Strony

piątek, 29 listopada 2013

a zombie zombie zombie

Szłyśmy ulicą w letni dzień, kiedy nagle zobaczyłam wchodzących przez bramę do parku kultystów chaosu. To nie wróżyło niczego dobrego. Niby wyglądali normalnie, ale zdawałam sobie sprawę, że byli ekstremalnie niebezpieczni. Poleciłam towarzyszom, żeby ominęli ich ostrożnie, nie rzucając się w oczy i bez gwałtownych ruchów.
Moje podejrzenia szybko się potwierdziły, kiedy w uliczce zaczęły pojawiać się pierwsze zombie.  Zhaitan zaatakował i miasto miało ulec zagładzie. Mój przyjaciel wskazał mi ruderę przy drodze, bardziej meta meneli niż dom, ale postanowiliśmy się tam schować. Wnętrze okazało się być czyimś mieszkaniem, eleganckim, z kotem śpiącym słodko na poduszce, tarasem i w ogóle nie przypominało tego, na co wyglądało z zewnątrz.
Nagle na parapet od zewnątrz wskoczył rudy kocur, ze zdobyczą w pysku i już miał wejść przez uchylone okno, kiedy zamknęłam mu je przed nosem.  Zrobiłam to ponieważ widziałam, że niesie nie mysz albo ptaka, ale szczątek ludzki. Obawiałam się, że naniesie nam zombie zarazy. Na szczęście kiedy pojawił się właściciel mieszkania nie przejął się tym, bo rudy kot nie należał do niego.
W każdym razie zabraliśmy zapasy i postanowiliśmy się przenieść z dala od zombi. Mieliśmy do zabrania tyle pieniędzy, że mężczyźni wrócili po nie, a ja zostałam w nowym miejscu czekając na nich. Wrócił mój przyjaciel, sam i powiedział, że tamten drugi skusił się, poszedł szabrować mieszkania i zjadły go zombie. Cóż..taki los podczas ataku żywych trupów.
Potem znów zmienialiśmy miejscówkę, po drodze podjechaliśmy do banku żeby zrabować pieniądze. Bank był opancerzony i zombie nie wlazły do środka. Za to apokalipsa nieumarłych nie spowodowała najwyraźniej przerwy w pracy, bo wszyscy normalnie siedzieli w swoich okienkach i stukali w klawiatury.
Gdzieś tu sen się rozmył i wypłycił, ale wciąż zdawałam sobie sprawę, że trzeba być cicho. Zasłaniałam jakieś okna, żeby nie zaalarmować zombie. I wtedy właśnie zadzwonił budzik, a ja obudziłam się z przekonaniem, że zombie już to usłyszały i truchtają właśnie, żeby mnie zjeść.

czwartek, 28 listopada 2013

klucz i okno

Stałam z przyjaciółką przed wejściem do piwnicy. Piwnica zawierała ciemność, ale jakąś taką jak na filmie, szklaną może albo przejrzystą? Opisywanie logiki snu jest niemożliwe. Zapytałam ją czy chce zajrzeć, bo być może piwnica zawiera jakąś wskazówkę odnośnie naszej gry. Gra była związana z domem i polegała na szukaniu kolejnych wskazówek do rozwiązania tajemnicy, albo znalezienia skarbu.
Kolejną wskazówką było okno na strychu, takie małe półokrągłe okienko (we śnie było kwadratowe), zamknięte na klucz. Kiedy chciałam je obejrzeć wpadła policja i nas przegnała. Znaczyło to, że okno jest ważne i trzeba znaleźć klucz. Klucz się okazało znalazł bardzo łatwo. Poprzedni właściciel domu go odnalazł i podpiął pod swoje klucze do domu. Nikomu nie przyszło do głowy, że można je było ukryć tak banalnie. Zdjęłam kłódkę, ale nic się nie stało. Właściwie stało się tyle, że jak w nocy przyszła burza to okno zaczęło się telepać i otwarło się. Musiałam je zawiązywać na gumkę.
Zastanawiałam się czy nie powinnam była jednak przejść przez pozostałe kroki zagadki, a nie zaczynać od klucza.

wtorek, 26 listopada 2013

eat human heart

Śniło mi się, że ktoś wypuścił specjalnie sukuba z piekła (fachowo i seksownie wyglądał ów sukub, z długimi pazurami, czarnymi włosami i cały w złotej biżuterii i skąpych fatałaszkach), żeby zwiódł na złą drogę pewnego pana. Pan z zawodu dowodził armią i nie był łatwy do zwodzenia na manowce więc plan musiał być dopracowany. Sukub musiała naszykować magiczny eliksir na bazie czerwonego wina i spalić nad nim włos ofiary. Najpierw zgubiła włos, potem zgasła świeca, ale jakoś udało się jej opanować sytuację i eliksir powstał. Nalała go do kielicha i zostawiła znak, odcisk palca. Ten znak powodował, że jak ktoś wypije z tego naczynia to zostanie opętany. Nie wiedzieć czemu po drodze wino się rozlewało i uzupełnialiśmy je kwaśnym mlekiem.
Dodatkowo opętany nie zachowywał się bardzo opętanie i normalnie szykował się do bitwy. Jedynym ustępstwem na rzecz szaleństwa było to, że zatrudnił oddział Azteków, którzy wymaszerowali do bitwy z dzidami, na które dla dobrego wrażenia nadziali ludzkie głowy.  Aztekowie id ruszając do walki skandowali „Eat human heart! Eeat human heart!” z takim zapałem, że wroga armia nie zaryzykowała i rozpierzchła się bez walki. Dowódca tym razem zamiast zrobić krwawą rzeźnię, zdecydował, że będzie w miarę postępów  naprawiał to co zniszczyła uciekająca wroga armia.

