za mną) wziął to pióro i zaczął oglądać. Uznaliśmy, że należy do bażanta, niestety bażanty wyginęły w ostatnim kataklizmie, więc trudno było tę teorię zweryfikować. Byłam pewna, tak, na 90%, że to złoty bażant, chociaż wyglądało raczej jak złote pawie pióro. Trochę mnie niepokoiło, bo nie ufałam piratowi, nawet martwemu. Zapytałam króla czy zamierza faktycznie nosić je i potwierdził, bo jak sam powiedział, skoro przysiągł, to teraz musi spełnić przysięgę. Pióro było złamane, ale w sumie dałoby się je nosić.

ZOO

Śniło mi się, że zostałam na noc w zoo. Siedziałam w wielkiej, bardzo wysokiej szklarni, pomiędzy palmami i obserwowałam nocne niebo zastanawiając się, czy to ZOO wrocławskie czy warszawskie. Po czym doszłam do wniosku, że jednak musi to być nasze, stołeczne, bo we Wrocławiu mają większy tego typu obiekt. Co ciekawe, niektóre okna w kopulastym dachu były otwarte i zastanawiałam się jaki to ma sens. Z jednej strony ogrzewanie pomieszczenia zimą, a z drugiej te wietrzenie, przecież na zewnatrz jest mróz.

środa, 7 stycznia 2015

drzwi



We śnie szłam przez dom, pełen zamkniętych drzwi.  Otwierałam je kolejno i przechodziłam do następnego pomieszczenia, a potem pozostawiałam je otwarte za sobą. Po domu, jak to czasami w snach bywa, snuły się zombie. Nie były szare ani nie gryzły, wyglądały jak zwykli ludzie tylko, że bardziej zwykli niż zwykle, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Byli tacy apatyczni, bezwolni, nieruchawi. Kiedy opuściłam budynek zauważyłam, że zombie postanowiły wykorzystać okazję i uciec. Budziły się i wydostawały się na wolność. Tylko jeden, dość nadęty starszawy gość, z piwnym brzuszkiem, zamiast uciekać podszedł do mnie i zaczął w imieniu swoim i swojej żony zadawać głupie i roszczeniowe pytania. A ja tylko pomyślałam, „co jest z tobą facet? Drzwi za moimi plecami nie będą otwarte wiecznie, one już kolejno zaczynają się zamykać, a ty tu stoisz i marnujesz swój czas”. Faktycznie, drzwi w głębi domu zatrzaskiwały się kolejno, a wreszcie zamknęły się ostatnie. Kto nie zdążył ten został i będzie zombie przez następny nieokreślony odcinek czasu.

Umysł człowieka jest niczym dom, ma wiele drzwi i niektóre z nich pozostają zamknięte, z tych czy innych powodów, bywa że  nawet latami. Czasami jednak, z powodów równie trudnych do zidentyfikowania, te lub inne drzwi otwierają się, a myślowa zawartość pomieszczenia przemieszcza się i coś się w nas zmienia.  

piątek, 2 stycznia 2015

kto ma pszczoły ten ma miód, a kto ma niedźwiedzie ten ma...



Dziś szłam sobie grzecznie przez las, w towarzystwie dwóch nieznanych mi dziewczyn, kiedy stanęłyśmy przed mostkiem z uli. Mostek składał się z uli, ustawionych jeden obok drugiego, pszczoły dookoła latały brzęcząc, a dachy uli pokrywała czarna substancja, którą początkowo wzięłyśmy za asfalt.
Niestety kiedy stanęłam na tym asfalcie dotarła do mnie smutna prawda. W ulach jest miód, do miodu przyłażą miśki. Miśki srają na ule, a to czarne coś to gruba i zaschnięta z wierzchu góra czarnego niedźwiedziego łajna. Skorupa na wierzchu okazała się być zbyt cienka i o ile koleżanka chudzinka przeszła po niej, to ja się zapadłam po pas. Trzecia dziewczyna nauczona moim doświadczeniem jakoś ominęła tę gównianą pułapkę.
W dodatku przez cały czas do domu ścigały nas wściekłe pszczoły, zupełnie jak w filie o roju. Kiedy zabarykadowaliśmy się w budynku, pszczoły uznały, że przynajmniej pożądlą bawiące się na dworze dzieci. Na szczęście dla dzieci i ku mojemu skrywanemu rozczarowaniu, lunął rzęsisty deszcz i zmył owady.

