Strony

piątek, 31 maja 2013

Caryca

Afryka dzika mnie dziś ogarnęła, a konkretnie poczułam się Afrykańczykiem, o dziwo białym i płci męskiej też o dziwo. Mieszkałam w domu moich rodziców, ale w wypalanej chacie na sawannie. Dom był w remoncie i ekipy machnęły cały duży pokój na kremowo, czego o dziwo nie oprotestowałam, bo jakoś luźno się tam zrobiło i czysto. Ekipy, margając na kurz, wywaliły większość kwiatków doniczkowych ale entuzjastycznie rozstawiły na miejscach po nich, podstawki do doniczek. Kwietnika użyli jako półki, ale w sumie nie będę się czepiać. I tak największym problemem była caryca Katarzyna.
Caryca okazała się ładną blondynką, ubraną w kosztowną suknię i jakiś perłowy czepiec i miała tę zasadniczą wadę, że dla jakiś sobie tylko znanych powodów wyrżnęła w pień całą moją wioskę. Możliwe, że w celu pozbycia się naszych duchów, które czciliśmy. Zdaje się, że porwała mi brata, również białego murzyna. Żeby nie było, czarnych murzynów pozabijała wszystkich.
No to niewiele myśląc zrobiłam, a raczej zrobiłem to co tradycja nakazuje i poszedłem wzdłuż torów do Rosji z misją ratunkową. Po drodze minąłem dwie morskie platformy wiertnicze wydobywające ropę, były niemożebnie zardzewiałe i mniejsze niż się spodziewałam (ciężko pisać w męskiej formie). Ale i tak patrzyłam z rozdziawioną gębą, bo zawsze chciałam taką z bliska zobaczyć. Wydaje mi się, że po tych torach płynęłam statkiem, chociaż zaczynałam zdecydowanie pieszo. Miałam zresztą na sobie podarte maksymalnie ubranie i nakrycie głowy marynarza.
Na miejscu , czyli w Rosji oczywiście był las. I brew woli duchów poszukałam sobie pomocy lokalnych…hm..ni to cyrkowców, ni to szamanów. Starsza babka, ewidentnie wiedźma i jej dwóch synów, zabawiali publiczność w dole na wzgórku magicznymi sztukami. Podeszłam pod górę zataczając się i zajrzałam do dołu. Nie pamiętam, co dokładnie robili, ani jak się z nimi dogadałam, ale chwilę później maszerowaliśmy razem przez rosyjski las pełen wilków.
Wilki jako element obowiązkowy broniły Temenos ( świętego kręgu bóstwa). Dałabym sobie rękę uciąć, że to był krąg carycy, ale jednocześnie była ona jakoś związana i tożsama z tym lasem. Kiedy wybiliśmy wilki i stanęliśmy w kręgu, żeby go oczyścić, las uznał, że dość i zmaterializowali się przed nami wrogowie. Wrogowie zaczęli klasycznie od próby upieczenia nas, w kręgu ukazały się płomienie i już miałam się żegnać z życiem kiedy moje rodzinne duchy wyszeptały nam dobrą (i wredną) radę.

Jeden z synów wiedźmy posiadał magiczną laskę i przywołał wiatr, a wiadomo jak kończy się zawierucha w płonących krzakach - my uciekamy wrogowie, klną, a las carycy płonie. Niestety nasi przeciwnicy, nie byli głupi i zarzucili na magiczną laskę łańcuch, który zneutralizował jej magię. Czarownica się nieco zmartwiła, ale kazała drugiemu synowi zabrać się za robotę. Ten się zawziął, urósł, utył, dostał garbu i kaprawych oczek i przemienił się w skrzyżowanie pana Hyde a wściekłym Hulkiem (obowiązkowo w marynarskim ubraniu i czapeczce, bo jak wiadomo wszyscy w Rosji mają takie mundurki). Wpadł na wroga, a babuszka tylko drzwi za nim zamknęła. Drzwi chyba dla lepszego efektu nagle się w środku lasu wzięły. Sądząc po bulgotach zza wzmiankowanych drzwi plan się powiódł, a ja się obudziłam.