czas, ogry i naziści

Dzisiejszym motywem przewodnim były podróże w czasie. Zaczęliśmy tradycyjnie od cofnięcia się w przeszłość, co powinno było być stosunkowo łatwe, więc niezupełnie rozumiem jak mogłam wylądować na jakimś zadupiu, ze złamaną noga i w towarzystwie świni. Może dlatego, że nie byłam sobą ale jakimś chłopcem. Facetom przydarzają się różne rzeczy. Co śmieszne, kiedy wracałam z przyszłości już jako dorosły mężczyzna, wylądowałam dokładnie w tej samej idiotycznej sytuacji.
Co śmieszne, kiedy byłam w przyszłości nasze miejsce startu w przeszłość znajdowało się w czymś co wyglądało jak wnętrze kamiennej wieży, ale sama wieża była wkopana w ziemię. Pamiętam ściąganie grubego, elektrycznego kabla po spiralnych schodach, na sam dół pomieszczenia. Pamiętam ciepłe światło i jakieś złocenia, których ostatnio dziwnie dużo w moich snach. Niestety podczas podciągania źródła prądu do podróży powrotnej, przyłapała nas sprzątaczka i musieliśmy udawać, że my tu też sprzątamy i w rezultacie skończyliśmy układając książki, wyjęte z kartonowych pudeł.
Przed odlotem zdążyłam zabrać jedną z książek i wcisnąć mojemu mentorowi w rękę niebieski hiacynt, dla jego dziewczyny w przyszłości.
O  dziwo skok w przyszłość doprowadził nas znów do złamanej nogi i świni, a w dodatku nasza wycieczka całkowicie rozregulowała bieg rzeczy i kiedy wróciliśmy do naszego czasu wszystko było pokręcone. Przede wszystkim, nie dopuszczono do mnie nikogo, nawet rodziny, żeby nie zaburzać niczego więcej. Chatę otoczono płotem z desek. W środku oprócz mnie byłam ja, ale jako starszy mężczyzna i z zawodu cesarz Japonii, z wyposażeniem w postaci kija.
Potem jako narrator obserwowałam kobietę ubraną w mundur SS rozmawiającą z nieznanym mi mężczyzną. Mówiła z wyraźną dezaprobatą, że teraz po zmianie przeszłości naziści opanowali cały świat i to do tego stopnia, że już nie ma wojny, ale stało się to normą. Przy peronie stała wielka parowa lokomotywa, spowita mgłą.
Potem było dziwniej bo okazało się, że z którejś z wycieczek w czasie dowódca przywiózł ogry. Zwabił je na swój statek i zabrał ze sobą. Ogry nie chciały wsiadać, bo trzeba było zanurkować, przepłynąć pod zanurzoną drewnianą ścianą i dopiero było się na trapie prowadzącym do łodzi. Do nurkowania przekonał je pies, który zawołany wykonał ten manewr bez trudu. Za nim poszły ogry i tak powstała ogrowa gwardia przyboczna dowódcy. Niestety jedno z plemion ogrów właśnie się zbuntowało i dowódca marudził, że przecież to byli jego najwierniejsi żołnierze.
Potem przemknął się przez mój sen ogr alkoholik obawiający się nawrotu nałogu i nauka manier dla ogrowych pań. Prowadził ją siedzący za stołem, w rozkroku, z piwem w ręku dowódca. Wyjaśniał na przykładach, że nie siedzi się w rozkroku, ani nie zakłada nogi na nogę.
Na końcu trzeba było przekazać pewniej kobiecie, przez czas, wiadomość, żeby nie otwierała pewnego listu. Ona bardzo chciała go otworzyć, ale było bardzo ważne, żeby tego nie robiła. Jakaś kobieta powiedziała mi, że trzeba ją zasypać tym przekazem, trzy listy daliśmy innym ludziom, żeby każdy z nich mógł pójść do niej i powiedzieć, żeby nie otwierała.