wtorek, 30 grudnia 2014

zaprzęg




Dziś byłam świadkiem jakiejś malwersacji w wykonaniu pewnej kobiety. Nie wiem, co ona właściwie przeskrobała, ale nie chciała świadka, więc wysłała swoją sekretarkę, żeby mnie złapała. Nie biegam za szybko, ale miałam nadzieję chować się po zaułkach i sklepach, a poza tym sekretarka w garsonce też nie biegała najlepiej. Sen był trochę dziwny, trochę jakbym pamiętała, że już go kiedyś śniłam. Tylko w poprzedniej wersji udało mi się ukryć w sklepie odzieżowym znajomej. Teraz mi ta sztuka nie wychodziła. Nawiasem mówiąc, moja okolica we śnie miała całą masę sklepów, kafejek i w ogóle wyglądała o wiele przytulniej niż na jawie. Niestety żaden z moich manewrów nie spowodował, że sekretarka się odczepiła. Na szczęście zobaczyłam zaprzęg. I tu się zaczyna robić ciekawie. Zaprzęg składał się z prowadzącego konia, a potem z trzech czy czterech par koni. Konie były wielkimi bestiami, pasującymi bardziej do zwózki drewna niż do miasta. Nie wiem do czego były zaprzężone, ale skoro tyle ich trzeba było zaprząc, to musiało być to coś wielkiego i ciężkiego. Woźnica właśnie zagadał coś do prowadzącego i strzelił z bata. Przemknęłam przed zaprzęgiem zanim ruszył, a sekretarka już nie zdążyła. Wydaje mi się, że wpadła pod te konie, one się spłoszyły i w efekcie coś uderzyło w stojącego na poboczu tira. Tir miał na naczepie traktor i jeszcze jednego konia, przechylił się, traktor spadł, a koń się przewrócił. Inny tir miał na naczepie lokomotywę, on też się przewrócił, a lokomotywa spadła.  Kilkanaście tirów tak zostało poszkodowanych, a ja uciekłam.  

kręgosłup



Dziś cierpiałam na jakieś śmiertelne schorzenie kręgosłupa, w krzyżu nawiasem mówiąc. To zmuszało mnie do pozostawania w dziwnej, niemal jogicznej pozycji w oczekiwaniu na zabieg, którego zresztą się bałam. Dlatego posłano po hipnotyzera, żeby mnie znieczulił metodą Mesmera. Hipnotyzer przyszedł, ale oprócz zdjęcia starego i przybrudzonego opatrunku, nie zrobił nic i sobie poszedł. I wtedy wszyscy przestali się przejmować moją chorobą. Nawet nie wiedziałam, czy mam dalej się tak wyginać.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

koniec świata

Dziś spotkałam się pod okienkiem w bibliotece z pewną panią, której śpieszno było oddać książki przed końcem świata. Chciała wziąć nowe, ale głównie to martwiła się, żeby świat nie padł przed oddaniem poprzedniej porcji lektury do biblioteki. Zadziwiło mnie to, bo jeśli świata zabraknie to biblioteki też i nikt nie będzie się martwił o nieoddane książki.