czwartek, 30 maja 2013

elfica

Szliśmy przed siebie podziwiając widok hiszpańskiego wybrzeża, czy cholera wie czego. Wyglądało jak plaża, ale żadna plaża nie ma tyle zgniłej, a potem wysuszonej trawy i na plaży nie powinno być zrujnowanych mostów wcinających się w głąb lądu. Możliwe, że to było wyschnięte koryto, szerokiej niegdyś rzeki. W każdym razie scena wyglądała post apokaliptycznie.
Nie robiło się wiele lepiej kiedy dotarliśmy do lasu, bo las wyglądał jak skrzyżowanie jakiegoś niedorośniętego zagajnika z makabrycznym lasem z bajki o złej wiedźmie; to znaczy wyglądał jak las za stodołą u chłopa, a w odbiorze wrażeń mógłby spowodować u człowieka atak nerwowej sraczki. Skomentowałam  ten fakt, sugerując, że ci Skandynawowie to właśnie w takich lasach trolle mają (nie, nie wiem co się stało, ze Hiszpania leży w Skandynawii).
Minęliśmy parę ponurych, rachitycznych chłopskich zagród i stanęliśmy pod mrocznymi drzwiami w kamiennej ścianie zamku. Zapukaliśmy jak na gości przystało i zostało nam uprzejmie otworzone. Właściciel zamku, okazał się sympatycznym, chociaż nieco blado wyglądającym młodym człowiekiem. Zabrał nas na wycieczkę po okolicy i opowiedział historię tego paskudnego miejsca.
Otóż, w lesie mieszkają Faerie, ale nie takie ładne z bajek, ale takie ponure i paskudne z bajek. Dla uproszczenia nazwijmy je elfami. Elfy owe złażą się do okolicy jak muchy do lepu, albowiem, on – właściciel zamku jest osobą wyjątkową (w domyśle, nieco magiczną, ale w granicach rozsądku) i to je przyciąga. Efekty ich obecności widać wszędzie i jako przykład pokazał nam koguta, który spokojnie dziobał sobie ziarno na podwórzu u jakiegoś rolnika. Ptaszysko nagle się przewróciło na bok, poleżało, po czym wstało i sobie poszło. Niby nic, a jednak irytujące. Wieśniacy okoliczni  - lud prosty,  z miejsca uznali, że to właściciela zamku wina i zaczęli krzywo na niego patrzeć. Patrzenie nie poskutkowało  więc większość prostego ludu zwiała.
Tu warto wtrącić słowo o moim towarzyszu. O ile ja chwytałam w mig ideę elfów, ponurych lasów i przeklętych magicznym talentem arystokratów (ba sama u siebie takowy podejrzewałam) to on lekko mówiąc nic z tego nie kumał. Więc kiedy przed nami pojawiła się laska na czarnym koniu i w balowej sukni pytająca o coś, to nijak nie dotarło do niego, że to królowa elfów i nie należy jej wypaplać od razu, że ten pan z nami to główna czarodziejska atrakcja okolicy. Wypaplał od razu i w efekcie elfy na nas napadły.
Próbowaliśmy się schować w opuszczonej zagrodzie, ale wpadły tam za nami i byliśmy zmuszeni walczyć.  Przyznam, że zdziwił mnie mój sposób walki. Rożne rzeczy mi się już zdarzały, ale tym razem łapałam elfa za fraki, a on się zamieniał w jakąś czarną ektoplazmę, którą jednak dawało się całkiem zadowalająco przyłożyć innemu elfowi. W zasadzie jednego z nich, w takiej czarnej formie używałam jako tarczy przez całą walkę. Innego złapałam, zmieniłam w to czarne coś i przepchnęłam przez szybę w oknie, co mu dobrze nie zrobiło.
Ale kiedy ludzi kupa i Herkules dupa więc skończyło się na tym, że królowa rzuciła jakiś czar i moi obaj towarzysze sami  pognali w podskokach za nią. Stojąca po drodze brama wyjazdowa nie stanowiła przeszkody, bo kicnęli nad nią jak gazele. Elfy na koniach skoczyły takoż. Kundle z obejścia również nie miały kłopotów z bramą. W zasadzie problem ze skokiem miała tylko zebra, ale po trzecim podejściu i jej się udało.
Strzeliłam za nimi polem siłowym i udało mi się zmieść czar  z jednego psa, ale na tym koniec.
Nie mogłam pozwolić, żeby sobie elfica latała i porywała facetów więc udałam się po poradę do jakiegoś przedstawiciela prostego ludu. Ten poinformował mnie, że królowa porywa facetów w celach matrymonialnych i jego dziadka też tak porwała. Obecnie dziadek w wyniku porwania i eksploatacji leżał w śpiączce i jeżeli się go uda obudzić, to a nuż się czegoś pożytecznego dowiemy. Ostrzegł mnie jednak, ze dziadek nerwowy jest i trzeba delikatnie z tematem.
Zaprowadził mnie do chałupy gdzie faktycznie na posłaniu leżał łysy osobnik w wieku podeszłym, pogrążony we śnie. Obok łóżka stała drewniana skrzynka z trzema napiętymi strunami. Wnuk usiłował dobudzić przodka, ale nie szło więc zebrałam się w sobie i na głos palnęłam „jak uwolnić osobą porwaną przez elfy”. Dźwięknęło, struna pękła (pierwsza od góry), a dziadek się obudził i coś powiedział, ale wtedy się obudziłam więc nie dowiemy się jak się uwalnia porwanych.  

Igdrasil

Chodziłam dookoła jakiegoś pomieszczenia, w którego centrum stał namiot z bawiącymi się dziećmi. W pomieszczeniu było dużo zabawek, a ja podrzucałam albo je albo dzieci (nie pamiętam dokładnie). Wydaje mi się, że widziałam lalkę w sukience królewny. Potem właziłam na korzenie ogromnego drzewa. Wyglądało jak mangrowiec; było plątaniną korzeni i gałęzi. Nawet nie wiem czy miało jakiś konkretny kształt. Grunt, ze to było TO drzewo – Igdrasil. Wspinałam się z kimś. Wreszcie usiadłam okrakiem na gałęzi, a ona okazała się być żywa, jak wąż i moje siedzenie na gałęzi zmieniło się w rodeo. Gałąź była szara i miała gładką, elastyczna korę. Pamiętam, że odnotowałam sobie fakt, że gałęzi Igdrasila nie trzeba zaatakować żeby zareagowały . Wystarczy ich dotknąć. I nie wiem co, ale coś w tym całym szaleństwie kojarzyło mi się z zombie. Może chodziło o tę szarą skórzastą korę.

pomidory to nici, a nici to puzlle

Rodzice gdzieś się śpieszyli, tak, że wręcz przeszli Aleje na czerwonym świetle przy samym rondzie.  Tłumaczyłam tacie, że za to można i cztery stówy mandatu zarobić, ale nie słuchali. Pojechaliśmy tramwajem na Pragę i tam oni sobie poszli załatwiać swoje sprawy, a ja zostałam w jakiejś knajpce i usiadłam sobie przy oknie. Pamiętam, że miałam pudełko śniadaniowe z pomidorami w oliwie i tak je trochę jadłam, a trochę dzióbałam widelcem. Po jakimś czasie zdecydowałam się schować szpulki z nićmi do pudełka z przyborami do szycia. Kiedy je schowałam, podszedł do mnie jakiś facet i zaczął opowiadać o tym, że on też układa puzzle. Otworzył swoje pudełko śniadaniowe i w środku, faktycznie były puzzle, ułożone kawałki, pomalowane lakierem. Dotknęłam ich i trochę się rozpadła ta konstrukcja, a mężczyzna sarknął, że przecież mówił, żeby nie dotykać. Przeprosiłam i próbowałam ułożyć ja jak trzeba.

opal


Pamiętam tylko, że tłumaczyłam jakimś kobietom, że muszą za coś odpokutować. Potem schodziłam z mamą do płytkiej jaskini przez ciasne wejście, a kiedy wyszłam miałam w ręku opal i nie byłam pewna, czy dobrze  zrobiłam zabierając go stamtąd. Jaskinia chyba była czymś w rodzaju religijnej atrakcji turystycznej.