sobota, 23 listopada 2013

w labiryncie

Labirynt był okrągły i z góry przypominał ten z lśnienia. Wzór inny, ale stopień ponurości ten sam. Ogrodniczka tłumaczyła właśnie koreańskiemu dyktatorowi, że nie da się usunąć żywopłotu w pewnym miejscu, żeby stworzyć dodatkową alejkę. Problem polegał na tym, że faktycznie się nie dało, bo ktoś musiałby wejść i wyciąć kilka krzaków, a labirynt od środka był tak mroczny, że każdy normalny człowiek by zwiał  z niego.  Z poziomu człowieka było widać dolne gałęzie i pnie, a potem panowała już tylko ciemność.
Para wieśniaków (znaczy się ja i moja wieśniacka żona) odwiedzała labirynt turystycznie i postanowiła pomóc dyktatorowi w zrąbaniu tych krzewów…igłą. Tylko przy wejściu, obok budki z biletami stała bramka z wykrywaczem metali, nie pomogło to, że igłę wpięłam w kołnierz różowego swetra, na karku. Bramka zapikała, przeszukano mnie i na nic się zdały wyjaśnienia, że cerowałam skarpety i zapomniałam zostawić igły w  domu. To Korea, tu się idzie do obozu pracy za mniejsze przewinienia. Zgarnięto mnie, a moja żona miała jeszcze tylko dość przytomności, żeby krzyknąć do mnie „poduszka!”. Zrozumiałam, miałam ze sobą nową, wygodną poduszkę do siedzenia. Oddałam ją strażnikowi,  powiedziałam, że mi się nie przyda i czy mógłby dla mnie się nią zaopiekować. Oczywiście ta łapówka mogła pójść na marne, zresztą omal z rozpędu nie dałam jej bileterowi w budce, ale  mogła pomóc mi tam w więzieniu.
Zaprowadzano mnie do biura, gdzie więźniowie czekali na przesłuchania. Szliśmy przez kolejne pokoje, a ja zdawałam sobie sprawę, że nie jest dobrze. Im dalszy pokój, tym mniejsza szansa, że kiedykolwiek zobaczę wolność, a większa, że zobaczę  pluton egzekucyjny. Same pomieszczenia były luksusowymi pokojami, stylem przypominającymi te  w pałacu kultury. Znaczy klepka, złocenia i czerwony plusz. Wszędzie na posłaniach lub podłodze leżeli ludzie czekając na wyrok lub przesłuchanie. Wreszcie pozostawiono mnie w jednym z pokoi, a kiedy tylko odetchnęłam przyszedł po mnie gruby Koreańczyk w galowym mundurze, żeby zabrać mnie na przesłuchanie. Po drodze kręcił i kluczył, aż straciłam go z oczu i się zgubiłam. Wiedziałam, że jeżeli uzna, że próbuję uciec to już po mnie. Na szczęście ktoś wskazał mi drogę i dotarłam do sklepu jubilerskiego gdzie wszedł mój grubas. Nawiasem mówiąc, błędem było pytać o „grubego” strażnika, bo to mogło oznaczać, że uznaję iż jest otyły, krytykuję go i system. Powinnam powiedzieć, że jest duży, albo dobrze odżywiony.
W samym sklepie skręciłam znów źle, poszłam do stoiska z biżuterią, zamiast na zaplecze. Ale jakaś kobieta ofuknęła mnie i wskazała drogę.  To co mnie uderzało, to kontrast pomiędzy luksusem, a biedą i uciskiem. Ja szłam prawdopodobnie na śmierć, a tu mogłam popatrzyć na majątek i luksusy bogaczy.
Wreszcie dotarłam. Przeprosiłam mojego grubasa, za spóźnienie, powiedziałam że się zgubiłam. Strasznie go to rozbawiło, najwyraźniej podobało mu się nabijanie z kmiotka. Położył na stole przedmioty, które wyjął z mojego plecaka i zapytał co to. Najpierw była strzykawka, wciąż zapakowana w folię. Opowiedziałam mu o moim kocie chorym na nerki, który nie znosi swojego jedzenia i dostaje karmę w strzykawce. Strasznie się śmiał i pokazał na baterie do pilota. Tu już  nie wiedziałam co powiedzieć, ale na szczęście się obudziłam.


dom na rozlewisku

To był czas świeżo po wojnie i nikt nie spodziewał się takiej inflacji pod panowaniem komunistów. Rodzice zamierzali kupić dom nad rzeką. Dla mnie ten dom był jakąś makabrą. Przede wszystkim, miałam trudności z ustaleniem, czy to dom, pałac czy statek, który utknął na mieliźnie. Był wielki jak wieżowiec, drewniany, zabytkowy i częściowo zatopiony. Dwa skrzydła stały na brzegu, a centrum (bądź też tył, bo architektura przestrzenna we śnie nie jest moją mocną stroną) pozostawało zanurzone w nurcie Wisły. Woda była szara, spieniona i nie wyglądała jakby miała poprzestać na pożarciu tylko kawałka budynku.  W każdym razie do zakupu nie doszło, bo dzięki inflacji pieniądze, które odłożyła rodzina, okazały się być totalnie śmieszne i zrezygnowali z nabycia rezydencji.
Ja tymczasem przeprawiłam się na drugą stronę rzeki. W dość ciekawy sposób, ponieważ wysoko nad nurtem umocowano bambusowe tyczki, połączone w szyny.  Szyny były wąskie i niestabilne, ale delikwent korzystając z jakiegoś wielokrążka mógł się na nich położyć i przejechać na drugą stronę. Napędzało go podczas przeprawy papierowe skrzydło, przypominające lotnię, które miał pod brzuchem. O dziwo przejechałam wodę, a  twarde lądowanie na kamieniach na drugim brzegu i tak zostało przyjęte z entuzjazmem widowni.

dom na rozlewisku

To był czas świeżo po wojnie i nikt nie spodziewał się takiej inflacji pod panowaniem komunistów. Rodzice zamierzali kupić dom nad rzeką. Dla mnie ten dom był jakąś makabrą. Przede wszystkim, miałam trudności z ustaleniem, czy to dom, pałac czy statek, który utknął na mieliźnie. Był wielki jak wieżowiec, drewniany, zabytkowy i częściowo zatopiony. Dwa skrzydła stały na brzegu, a centrum (bądź też tył, bo architektura przestrzenna we śnie nie jest moją mocną stroną) pozostawało zanurzone w nurcie Wisły. Woda była szara, spieniona i nie wyglądała jakby miała poprzestać na pożarciu tylko kawałka budynku.  W każdym razie do zakupu nie doszło, bo dzięki inflacji pieniądze, które odłożyła rodzina, okazały się być totalnie śmieszne i zrezygnowali z nabycia rezydencji.
Ja tymczasem przeprawiłam się na drugą stronę rzeki. W dość ciekawy sposób, ponieważ wysoko nad nurtem umocowano bambusowe tyczki, połączone w szyny.  Szyny były wąskie i niestabilne, ale delikwent korzystając z jakiegoś wielokrążka mógł się na nich położyć i przejechać na drugą stronę. Napędzało go podczas przeprawy papierowe skrzydło, przypominające lotnię, które miał pod brzuchem. O dziwo przejechałam wodę, a  twarde lądowanie na kamieniach na drugim brzegu i tak zostało przyjęte z entuzjazmem widowni.