sobota, 27 grudnia 2014

kuria biskupia

W śnie byłam księdzem, który za karę został wysłany do pracy w kurii biskupiej na Ursynowie. Za karę za posiadanie kochanki bodajże. Braku kochanki nie odczuwałam za bardzo, ze sobą zabrałam kota, który ku mojemu zdziwieniu szybko się zadomowił.  Kuria miała wielki blok biurowo-mieszkalny i posiadałam tam wcale niemałe mieszkanie. Pierwszego dnia musiałam za to dokonać cudu, znaczy przejść do lokalnego probostwa i się przywitać z proboszczem. Każdy kto wie, jak wygląda Ursynów, powinien mieć pewne pojęcie o tym jak łatwo jest znaleźć cokolwiek i gdziekolwiek tam, widząc dzielnicę po raz pierwszy. Pamiętałam, że  przyszłam od metra z prawej, ale jakaś uczynna starsza pani usiłowała mi wyjaśnić, że z lewej jest bliżej. Nie było bliżej, doszłam zresztą idąc  w lewo, w dokładnie to samo miejsce, z którego przyszłam z prawej (w końcu Ziemia jest kulą). Szliśmy kawał drogi parkami i osiedlami, a ja wciąż pchałam przed sobą krzesło biurowe. Nie wiem po co, proboszczowi potem ściemniałam, że mam chory krzyż i musiałam na nim jechać, ale wcale na nim nie jechałam. Generalnie dzielnica była ładna i pogoda też była ładna, a kiedy staruszka mnie porzuciła wreszcie, znalazłam na przystanku znajomą, która poprowadziła mnie do probostwa, wzdłuż magazynów i sklepów z czerwonej cegły.  Ewidentnie okolica samego probostwa nie wyglądała już tak ładnie jak otoczenie kurii.  Budynki były nadgryzione zębem czasu, a kiedy wreszcie dostałam się na miejsce, okazało się, że probostwo znajduje się w mega starym budynku, z powycieranymi drewnianymi schodami. Musiałam poczekać w kolejce, a kiedy wreszcie poznałam proboszcza okazał się on wyglądać jak ruski uzdrowiciel, a nie ksiądz i gadał właśnie z zabiedzoną wsiową babą i jej brudną córką. Generalnie wieś całą gębą.
Nie pamiętam, co mu powiedziałam, oprócz tego, żeby odesłał mi krzesło biurowe do kurii, bo nie chciało mi się pchać go samemu przez całą drogę.

Ozyrys

Początek snu pozostaje niejasny. Nie wiem co się stało właściwie, wiem jedynie, że facet nieźle narozrabiał, bo:

a) obudził boginię Ozyrys (tak wiem, że technicznie rzecz biorąc Ozyrys był facetem, ale mózg ma inne zdanie) 
 b) zwabił krokodyle (i chyba został zjedzony). 

W każdym razie kobieta, która pojawiła się na miejscu zaraz po nim (prawdopodobnie interweniując) znalazła się nagle:

a)naprzeciwko portretu przebudzonej bogini
b)pod wodą
c) otoczona głodnymi krokodylami.

Jedyne co jej pozostało w tej przechlapanej sytuacji to modlitwa do Ozyrysa o ratunek. Niestety Ozyrys nie zamierzała współpracować, może miała ciężką noc, albo kiepski charakter. Siedziała na tronie, przed nią stały dwie akolitki i usiłowały ją namówić, żeby pomóc biednej tonącej w krokodylach dziewczynie. Bogini zrzędziła i opierała się jak mogła, marudziła, że przecież nie będzie pomagać pierwszej lepszej śmiertelniczce, że królom i sławom to wypada pomagać, ale pospolitakom nie wypada i już. Wreszcie akolitki przekonały ją jednak, żeby zrobiła dobry uczynek i uratowała dziewczynę. Tylko, że przez ten czas kiedy Ozyrys się upierała, to dziewczyna zdążyła się przekręcić i tak sobie od dłuższego czasu, paru godzin, albo może nawet dni leżała trupem. Wszyscy się przyzwyczaili do tego faktu, więc kiedy bogini wreszcie interweniowała ze swoim wsparciem, ludzie mieli niezłą zagwostkę, bo trup nagle zdecydował się zmartwychwstać ku zdziwieniu lekarzy.
Ale mówią, że lepiej późno niż wcale. Dziękujmy Ozyrysowi za cud.

piątek, 26 grudnia 2014

symulacja

Nie pamiętam skąd znajoma z roboty wzięła się na moim podwórku i nie pamiętam skąd laska, z którą nie gadałam od 6 lat, bo mnie nie znosi wzięła sie na moim podwórku. W każdym razie tłumaczyłam PMce, że przyjęcie jakiejś spokrewnionej z nami nastolatki jest niefajne, bo wszyscy patrzą tylko na jej cycki. Znajoma stwierdziła, że przecież to żaden problem, bo od  tego są owe cycki, a więc żeby jej zobrazować iż rejony klaty u kobiet mogą w istocie być problematyczne, dla przykładu capnęłam ją za lewy cycek. Oburzyła się rzecz jasna.Właśnie wtedy laska, która była na mnie zła uznała, że jak nic gwałcę tu i molestuję niewiastę i rzuciła się do mnie z awanturą. Przez większość snu awanturowałam się z nią, a na końcu i tak okazało się, że jakoś się dogadałyśmy. Podejrzewam, że na jawie nie poszłoby tak łatwo, oj nie.