poniedziałek, 27 maja 2013

gastroskopia

Umówiłam się na badania lekarskie w sprawie płuc. Miałam sprawdzić ich objętość i skarżyłam się komuś, że na takie badanie trzeba długo czekać. Powiedział mi "to było u nas się zapisać na badania". Tak zrobiłam i już w następnej chwili siedziałam w gabinecie na leżance, a pani szykowała aparaturę. Aparat miał rurę, jak ssawka odkurzacza trochę, ale mniejszą i czarną. Miałam ją wziąć do ust, żeby wyciągnęła mi powietrze z płuc. Syczała zresztą też jak odkurzacz. W trakcie zabiegu odkryłam jednak, że to nie jest badanie objętości płuc ale gastroskopia i ta rura ma się znaleźć w żołądku, a zasysać ma nie powietrze ale soki żołądkowe. Najpierw się przestraszyłam, ale potem pomyślałam, że przecież już kiedyś miałam gastroskopię i nie była taka straszna, więc postanowiłam się rozluźnić i jakoś to znieść. Pamiętam, że dziwiłam się, że mogę przełykać ślinę, ale też nie byłam pewna, czy sonda już dotarła do żołądka.

sobota, 25 maja 2013

negatywny blok

Umówiłam się, że odwiedzę o 4 kolegę z liceum, ale po drodze trochę się gubiłam. Kiedy wreszcie dotarłam pod właściwy blok, okazało się, że przede mną stoją ze cztery osoby w kolejce. Kolega nawet wyszedł do nas na chwilę, a potem zniknął. Wsiadłam więc w autobus i pojechałam na targ warzywny, bo jakieś warzywa dla konia. Wracając z targu weszłam do wojskowego bloku. Był właściwie blokiem w negatywie. Nie wyrastał w górę, ale  był wkopany w dół, we wzgórze, a klatka schodowa była jak studnia. Szybko z niego wyszłam i spotkałam panią z pieskiem. Pani stała obok barierki nad jakimś dołem. Z jej strony ściana dołu była stroma, a  z drugiej łagodnie opadała. Bałam się, że piesek wpadanie do dziury, bo ciągle stał tuż przy barierce. Wreszcie obiegł dół i wbiegł do niego po tym łagodnym zboczu. Na końcu snu spotkałam kolegę, z którym byłam umówiona, ale powiedział mi, że już przecież ze mną rozmawiał więc już nie zamierza mi poświęcić więcej czasu.

japonki

Śniło mi się, że tatę zaprosili do konkursu projektowania stroju. Nawet pokazał mi zdjęcia i pismo, które mu wysłali. Byłam zdziwiona, że mnie nie zaprosili, ale trudno. O konkursie rozmawialiśmy przy stole. Efektem projektu miał byś strój, w którym miało zatańczyć tysiąc młodych Japonek. Dyskutowaliśmy o czepeczku, który moim zdaniem nie powinien się trzymać,  a mimo wszystko ten model został wybrany.

tancerka

Dziś śniło mi się, że z jakiejś okazji przegrywałam, czy też nagrywałam film na kasetę video. Film był o nastolatku, który chciał zostać tancerką i śpiewaczką. W zasadzie to trudno to dookreślić, bo na scenie występował w kostiumie z białych piór i pasków skóry ozdobionych jakimiś lśniącymi kamieniami, a do tego miał głos jak śpiewaczki operowe, piękny sopran. Występ był bardzo udany, ale w pewnym momencie pokazano jego matę, taką typową szarą myszkę, z popielato-blond włosami związanymi w ogon. Pochylała się, płacząc, nad gramofonem, z którego dobiegała muzyka do przedstawienia. W pewnym momencie powiedziała, że robi to dla syna i tak nacisnęła igłę gramofonu, że ją złamała i strzaskała płytę. Nie mogła przecież dopuścić, żeby jej syn stał się sławny jako śpiewaczka.

Scena druga, syn rozmawia z ojcem, nie wiem czemu w łazience moich rodziców (ciasna klitka, nie zmieściliby się nawet we dwóch), bawiąc się kolorowymi zapalniczkami. Nie wiem o czym mówili, ale w pewnym momencie syn powiedział "nie będę was straszył, że was nie będę kochał, bo wiem, że wam zależy tylko na was samych, więc was postraszę, że wam zagrożę, że powiem wszystkim, że jestem kobietą. To pewnie koniec miłej gadki co?" Wtedy ojciec wyszedł. Cała rozmowa wyglądała jakby rodzic wpadł, żeby za pomocą rozmowy przyszantażować i z manipulować syna. Kiedy wyszedł, syn schował wszystkie zapalniczki do foliowego opakowania.

Wreszcie trzecia część. Sceneria to pokój, zamknięty. Rodzice postanowili odizolować dziecko, żeby nikt nie widział, że jest chore psychicznie.  Część ścian jest pokryta fantastycznymi płaskorzeźbami, które w pewnym momencie zamieniają się w rysunki ołówkiem. Rysunki przedstawiają głowę syna i chomiki.Wiadomo, że jest zamknięty i nie ma niczego w pokoju, co zdaniem rodziców mogło by być dla niego złe. Co ciekawe syn jest teraz dziewczyną z końskim ogonem. Wpada w odwiedziny jeden mój przemądrzały kolega i zaczyna jej opowiadać, że rozkminił jak można się powiesić na lampie. W sensie, ze może samobójstwo przemówi rodzicom do rozsądku. Zaczyna rysować schematy różnych kloszy od lam i opowiada, że przyniesie jej sznurek. Ona na to, że może się równie dobrze powiesić na pasku, albo podciąć żyły potłuczonym kloszem. Złościła się też, że nudzi się, a koleżanki przysyłają jej tylko książeczki do kolorowania dla 3 miesięcznych dzieci.