środa, 20 listopada 2013

mapa

Byłam na wystawie, którą organizował Królik wspólnie z jakąś organizacją charytatywną. Wystawa miała prezentować nieznane szerszej publiczności fakty i ciekawostki naukowe. Jak się dowiedziałam, kosztowała zaledwie 13 dolarów, mimo tego, że część wystawy zawierała palmy, piasek i tropikalne morze. Pomimo piasku i morza, całość mieściła się w Warszawie i udałam się na nią z U. i M. Sama wystawa była interesująca ale nie dopracowana. Podobało mi się stoisko gdzie dzieci mogły malować kredkami w różnych odcieniach bieli, ale pokaz z samoopalaczem i drinkiem energetycznym nie wypalił, bo chudy młodzian, który go organizował, otwierając szafę potrącił trumnę stojącą na stoisku obok. W trumnie leżał ochotnik udający denata, a kiedy katafalk się zachwiał, składane harmonijkowe wieko przycięło wzmiankowanego ochotnika w połowie. Zaczął krzyczeć i miotać się i zobaczyłam, że przypomina Kurczaka z twarzy. W każdym razie reszta wystawy się nie zapisała w mojej pamięci, no może z wyjątkiem momentu, kiedy dostałam torebkę z darmową czekoladą.

Potem było gorzej bo okazało się, że M się na mnie obraziła, bo kiedyś coś powtórzyłam U, na temat tego co powiedziała jedna znajoma kretynka i teraz uważa, że jestem plotkarą. To coś dotyczyło przeglądania mapy i kobiecości podczas jazdy samochodem. Poznali, że to rozgadałam, bo U. użyła identycznego wyrażenia jak one, tylko ze złośliwym tonem. M. powiedziała, że sobie nie życzy, żebym powtarzała cokolwiek, co oni powiedzą. Potem zaoferowała się odwieźć U do domu, a ja zostałam sama na jakimś podwarszawskim zadupiu i nie wiedziałam jak wrócić.

wtorek, 19 listopada 2013

wąpierze

Byłam inna, generalnie jakimś wąpierzem byłam i ze względu na kwalifikacje, miałam zajmować się ratowaniem lokalnej ludności obszarów wiejsckich przed plagą zombie. Zombie były paskudne, ale na szczęście nie spowodowały apokalipsy i było ich mało. Siedziałam sobie właśnie w szałasie z trawy niedaleko mojego domu, kiedy zobaczyłam dwa żywe trupy. Odpaliłam zaklęcia ochronne, a zombie poszły sobie nie zwracając na mnie uwagi. Wtedy znikąd pojawiła się moja mentorka i zaczęła czynić mi zgoła niesłuszne pretensje, że moje osłony są za słabe i zombie mogły się przez nie łatwo przebić. Kiedy tak zbierałam opierdziel minęło nas dwóch panów, identycznych jak dwie krople wody, wysokich i chudych, z seledynowymi włosami. Z tego co wiedziałam, byli tacy jak ja i zajmowali się tym co ja. Tylko, że rozszerzyli asortyment o zabijanie wszelkich wąpierzy jakie spotkają. Nawet takich pożytecznych jak ja. Nie wiem jakim cudem w ogóle przeżyłam, po prostu popatrzyli na mnie i powiedzieli, że mają teraz coś innego do roboty i sobie poszli.

kot mrożony

Stałam nad brzegiem rzeki i rozmawiałam z Marysią. Powiedziałam jej, że potrzebuję kota, a ona mi na to „to może weźmiesz tego” i zza pazuchy, a może  z wody wyciągnęła kremowego kota, zamarzniętego na kamień. Pod pewnym kątem kot przypominał człowieka zawiniętego w bandaże, tak że widać mu było tylko oczy i usta. Zabrałam go do domu i odmroziłam, wyglądał dość nędznie i martwiłam się, że może zarazić czymś moich chłopaków. Na szczęście zmienił się w rybkę i mogłam go trzymać w oddzielnym akwarium. Moje koty wrzuciłam do drugiego akwarium, ponieważ też były rybami. Trochę się martwiłam, że woda może być za zimna.

sobota, 16 listopada 2013

windy, lochy i kultyści

Z dzisiejszego snu pamiętam niewiele. Najpierw używałam windy, żeby przenieść się z jednego wieżowca do drugiego, a po drodze (zastanawiając się, jak też ta winda lata nad miastem) podleciałam do marketu budowlanego po nieco cementu.

Druga część wiązała się z moimi pracodawcami, którzy najwyraźniej mimo latających wind mieli braki w zakresie przestrzeni gospodarczej, bo trzymali bibliotekę dzieł bluźnierczych w piwnicy na ulicy. Miałam wykombinować jakieś dane o kultystach więc udałam się na ulicę, zeskoczyłam do piwnicy, odsunęłam płytę nagrobną zakrywającą dół z książkami, poklęłam na wilgoć (bo deszczu trochę naleciało) i sprawdziłam co trzeba. Jednak wychodząc zauważyłam, że piwnica jest przedzielona kratą (jak ciągi piwniczne w blokach), a po drugiej stronie, pomiędzy grobami rezydują sobie najwyraźniej kultyści, bo cała podłoga jest pomazana kredą w mistyczne znaki. Pracodawca nie widział w tym problemu, argumentując, że krata jest mocna i nie przelezą.