Wreszcie wpada jakiś starszy, siwy mężczyzna, na krótko ostrzyżony, nieznany mi, i zaczyna po przyjacielsku rozmawiać z dziewczyną o rzeźbach. Okazuje się, że teraz już nie może rzeźbić, ale rysuje, możliwe, że zabrali jej ostre przedmioty.Przyglądają się rzeźbie i ona jakby sama ożywa i staje się filmem. Na filmie hippis biegnie drogą. Mężczyzna pyta co się z nim stało, a dziewczyna odpowiada, że został zmiażdżony przez ran-tuan. Ran-tuan okazuje się walcem drogowym, z naczepą w kształcie klatki. W klatce siedzą obdarci hindusi w turbanach. Walec go goni i omal nie rozjeżdża, zahacza go tylko bokiem, ale potem przewraca się na niego. Całość sceny dzieje się w czasie jakichś zamieszek, hippis ma ubranie z frędzlami, a ucieka wzdłuż jakiegoś ogrodzenia placu budowy. Kawałki ogrodzenia są poprzewracane, a za nim są gliniaste wykopy.

piątek, 24 maja 2013

dymek

Śniło mi się, że klient zwolnił naszą redaktorkę ponieważ nie zastosowała się do nowej konwencji tłumaczenia, o której nie została powiadomiona. Konwencja wyglądała tak,  że source był w dymku komiksowym i target trzeba było zmieścić w tym samym dymku.

środa, 22 maja 2013

a zombie zombie zombie


Wprowadziłam się do nowego mieszkania. Okazało się zadziwiająco duże i miało niecodzienny układ. Poprzedni właściciele dokonali kilku dziwacznych zmian np. zabrali wannę. Zostało po niej miejsce, było wyraźnie widać, że była naprawdę duża. Zniknęła też umywalka. Była misą leżącą na marmurowej podstawie, teraz została sama podstawa, a miejsce po misie zostało zaszpachlowane jakąś marmuropodobną masą. Ściany miały jakiś żółtawy kolor. W jednym z pokojów znalazłam wielkiego pająka.

Siedząc w tym mieszkaniu rozmawiałam z rodzicami o Gosi, która znalazła świetną prace w ZOO za granicą. Rodzice zachęcali mnie do przeprowadzenia się do innego miasta i szukania pracy w ZOO tak jak ona. Uświadomiłam im, że w przeciwieństwie do niej, nie jestem zootechnikiem z wykształcenia. Poza tym nie uśmiechało mi się wyjeżdżać ze świeżo kupionego mieszkania, chociaż rozważałam wynajęcie go komuś.

Na wyspie stał dom, w którym straszyło. Właścicielka była wściekła i zdesperowana. W domu działy się rzeczy niewyobrażalne, uniemożliwiające mieszkanie tam. Właścicielka pokazywała jakiejś ekipie dom i tłumaczyła co się dzieje. Domek był mały, jednorodzinny, wyspa też nie duża, okrągła. W sumie byłoby to fajne miejsce do mieszkania gdyby nie te nawiedzenie. Szukając przyczyny kręciliśmy się po budynku, aż stanęliśmy w salonie, naprzeciwko ściany. Była podejrzana na pierwszy rzut oka. Widać było na niej lekki, czarny zarys ludzkich postaci, trzech lub czterech. Wydawało się jasne, że wewnątrz ściany coś jest. Gospodyni wydawała się wiedzieć, że ściana jest problemem, ale nie chciała się do niej zbliżać. Oświadczyła, że za nic do niej nie podejdzie.

W sumie to się jej nie dziwiłam, bo ja wiedziałam, co tam się znajduje. Zwłoki, a konkretnie zamurowane zombie. Energia tych zombie się uwalniała w domu jako poltergeist. Żeby uzdrowić sytuację, trzeba było się ich pozbyć. Ale wyciąganie ząbi za ścian nie jest łatwe ani bezpieczne, pewnie równie trudne jak umieszczanie ich wewnątrz.
Użyliśmy haków i linek holowiniczych, zaczepiliśmy haki o zombie (znaczy wbiliśmy je) i za pomocą samochodu albo silnika, zaczęliśmy je holować tak, że wyrwaliśmy trupy ze ściany.

wtorek, 21 maja 2013

potop na płaskowyżu


Pamiętam, że szłam za Olą. Byłyśmy w jakimś starym zamku i robiłyśmy jumping puzzle, który nie zawierał, co prawda skakania ale za to sporo wspinaczki. Chodziłam po wąskich gzymsach i mijałam wystające kolce. W pewnym momencie dotarłam do miejsca gdzie się już nie dało. Ola przeszła, ale ja już się miałam poddać. Uparłam się jednak i zawzięłam i się wreszcie udało. Kiedy wyszłyśmy na górę, okazało się, że stoimy na płaskowyżu. To było dziwne, bo puzzle był wyraźnie we wnętrzu, a płaskowyż był otwartą przestrzenią, z małymi pagórkami od czasu do czasu. Był ładny, słoneczny dzień, a na jednym z pagórków stał indiański namiot. Przed namiotem siedział stary Indianin i jego synek. Ojciec tłumaczył dziecku, że ich namiot zaleje nadchodzący potop i pokazywał mu pagórki, które będą wystawały nad powierzchnię wody.

Potem miałam się żenić z Justyną, nie wiem z jakiej okazji. Prawdopodobnie miało to jakieś powiązania z kimś z mojej rodziny, kto się akurat hajtał. Dostałam cały wykład, że ponieważ nie chodzę do kościoła, to muszę się nauczyć, co robić podczas ślubu. Na przykład, w którym momencie muszę najgłośniej jak potrafię śpiewać pieśń patriotyczną. I tu mi coś zaczęło nie grać. Kościół i ślub dwóch lasek? Coś nie tak. Wtedy usłyszałam, że chodzi jednak o ślub cywilny. Wzruszyłam ramionami i już się szykowałam, kiedy okazało się, że mam tam iść sama, bo Justynie coś wypadło. To już było przegięcie. Powiedziałam, że ślubu nie będzie i żeby się zgłosiła kiedy będzie miała czas, to może wtedy założę nawet białą kieckę.

poniedziałek, 20 maja 2013

ke-babka

Skoro już mam nową, płaską podłogę, zamierzam ułożyć puzzle, wiec udałam się do ciotki, mieszkającej na wsi, z zapytaniem czy mogłaby oddać mi kilka pudełek z tych co jej dałam. Zresztą i tak widziałam kawałki puzzli w ich śmieciach, więc wywnioskowałam, że raczej nie układają ich. Niestety za każdym razem kiedy chciałam zabrać puzzle, jej syn dostawał ataku złości, jak dziecko po odebraniu zabawki. W każdym razie udało mi się zabrać moje najnowsze puzzle z 5 tysięcy kawałków.

Potem właziłam w podwórko jakiejś warszawskiej kamienicy, częściowo zrujnowanej, albo zapuszczonej. I nie zauważyłam tabliczki informującej o psie. Na szczęście pies okazał się być przyjazny i zamiast gryźć zaczął się łasić.

Potem szłam ulicą z Goofym i Myszką Miki, a przed  nami szła ta animowana krowa, bodajże Anabela. I mówiliśmy, że z niej żadne mięso, tylko kebabka i wiedzieliśmy, że zaraz się zakochana rzuci na Goofiego,co też uczyniła.

Przez większość snu przewijał się motyw dziecka w kacie. Siedzi sobie jakaś skulona postać, a jak rzucę na nią okiem to podnosi głowę i okazuje się, że mordę ma wykrzywioną i paskudną jak grzech śmiertelny w listopadową noc.

niedziela, 19 maja 2013

sen obfitujący w fuj, do tego stopnia, że aż intryguje

Byłam z szefową (uber szefową) w  mojej szkole i wybierałyśmy się do toalety. Ona zaproponowała, że skorzystamy z firmowej toalety jakiejś organizacji, trochę się bałam, ale co tam, jak szefowa idzie to ja też. Wnętrze okazało się przypominać łazienki w kinach, długi rząd drzwi, a kiedy otworzyłam pierwsze zobaczyłam ciemną wodę prawie, że przelewającą się z sedesu. Zamknęłam drzwi i wybrałam inną kabinę. Usiadłam na sedesie i słuchając szefowej mówiącej coś zza drzwi zamierzałam sikać, kiedy zdałam sobie sprawę, że sedes jest mega wielki. I moje siedzenie, a właściwie większość mnie tkwi w nim. Z mojego punktu zobaczyłam, nade mną krawędź sedesu, wewnętrzną (fuj) pokrytą przylepionymi do niej włosami łonowymi (fuj fuj fuj). Sama bym nie wyszła, ale poprosiłam szefową o pomoc, czy też ona sama zapytała, czy mi podać rękę. Wyciągnęła mnie, a kiedy wyszłyśmy z toalety, zauważyłam, że ludzie dookoła chodzą zupełnie nago.

złapać ciemność

Z jakiegoś powodu dookoła kręciły się niewidzialne dla innych strzępki ciemności. Wisiały w powietrzu niczym dym, a ja mogłam wyciągnąć rękę i je złapać, co też czyniłam. Wrażenie było jakby ścisnąć chomika. Technicznie rzecz biorąc nie powinnam ich była widzieć, ale widziałam. Jeden z nich okazał się być humanoidalny i wielkości człowieka, zamierzał mnie zabić, a ktoś zamierzał mnie uratować. Ale zanim obaj cokolwiek zrobili, rzuciłam się na ziemie i pięknym ślizgiem podcięłam temu czemuś nogi, a kiedy wyrymnął się jak długi, mój obrońca go dopadł.

Potem pamiętam, że byłam na strychu i szukałam namiotu na wyjazd z Justyną. Spodziewałam  się, że będzie lalo, a w ogóle miałyśmy jechać na lodowiec, więc pakowałam ciepły śpiwór i zabierałam zimowe ciuchy. Namiot sam miał rozmiar mojego złożonego płaszcza od deszczu. Zastanawiałam się, gdzie są śledzie i czy w ogóle są. Jestem pewna, że jakąś rolę we śnie odgrywały kucyki pony, ale nie wiem jaką.

piątek, 17 maja 2013

pralka

Weszłam do łazienki i zauważyłam, że od drgań pracującej pralki odpadają płytki z podłogi. W sumie dziwne, bo patrzyłam na wannę, a nie na pralkę. W każdym razie udałam się do domu koleżanki, szukać płytek pasujących do podłogi. W domu u koleżanki był cały market, ale oczywiście nie znalazłam w nim tego czego szukałam.

matura to bzdura

Dziś jakiś gostek poinformował mnie, że rozszerzona matura po angielsku będzie nie dość, że długa i trudna to w dodatku będzie na papierze w ilościach przemysłowych i trudną będzie ją unieść. Powiedziałam mu, że mógł mi już oszczędzić tego info, bo w końcu właśnie ją mam zdawać, a zależy mi na jak najlepszych wynikach.

środa, 15 maja 2013

złoto i ogień


Szwendając się po okolicznych osiedlach trafiłam na park, którego nie widziałam nigdy wcześniej  W parku było jeziorko, w sumie płytkie, może maksymalnie metr wody na środku, ale było niezwykłe ponieważ większość jego dna pokrywały monety. Ludzie wrzucali je na pamiątkę najwyraźniej. Pamiętam, że początkowo brzydziłam się do niego wejść, bo wydawało mi się, że miejscami ma na dnie muł, ale przekonałam się, że to tylko miejsca gdzie nie ma łachy monet spoczywającej pod wodą.  Uniosłam nieco spódnicę i weszłam do wody.

Wydaje mi się, że idąc za radą przewodniczki przeszłam na drugą stronę zbiornika i znalazłam się w podziemnym kompleksie. Okazało się, że jeziorko to tylko część atrakcji. Całość kompleksu to podziemia, leżące nad zbiornikiem z lawą i źródłami geotermalnymi. Ściany, sufit i podłoga były rozżarzoną magmą, ale nie parzyły. W ciasnych korytarzach było ciepło, ale bardzo gorąco, raczej tak jak ciepło jest tuż obok kaloryfera. Światło było naturalne, zero żarówek, tylko lśniąca na czerwono masa płynnych skał. Nie widziałam żadnych stempli, ani zbrojeń ale nic się nie waliło.
Po chwili znalazłam zbiornik z gorąca wodą, małe jeziorko wyżłobione w skale, otoczone stalagmitami. Na dnie było pełno monet, a tabliczka obok głosiła po polsku „Jeżeli chcesz wrócić do Polski wrzuć monetę”a obok wisiała druga „Wrzuć monetę, jeżeli chcesz wrócić do Chin”. Słowo „Chin” było wschodnim znakiem, reszta napisu polskim, ale i tak wiedziałam, że to po chińsku.