Potem miałam zajawkę przyjęcia kultystów na którym kobitka została  opętana przez demona. Opętanie wyraziło się najpierw przez zaatakowanie kolegi kultysty zębami i pazurami, jak to dzikie zwierzęta mają w zwyczaju. Potem przeszło do fazy drugiej, albowiem kobitka zmieniła płeć, skoczyła na inna kobitkę i zgwałciła ją, nawiasem mówiąc na pieska, na oczach wszystkich. I najwyraźniej gwałcona nie była rozczarowana albowiem, ohajtała się z owym demonicznym bytem i żyła wiele lat jako jego żona zatruwając mu życie i doprowadzając go do kilku skutecznych samobójstw. Co ciekawe zademoniona kobita chciała na starość wrócić do swojej płci, ale do tego musiałaby zgwałcić mężczyznę, a mężczyźni, dranie, się bronili. Kiedy się budziłam miałam przed oczami widok czterech lasek trzymających wyrywającego się supermana i próbujących ściągnąć z niego rajstopy.

hmmmmm

kanał

Szłam z mamą przez pole i zapytałam się dokąd idziemy, a ona mi na to, że na Hawaje. Hawaje okazały się być ujściem rzeki i mama zaplanowała sobie poprowadzić z tego ujścia kanał aż pod domu i uważała, że właściciele terenu, możliwe, że miasto, nie będą mieli nic przeciwko temu, a nawet się ucieszą. W dodatku zaznaczała sobie na asfalcie wgłębieniami, miejsce z którego zamierzała zacząć kopać w kierunku domu. Kanał miał prowadzić przez pola wzdłuż płotu aż do naszego domu.

piątek, 8 listopada 2013

dokończenie serialu :)

Ostatni urlop spędziłam grasując po sieci i oglądając seriale. W tym „Mentalistę”, wesołe opowiadanie o sympatycznym panu z wątpliwą etycznie przeszłością, który podpadł etycznie niedostosowanemu osobnikowi (czytaj psychopacie), wskutek czego ów osobnik zarzezał mu żonę i córkę. Pan współpracuje z policją, a przy okazji szuka swojego psychopaty, ażeby wywrzeć słuszną zemstę. Psychol ów o wdzięcznym imieniu Red John ma niehigieniczny zwyczaj, malowania uśmiechniętych buziek na ścianach, używając do tego łatwo dostępnego i ekologicznego surowca, czyli krwi ofiary. Przez sześć sezonów pan z policji nie może złapać owego malarza pokojowego. Nic więc dziwnego, że kiedy dowiaduje się, że jego psychol ma na ramieniu wydziergane trzy czerwone kropki, co go niechybnie wyda w ręce sprawiedliwości, popada niemal w ekstazę ze szczęścia. W ostatnim odcinku, który obejrzałam posuwa się nawet do nieetycznego czynu, żeby dopiąć swego. Pod groźbą odstrzału selekcyjnego, zapędza sześciu głównych podejrzanych w jedno miejsce i rozdziewa ich z koszul, po czym okazuje się, że kropki ma trzech, a budynek wylatuje w powietrze. Tyle tytułem wstępu.
Moja podświadomość zirytowana przeciąganiem tego polowania na Red Johna, wygenerowała własne zakończenie.
Zaczęło się od tego, że dwóch wyględnych panów wyciągnęło bohatera (którym pozwoliłam sobie w tym wyśnionym odcinku być) z leja po wybuchu. Jeden pan przyjechał nawet na motorze, chyba żeby dodać sobie lansu. Poza mną wyciągnęli jakiegoś wąsacza, który okazał się być jednym z tych niewinnych podejrzanych. Niestety okazało się, że po wybuchu nie ma już niewinnych i bynajmniej nie dlatego, że wylecieli w powietrze. Po oględzinach właściciela wąsów okazało się, że na nim też wygenerowały się trzy kropki. Na pozostałych tak samo. Trzy kropki okazały się być zakaźne. Wybuch je rozniósł na pozostałych podejrzanych i z 3 zrobiło się 6. Pogadałam sobie z brunetką (która do tej pory była niewinna) i wyjaśniła mi, że teraz o cokolwiek ją psychol zapyta to ona mu powie. Więc koniec z kontaktami z nią.
Ale był też pewien plus sytuacji, w wyniku akcji w nasze ręce dostał się miniaturowy model okolicy, którym posługiwał się nasz morderca. Model był magiczny i cokolwiek się na nim zrobiło to się zdarzało naprawdę. Stąd się brała zdumiewająca skuteczność i wszechobecność red Johna.   Nie byliśmy pewni, jak dokładnie działa ta makieta póki jakaś lama nie wylała na nią wody. To zaowocowało powodzią na terenie miasta. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam czarną wodę zalewająca ulicę. Było jej już po kostki.  Powódź ustała dopiero, kiedy przechyliłam makietę i wylałam wodę. To jak się okazało było błędem. Psychol zobaczył nagłą powódź i równie nagłe osuszenie i zorientował się kto położył łapy na jego magicznym urządzeniu.
Śledztwo utkwiło w martwym punkcie, co mnie nie dziwiło, bo okazało się, że prowadzimy je nie jako policja, ale jako dzieci. Na szczęście dla nas, ktoś wyjrzał na dwór i doznał olśnienia. Za oknem, nad zboczem góry wisiało sobie bowiem, latające obswerwatorium. Było magiczne i leżało poza miastem, a  tym samym spełniało warunki  wymagane od kwatery magicznego psychopaty.
Ostrzegłam mojego smarkatego brata, żeby nie szedł szukać piasku na babki do lasu nad rzekę, bo wiedziałam, że morderca go porwie i wyruszyłam. Oczywiście smark poszedł i został porwany. Dla dalszej akcji nie miało to jednak znaczenia.
Weszłam do obserwatorium, które przypominało bardziej luksusowo i elegancko urządzone mieszkanie.  Widać nauka dostawała niezłe dofinansowania. Psychopatę spotkałam w pokoju na górze. A właściwie to psychopatkę, bo okazała się to być blond babeczka. Siedziała na kanapie i chyba była gotowa na aresztowanie, bo przyprowadziła swoją adwokatkę (siedziała naprzeciwko niej). Oczywiście przed aresztowaniem musiała się pochwalić jaka to nie jest mądra.
A ja je wtedy na to, że nie mądra jest ale głupia. Zabija ludzi, według chuj wie jakich kryteriów, zapewne losowo, a potem maże po ścianach durne buźki. Oburzyła się i mówi, że wcale nie, bo ma wysokie IQ. A ja jej znów, że mam dupie jej IQ, i tak uważam, że jest idiotką. Wtedy zerwała się jej adwokatka i oburzona stwierdziła, że ona może potwierdzić, że Red John ma na wysokie IQ. Wydarłam się na nią, że  może i Red John ma, ale ona nie, bo nie schwytała co mówię . IQ nie ma tu nic do rzeczy, można być debilem z wysokim IQ,  a malowanie mord krwią na ścianie jest jak dla mnie oznaką debilizmu. I nie pomogło nawet wyjaśnienie Alberta Einsteina, który okazało się, był tam i siedział w fotelu. Albert też mówił o wysokim IQ, a ja wściekła dalej darłam się na tę morderczynię.