Wygrzebałam portmonetkę z torby i wyjęłam z niej garść żółtych drobnych. Wrzuciłam je do fontanny mówiąc „O wielkie duchy podziemi, obdarzcie mnie swoją łaską”. Przewodniczka skomentowała to, sugerując że strasznie dużo wrzuciłam tej ofiary. Pamiętam, że dla mnie to było naturalne.  W końcu prosiłam duchy o obdarzenie bogactwem, bo chyba o to chodziło.

Dalej szłam sama, różnymi korytarzami i salami wyżłobionymi w lawie, skąpanymi w blasku ognia.  Przez pewien czas krążyłam tak, zwiedzając, aż trafiłam na miejsce, gdzie korytarz skręcał, a po obu jego stronach, tuż przy ziemi znajdowały się lśniące na niebiesko przedmioty. Sądzę, że to były generatory pola siłowego, które zatrzymywało to co jest poza obiektem dostępnym do zwiedzania.
Kiedy tak stałam, zauważyłam na ścianie za zakrętem cień potwora, wyglądał jak smok albo dinozaur, z cała pewnością miał ostre zęby i kolce na grzbiecie. Przestraszyłam się i uciekłam. Żeby było szybciej, zjechałam na siedzeniu tunelem, którym przyszłam, potem rzuciłam się biegiem do wyjścia. Przez chwilę zastanawiałam sie, czy nie zgubiłam drogi i nie rzuciłam się w kierunku potwora, ale na szczęście nie zrobiłam tego.

poniedziałek, 13 maja 2013

Turcja i tytani


Byliśmy na wycieczce w Turcji, która w tym śnie była raczej krajem barbarzyńskim i mocno radykalnym. Z jakiegoś powodu byłyśmy na lotnisku, ja i moja siostra. Wybrałam się z nią na wycieczkę, chociaż pomysł za bardzo mi się nie podobał, ze względu na ewentualne kulturowe problemy. Wolałabym pozostać na lotnisku gdzie było bezpiecznie, ale ona wyszła sobie i nie chciałam, żeby była sama.  Nie umiałam jej też przekonać, że powinna zostać.
Kultura faktycznie miała swoje dziwactwa. Jeszcze na lotnisku ktoś pokazywał nam rzędy drewnianych czarek, do jednych trzeba było sikać, a w drugich myć ręce i wcale nie tak łatwo je było odróżnić. Wszystkie stały w rzędzie na jednym stojaku, a te do sikania miały niedoszlifowaną krawędź.
Na spacerze ruszyłyśmy na ukos przez pola, a ja cały czas się zastanawiałam, czy oni nie mają tu jakiegoś mega ważnego rytuału przekraczania miedzy. Każde odstępstwo od tradycji mogło spotkać się z agresją. Pogoda nie sprzyjała, bo wiało, a niebo zasnuwały szare chmury. W oddali widziałam ludzi ubranych w tradycyjne stroje, rzuciła mi się też w oczy karawana czarno-białych kotów idących gęsiego. Było ich chyba trzy i szły w wyraźnie zorganizowanym szyku.
Potem scena była jeszcze dziwniejsza, ponieważ akcja zaczęła się rozgrywać we wnętrzu statku  Enterprise. Załoga statku była podwójna, każdy miał swojego sobowtóra. Jedni tu po prostu byli od początku, a inni wyszli z równoległego świata, uzbrojeni w legendarną broń, żeby zabić tytanów.
W sumie obie strony dążyły do obalenia tytanów, którzy uważali się za bogów. Jak się jednak okazało, ci miejscowi woleli wziąć sprawy w swoje ręce. Jak tylko zobaczyli broń, stwierdzili, że to oni będą jej używać i skonfiskowali ja całą. A każda broń miała swoje imię i była inna. Załogę, która z nią przybyła skazano na obcięcie głowy w poniedziałek. Nie wiem czemu okazali taką agresję, ale ewidentnie nie spodobali im się przybysze.
Pamiętam, że kogoś  z lokalnej załogi udało się nam (bo byłam po stronie przybyszów) zabić na amen jeszcze na etapie pozbawiania nas broni. Ważne, że na amen, ponieważ ich medycyna pozwalała na całkiem konkretną regenerację. Żeby ocalić jednego z nas uknuliśmy plan. Córka kapitana (lokalnego) zdecydowała się nam pomów i oświadczyła ojcu, że zaszła w ciążę z jednym z przybyszów i teraz trzeba zorganizować ślub.
Cała rozmowa na ten temat była abstrakcyjna. Byliśmy tam ja, ojciec panny młodej,  i  ojciec/kapitan pana młodego i oboje młodzi. Stali przed nami i patrzyli w ziemię czekając na werdykt.  O dziwo obaj kapitanowie siedzieli obok siebie i rozmawiali jak gdyby wcale się nie nienawidzili. Nasz kapitan rzucał podwładnemu pieprzne żarciki, o tym jak się mu w ogóle udało trafić w dziurkę. Opisywał też zakupy konieczne do ślubu, a z drugiej strony ja usiłowałam nakierować rozmowę na to, że w tej sytuacji nie można nas ściąć.
Kapitan na przykład mówił, że ślub jest w poniedziałek, ale jego syna tam nie będzie chociaż to przecież jego ślub, ale nie dodawał, że będzie wtedy trupem, tylko mówił, że  będzie na ślubnych zakupach. Ja natychmiast dodawałam uwagi o utracie głowy i o robieniu różnych rzeczy z głową, tak żeby skierować rozmowę w stronę egzekucji. Generalnie próbowałam wyjaśnić, że jak  go zdekapitują to ceremonia się nie odbędzie i dziewczyna zostanie sama w ciąży.
Rozmawialiśmy też o tytanach, który lokalnie najwyraźniej byli uważani za bogów, ale tylko dopóki nie znalazła się na nich broń. Coś jak znienawidzony szef, który nagle zostaje zdegradowany.  Byli ogniści, zbudowani z lawy i trzeba było ich zabić. Potem rozmowa zeszła na żywioły i rozmawialiśmy o wodzie z kranu, która jest według mnie tożsama z oceanem. Mój rozmówca twierdził, że woda w szklance jest oceanem tylko przez kilka dni, bo potem jest brudna. Ja polemizowałam z nim, mówiąc, że każda woda jest oceanem zawsze, bo jest przecież tym samym żywiołem. Pytałam, czy naprawdę myśli, że jak zapala zapalniczkę to nie przybywa Ogień ( w sensie boskim).