czwartek, 7 listopada 2013

piwnica


Kiedy zeszłam do mojej zdezelowanej piwnicy zastałam Barbarę, która właśnie zaczynała malować świeżo otynkowane ściany na niebiesko. Ucieszyłam się, bo zawsze planowałam przerobić moją piwnicę, a nigdy nie miałam możliwości. Jednak kiedy wróciłam po jakimś czasie ściany były beżowe nie niebieskie, a piwnica była dwupokojowa i w pełni umeblowana. Zamierzałam się jakoś odwdzięczyć Barbarze, chciałam jej coś kupić za ok sto złotych, ale zdawałam sobie sprawę, że to nie będzie wystarczające. Z drugiej jednak strony kupienie czegoś wystarczającego  przekraczało moje możliwości i dlatego sama nie malowałam tej piwnicy.

środa, 6 listopada 2013

apokalipsa

Dziś pamiętam, że była apokalipsa i w jakiś sposób była w nią zaangażowana grupa nastolatków. Jakimś cudem uniknęli śmierci, kiedy wszyscy inni zginęli, ale niestety dla nich, okazało się, że byli złymi ludźmi i czas został dla nich zapętlony. Przykładowo, grubas w peruce jechał swoim kabrioletem, ciesząc się że przeżył, kiedy okazało się, że jest dopiero początek apokalipsy.  Tylko jedna osoba przetrwała naprawdę i to dlatego, że była dobrym człowiekiem.

vista

Dziś wychodziłam za mąż za Justynę, co dziwne, bo we śnie było powiedziane wyraźnie, że za mąż, a ona nie była facetem. Może dlatego jej ojciec czynił nam trudności i wtykał nos w nieswoje sprawy dotyczące ślubu. Chcieliśmy go wrobić w przemyt i donieśliśmy na policję, że jego firma nie wypełniła odpowiednich formularzy przy jakiś wysyłkach. Skończyło się na ty, że policja wszystko przetrząsnęła, ale nie znalazła nic z tego, co powinna była znaleźć. On tylko złośliwie patrzył i komentował, a na końcu okazało się, że to my musimy coś policji wyjaśniać.
Dodatkowo miałam z mężem przejść przez bardzo trudno dostępne miejsce, żeby się gdzieś dostać. Znałam trasę, weszliśmy na górę starego zamczyska/muru i znaleźliśmy wąski, stary, omszały mur, z którego zwykle wchodzi się na punkt widokowy. Mąż miał wątpliwości czy przejdzie, ja niby przechodziłam tędy wiele razy, ale akurat teraz miałam napad lęku przestrzeni. Siedziałam okrakiem na murze i cykałam się, za każdym razem kiedy spojrzałam w dół. A było naprawdę daleko. Wreszcie, niezdara jedna, przewróciłam fragment muru, po którym mieliśmy wejść wyżej. Był naprawdę słaby i wystarczyło go pchnąć, a spadł w przepaść. Droga była dla nas zamknięta, bo kolejny punkt trasy był zbyt wysoko, żeby tam wskoczyć.

Golemy zabójcy

Przechodziłam przez most i minęłam kamienne lub gliniane figury po obu jego stronach. Były szare i z postawy przypominały nieco, pozbawioną twarzy sylwetkę statuetek Oskara. Były naturalnej wielkości i przedstawiały mężczyzn. Kiedy je minęłam poruszyły, zeszły z postumentów i poszły w tym samym kierunku co ja, ale szybciej. Minęły mnie więc i oddaliły się. Od tego się zaczęły problemy z golemami. Okazało się, że najpierw zabiły Olsona. Nie mam pojęcia kim jest Olson, ale ostatnio czytałam o Olsonie, w którymś z moich starych snów. Może to ten sam. Olson miał przy sobie przedmiot, który sprawiał, że go rozpoznawały jako potencjalną ofiarę. Dopadły go przy stole, kiedy siedział z boku, a naprzeciwko niego było wolne miejsce. Golem przyszedł, zajął miejsce tak, żeby widzieć Olsona z przodu i go zabił. To było jakieś święto, urodziny albo imieniny.
Potem nadeszła kolej na mnie. Przypięłam więc mój znak rozpoznawczy, złotą broszkę przedstawiającą salamandrę. Ktoś mnie ofuknął, że to głupie, bo przecież przez nią golemy mnie rozpoznają, ale ja wiedziałam, że muszę mieć tę broszkę, bo bez niej, jeżeli umrę to stracę duszę. A może po prostu stracę duszę. Generalnie brak broszki w momencie morderstwa był katastrofą. Za to na wszelko wypadek usiadłam na szczycie stołu, tak, że miejsce naprzeciwko mnie było zajęte. Co prawda były moje imieniny, ale żaden golem zabójca się nie pojawił, żeby mnie skrócić o głowę. Postulowano, że może powinnam czekać na urodziny, ale sen nie rozwiązał tej kwestii.