niedziela, 12 maja 2013

zombie...znów


Byliśmy uczniami i władze szkoły spędziły nas wszystkich na pogadankę z policją. Policjanci zadawali kilkorgu uczniom pytania, ale nikt nie słyszał jakie, nie słyszeliśmy też odpowiedzi. To dlatego, że policjanci zapomnieli mikrofonu. Nagle wybuchło straszne zamieszanie i trzeba było rozpędzić tłum zdenerwowanych ludzi.
Potem dostałam zlecenie, żeby spędzić noc w domu, na łodzi stojącej na podwórku. Kiedy spróbowałam okazało się, że to niewykonalne, bo przyłażą zombie i nas zjadają. Pobiegłam na skargę do wojska, a oni mi na to, że to norma, tego zlecenia się nie wykona, bo tam są zombie i zawsze tam były i nic z tym nie zrobię.

czwartek, 9 maja 2013

kawaleria i choroba żydowska

Pierwsza scena snu to widok kawalerii, w pełnym galopie,  pomykającej na ukos przez pola.  Sprawiło to, że zastanowiłam się jak u licha piechota ma nadążyć za tak przemieszczającą się armią.

Potem moja uwaga przeniosła się na dwóch smętnych gostków, jadących na furmance z jasnego drewna, zaprzężonej w jednego konika. Skarżyli się na swój los ponieważ jak zwykle z wyprawy na smoka nie przywieźli niczego wartościowego. W przeciwieństwie do ich bogatych kolegów. Wygląda na to, że pieniądze ciągną do bogatych i oni dostają lepsze łupy niż biedni. Co nie jest sprawiedliwe, bo o ścianę dbać muszą wszyscy.

Ściana jest pokryta tynkiem ze wzorem mgławic, wzór jest nieco różowy i wygląda dość mistycznie. Niestety kawałki ściany naszych gostków są w opłakanym stanie. Żeby naprawiać lub dodawać wzór, trzeba używać tego, co dostanie się za pokonanie smoka. Oni dostają badziewie więc nic dziwnego, ze ich ściana oblazła prawie cała.

W następnej scenie poradzili sobie jakoś i przywieźli bogate łupy. Zaczęli naklejać na ścianę zdjęcia aktorek i wyglądało na to, że ładnie sobie poradzą, kiedy jakiś autorytet oskarżył ich o abominację. Najwyraźniej jakoś niewłaściwie zdobyli te pieniądze. Mężczyzna, który z nimi był, wpadł w panikę, rzucił się na ziemie i zaczął krzyczeć "mówiłem!", a wtedy wściekły tłum zakłuł go włóczniami.

W następnej scenie moja mama, w moim niebieskim szlafroku wychodziła z płaczem od lekarza. Gabinet był w mojej podstawówce w męskiej toalecie na dole. Powiedziała, że wszystko będzie dobrze, ale wiedziałam, że ma chorobę Żydów (znaczy dotykającą tylko Żydów) i umrze. Potem widziałam tatę jak na pustyni usypuje grób z kamieni.

W następnej scenie jechałam po naszej ulicy kombajnem. Jechałam do pracy, bo byłam ogrodnikiem. Jakiś klient zamówił ogródek i tłumaczyłam mu, że ogródki wymagają pracy i na tym właśnie polega fun, żeby pracować nad nimi samemu. Sugerowałam mu, że powinien założyć ogród angielski, bo tam są tylko krzaki i trawa i będzie mniej pracy miał. Ale on się uparł, że przy normalnym też będzie mało roboty, bo widzi jak sąsiad podlewa swój, a jak zapomni podlać to najwyżej coś obumrze.

wtorek, 7 maja 2013

po co właściwie?


Przyznam, że początku snu zupełnie nie kojarzę. Tonie w mroku niepamięci, możliwe, że  w ogóle go nie było, a sen bezczelnie udaje, że jakoś logicznie się zaczął, a dziury w fabule zwala na moją sklerozę. Pamiętam, że tata nie chciał czegoś mi dać albo na coś mi pozwolić i strasznie płakałam. Nie wiem czy było mi smutno, ale pamiętam, że bardzo chciałam dostać to czego chcę.
Tak długo wierciłam mu dziurę w brzuchu, że wreszcie się zgodził i wyszło na jaw, że chodzi o odpalenie i przeprowadzenie mnie przez wyjątkowo trudnego questa. Quest dla laików – zadanie, za które dostajesz doświadczenie i nagrodę. W tym wypadku nagroda była warta wysiłku, bo chodziło o nieśmiertelność.
Pierwsze etapy questa były ciężkie ale nie skomplikowane, standardowe zabicie potwora. Ale jak przystało na zadanie z atrakcyjną nagrodą, etapów było więcej i każdy kolejny trudniejszy i bardziej abstrakcyjny. Pokonywałam je kolejno, aż dotarłam do ostatniej trójki.
Dwa trudne testy w tym jeden wymagający podzielnia określonej liczby pokoi i przebiegnięcia kotem Pepperem przez kilka pomieszczeń zostały wykonane. W zasadzie ostatni task był tylko formalnością. Martwiłam się tym, że może kot nie przebiegł, któregoś pokoju, wlazłam nawet obcym ludziom do domu, żeby przepuścić przez ich pokój Pieprza.
Nie wpadłam na to, że ostatnie zadanie będzie najtrudniejsze. Domyśliłam się tego dopiero po przebudzeniu. Ostatnie zadanie polegało na odpowiedzi na pytanie – czemu chcesz być nieśmiertelna?
 