niedziela, 3 listopada 2013

Afryka


Wskoczyłam do labiryntu i podążyłam za graczem ze znakiem Commandera (odwołanie do GW2). Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to Quaggan i zamknięta brama. Miałam wrażenie, że ideą tego eventu jest zapędzenie quagganów do bramy ale pomyliłam się. Commander pognał w przeciwną stronę, a zerg za nim. Labirynt okazał się być bardziej pokręcony niż powinien. Udało się nam wpaść do jakiegoś przedsionka, ściany były białe, w nich tkwiły białe futryny z białymi drzwiami. Drzwi było kilka, przeszliśmy przez jedne i trafiliśmy do dokładnie takiego samego przedsionka. Cała akcja powtórzyła się kilka razy i kiedy już zaczęłam tracić cierpliwość okazało się, że wpadliśmy do jakiejś sypialni. W pomieszczeniu, pod ścianami, stało kilka łóżek, każde pod białym, płóciennym baldachimem. Pośrodku stała komoda. Otworzyłam szufladę i zboczyłam motki kolorowych włóczek, w hurtowych ilościach. Już się ucieszyłam, że je wezmę, kiedy głos znikąd powiedział, że mam sobie kupić własne, a tych nie powinnam ruszać. Zostawiłam je więc i zajrzałam do innej szuflady, ta z kolei była pełna kosmetyków. Ewidentnie pokój należał do kobiety.
Pognaliśmy dalej. Ktoś pokazał mi swojego rzadkiego, porcelanowego słonia, ze złotym siodłem. Uznałam kolekcjonowanie słoni, znajdywanych w labiryncie, za głupie, ale szczyt przesady zobaczyłam, kiedy inna osoba pokazała mi swoją puszkę z kolekcją ziaren kukurydzy konserwowej. Każde ziarno było w innym, odcieniu (jedno nawet białe), a puszka też była po kukurydzy.
Generalnie kiedy opuściłam labirynt, okazało się, że jestem w Afryce. I tu robi się skomplikowanie. Przede wszystkim labirynt okazał się być iluzja. Podróżowałam po nim wyłącznie w myślach.  Wycieczki po nim organizowała jakaś kobieta, która miała biuro podróży.
Miasto przypominało Socho, a ja stałam na ulicy z rudym kotem na rękach i zastanawiałam się co mam teraz zrobić. Coś mi gdzieś świtało, że mam się spotkać z ciocią P. na wycieczkę po labiryncie, ale cioci Pu. nigdzie nie było. Kot za to był i sprawiał kłopoty. Najpierw zobaczył muchę w bramie i za nią pognał. Omal nie wpadł na ulicę, ale wrócił na wołanie. Potem tachałam go po jakimś polu. Konkretnie po rżysku. Zobaczył pszczołę i też za nią pognał. Wołałam go i wołałam, usiłowałam złapać, ale rudy kocur na rudym rżysku, ma zerową widzialność. Już rozważałam zostawienie go tam, kiedy wreszcie przyszedł i złapałam go na ręce.
Generalnie byłam załamana, bo nie mogłam znaleźć P., nie wiedziałam co robić. Ruszyłam do centrum się rozejrzeć. W Afryce przy drogach nie ma chodnika, więc szłam poboczem. Doświadczenie było dość przerażające, bo Afrykańczycy na rowerach popierdalali z szybkością ponad setkę na godzinę i mijali mnie o włos, z hałasem jakiego nie powstydziliby się kierowcy wyścigowi. Klasyczne bziuuuuuuuu. Widok dżipa, popalającego drogą z wielgachnym lwem, przywiązanym linką do haka holowniczego też mi nie pomógł. Lew nie miał problemu z nadążeniem i ciągnął za sobą jakąś czarną taśmę czy wstęgę. Do tego słońce paliło niemiłosiernie, a nad drogą unosił się kurz.
Wreszcie dotarłam do hotelu i spotkałam Z.. Ucieszyłam się, bo pomyślałam że pomoże mi znaleźć ciocię P. Opowiedziałam mu coś czego, jako żywo nie wiedziałam jeszcze pięć minut wcześniej i co nawiedziałam się z Nienacka, że P. jest w labiryncie więźniem, bo właścicielka biura podróży zamknęła ją tam za bycie prostytutką. Z. stanął na wysokości zadania i pognał ją ratować. Na miejscu okazało się, że Z. ma wąsy i kapelusz i długi płaszcz szeryfa. Złapał P. na ręce, opierdolił właścicielkę biura i już miał wyjść kiedy właścicielka przychrzaniła się do tego, że ratownik i ratowana nie są małżeństwem, ale żyją w grzesznym konkubinacie. Nie wiem czy udało jej się ich zamknąć czy nie, ale pamiętam, że kłóciłam się, że już przecież byliśmy w tym labiryncie i jakoś nas wypuścił, a już wtedy byliśmy kim byliśmy i nikomu to nie przeszkadzało. A baba mi na to, że wcale nie, bo nasza poprzednia wycieczka była tylko w myślach. I wtedy się obudziłam.

sobota, 2 listopada 2013

mała Europa

Byliśmy na spotkaniu firmowym w hotelu, oglądaliśmy telewizję kiedy w wiadomościach mówiono o grupie dążącej do „małej Europy”. Ta grupa była terrorystami, ale mieliśmy ich za niegroźnych dopóki nie ogłosili, że zaczynają akcję i nie okazało się, że są naprawdę niebezpieczni. Dążąc do deglobalizacji Europy musieli zaatakować również naszą firmę. A nasi pracownicy właśnie opuszczali hotel. Spojrzałam na mapkę i zobaczyłam pojawiające się czerwone krzyżyki, oznaczające zbitych pracowników. Zginęli bardzo szybko. Pognałam uratować dwoje z nich. Spotkałam dwóch zbirów nad stawem, walczyłam z nimi wręcz, a potem nacisnęłam specjalne punkty na ich ciałach, żeby ich obezwładnić. Jeden z napastników był kobietą, ogoloną na łyso, wytatuowaną i ubrana w kurtkę i spodnie z czarnej, ćwiekowanej skóry. Kobieta po jakimś czasie poruszyła się pomimo obezwładnienia.