poniedziałek, 6 maja 2013

kur zapiał


Dziś miałam kilka snów, ale kocia aktywność poranna, to znaczy bieganie z rykiem po mieszkaniu i naparzanie się po mordach, ujemnie wpłynęła na zapamiętywalność. W pierwszym śnie byłam kolejno trzema osobami. Jedną z nich był nietoperz, który obserwował sytuację w nocy, a innym kogut, który nad ranem odpędził złe siły swoim pianiem. Pamiętam, że zdarzenia nocy, którą obserwowałam dotyczyły śmierci jednego z bohaterów Dostojewskiego – księcia Myszkina.
Potem stałam na przystanku autobusowym – PKP Włochy z książką w ręce i zakuwałam mega ważny wzór przed egzaminem. Obok mnie stał mężczyzna, który pokrzykiwał na mnie kiedy tylko traciłam koncentrację. Pokazywał palcem na książkę i kazał zakuwać dalej. Na nadchodzącym teście jednym z trzech pytań miało być narysowanie związku chemicznego, którego budowę zakuwałam. Próbowałam skojarzyć go sobie jakoś z sylwetką rysunkowego ludzika.
Pierwszy test miałam już za sobą, zbliżałam się do dwóch kolejnych kiedy obudziły mnie koty.

Lilie


W rodzinnym mieście jest łąka, na łące rosły dwie wierzby, które dla mnie jako dziecka były ważnym punktem orientacyjnym i miejscem zabaw. We śnie byłam na tej łące i obserwowałam kwiaty, żółte lilie. Cała łąka była ich pełna. Z daleka patrząc można było odnieść wrażenie, że to pole rzepaku, ale z bliska okazywało się, że to ładne, wysokie lilie rosnące w trawie.
Pobiegłam do domu po aparat, a na schodach minęłam się z ciotką Marysią. Nie poznałam jej, takiej młodej, z krótkimi włosami i pchającej wózek. Poza tym stała pod słońce. Wyjaśniłam jej to, kiedy już zorientowałam, że to ona.
Z aparatem w ręku ruszyłam przed siebie, aż stanęłam nad Wisłą przed mostem. Most wyglądał nieco niebezpiecznie, bo nie miał barierek, ale robotnicy zapewnili mnie, że jedyne przeróbki jakim poddają most są drobne i mogę się co najwyżej spodziewać kilku belek na drodze. Poza tym trasa jest dość szeroka więc można spokojnie przejść.
Tuż przy skręcie w Nowy Świat kupiłam sobie kilka kulek lodów i ruszyłam dalej. Niestety mostu Poniatowskiego już nie pokonałam, bo zatrzymała mnie ciemność. Jakiś chudy stwór z dymu i morku zastąpił mi drogę i musiałam zawrócić.

piątek, 3 maja 2013

byk i farba

Wybierałam się gdzieś gdzie miałam nocować, ale miałam ze sobą tylko poduszkę, i zastanawiałam się jak ja będę tam spać, bez koca. Miałam ze sobą model byka z masy papierowej, który powinnam pomalować na czarno, ale malowałam na biało-szaro nie wiedzieć czemu, bo nigdzie nie mogłam znaleźć czarnej farby.

czwartek, 2 maja 2013

oferta


Oświadczył mi się jakiś mężczyzna, zrobił to ponieważ tak mu poradził jego terapeuta. Ja się nie wiedzieć czemu zgodziłam, ale martwiło mnie to, że on jest katolikiem i już się zastanawia nad ślubem kościelnym i przejmuje moim ateizmem. Chciałam go pocieszyć, że nie jestem ateistką ale przecież katoliczką też nie jestem.

błoto


Kojarzycie kurz jaki zbiera się na ulicach w lato? Ziemia, śmieci, strzępki opon, rdza i olej napędowy, a do tego starty przemielone ma drobny, jednolity brud, który w czasie deszczu staje się szarą, śliską, metalicznie pachnąca niehigieniczną masą. Ten dom był wypełniony czymś takim właśnie.
Sam dom był wysoką kamienicą z architekturą typową dla snu,  drewniane schody ciągnące się prawie przez całą szerokość wnętrza, tak jakby dom był stworzony tylko dla nich. Dookoła w szarym półmroku ukrywały się sugestie drewnianych barierek i innych niedookreślonych elementów, okna nawet jeżeli były obecne, nie rzucały się w oczy.  Całość prezentowała się ponuro i paskudnie, a oprowadzała mnie po tym architektonicznym cudzie matka. Nie moja rzecz jasna ale dziewczyny, która tu mieszkała i cierpiała na nerwicę.
Jak zwykle we śnie ani matka ani córka nie posiadały imion ani twarzy, ale były bytami kobiecymi, które określić można było tylko po ich pokrewieństwie ze sobą. O wieku matki bladego pojęcia nie mam, córka był bardzo młoda, kto wie, może nastolatka. Jej nerwica okazała się być dziwactwem polegającym na zamiłowaniu do zjeżdżania po schodach w fali ulicznego błota. Właśnie tego błota, o którym pisałam na początku.
Jego pochodzenie pozostało dla mie nieznane, a jego ilość była przerażająca. Wielka fala, przesuwała się w dół kamienicy przy akompaniamencie oleistych mlaśnięć, a córka upaćkana od góry do dołu płynęła razem z nią, zanurzona i zjednoczona z szarym mułem.
 Matka patrzyła na to wszystko z pewną dozą bezradności, zdając sobie sprawę ze szkodliwości tego błota, a jednocześnie będąc przekonaną, że musi zapewnić dziecku środki do pielęgnowania jego zachcianki. Błoto w rzeczy samej było szkodliwe, bo kiedy spojrzałam w lustro, zauważyłam czerwoną, podpuchniętą plamę na swojej twarzy. Uniosłam rękę i dotknęłam jej.
Kiedy córka spłynęła już na dół, jej dwie koleżanki wpadły w odwiedziny. Obie z włosami zaczesanymi w koński ogon, opalone na solarium, markowo odziane w rozkloszowane spódniczki i szpilki, modnie chude i z oczyma skrytymi za ciemnymi okularami. Obie trzymały drogie torebki sposobem na krwiodawcę. Powitała je nawet nie wstając z podłogi. Zresztą nie wyobrażam sobie jakby mogły jej dotknąć.
Potem wpadła Paula, moja dawna znajoma ze szkoły, a potem pracy i Justyna, która pasowała do tych dwóch wypacykowanych anorektyczek jak pięść do nosa. Nie wiem co tam robiła.