pobranie krwi

Byłam w gabinecie u lekarki, czekając na moją kolej. Co ciekawe, byłam tam nawet wtedy kiedy był tam inny pacjent. Wyszłam jednak na chwilę, nie wiem po co. Kiedy wróciłam okazało się, że muszę jeszcze raz zrobić badania krwi, bo moje medicoverowe wyniki się nie liczą. Usiadłam przy stoliku do pobierania krwi i podałam rękę pielęgniarzowi. Wkłuł się, a potem pobrał dwie fiolki krwi. W momencie, kiedy zmieniał fiolki poczułam się słabo.

wiry

Sen się nieco poszatkował ponieważ był pierwszym w nocy i do tego koszmarem, więc miałam mało motywacji do pamiętania go. Akcja pierwszej części działa się w piwnicy. Piwnica była pomalowana na biało i miała łukowate sklepienia, ale od dużej sali odchodził korytarz prowadzący w ciemność. W piwnicy była dziewczyna i jej przyjaciółka, malowały drewnianą, ludową laleczkę. Chyba zamierzały ją dać komuś w prezencie. Wewnątrz piwnicy czaiło się zagrożenie, ale dopóki dziewczyny były razem, nic im nie groziło. Pewien mężczyzna, którego nie zapamiętałam ostrzegł je, że nie powinny się rozdzielać pod żadnym pozorem. Jednak na górze odbywało się przyjęcie i jedna z dziewcząt, ubrana nawiasem mówiąc w wieczorową suknię (chyba różową) zdecydowała, że skoczy na górę, tylko na chwilę, żeby się przywitać.
 Wtedy sen się skomplikował. Z jednej strony wiedziałam, że jej towarzyszce coś się stało, a z drugiej kolejna scena pokazywała tylko, że ona była obserwatorką, a nie podmiotem zdarzenia. W tej scenie w środku sąsiedniej piwnicy, na drewnianym krześle, siedział mężczyzna.
Ona podeszła i usiadła na krześle obok, była przestraszona, ale zaciekawiona. Mężczyzna spojrzał w ciemność, a wtedy z mrocznego korytarza wynurzył się, czarno-zielono-żółty wir, metrowej średnicy, zbliżył się do niego i wniknął w niego. Chociaż to dziwne, logiczne byłoby gdyby wyciągał coś z niego, a nie wnikał. Mężczyzna w każdym razie, cokolwiek nie zrobił z tym wirem, miał to na sumieniu. To było coś złego, miało coś wspólnego z kradzieżą duszy lub opętaniem. Dziewczyna była przerażona, ale wiedziała, że jej nie atakował więc chociaż sam akt był dla niej straszny, to jej samej nic nie groziło. Nie uciekła, bo ucieczka byłaby groźniejsza niż pozostanie. Nawiasem mówiąc ten człowiek z wirem, był tym samym, który ostrzegał je, żeby pozostały razem.
W dalszej części snu spotkałyśmy młodą brunetkę, kompletnie zdezorientowaną i pozbawioną pamięci. Jedynym, co pamiętała, była konieczność założenia wieczorowego stroju do kina. Amnezję spowodował rezydujący w niej duch, a my próbowałyśmy dojść, co to za duch na podstawie tego jedynego wspomnienia. W pewnym momencie miałam przebłysk, zobaczyłam lożę, wyłożoną ciemnym drewnem, z jakimś numerem po środku (być może 8). Rozpoznałam ją jako lożę w teatrze baletowym. Duch wybierał się na rosyjski balet i był mężczyzną, strój wieczorowy to smoking. Wspomnienie nałożyło się na świadomość opętanej i stąd balet zamienił się w kino w jej umyśle. Rozmawiałam z nią o tym, stojąc na tarasie ponad robotami ziemnymi na placu budowy nowego centrum handlowego. Niestety potem już jej nie zobaczyłam, bo kiedy była w sklepie (wyglądającym jak Svarowski) ktoś ją zabił. Upadła twarzą do ziemi, w kwas, a kiedy wstała w jej ciele był już inny duch. Cała nasza robota poszła na marne.

gulasz z jaszczura


Właśnie miałam przygotować swoje sztandarowe danie „gulasz z jaszczura”. Wiedziałam, że poprzednio mi się udało więc i tym razem się uda. Tym, co zwróciło moją uwagę podczas kuchennych przygotowań była leżąca na ławie kobra. Kobra była dziwaczna, długości około metra, biała z różowymi i błękitnymi elementami w okolicy głowy. Kolory łagodnie przechodziły jeden w drugi i wąż wyglądał naprawdę ładnie. Postanowiłam użyć go jako składnika do gulaszu. Powiedziałam o moim zamiarze tacie, a on wziął zaostrzony kawałek metalu i spróbował odciąć gadowi głowę. Nie od razu się to udało, za pierwszą próbą na wężu nie został nawet ślad. Pomyślałam, że to ani chybi jakieś wężowe bóstwo, ale boski czy nie, wreszcie się kark zwierzaka się poddał i kobra została pocięta na dzwonka i ułożona na srebrnej tacy. Taca była dłuższa od węża, a co dziwne, ułożone filety zajmowały ją całą, nawet pomimo tego, że leżały w poprzek. Wyglądało to jakby było więcej węża na tacy niż było w jego skórze. Tacę musiałam zanieść do kuchni, a kuchnia leżała na wolnym powietrzu i prowadziła do niej polna droga. Ze względu na rozmiar tacy, jej przód niósł jakiś chłopak, a koniec ja. Szedł tak szybko, że musiałam prawie biec żeby za nim nadążyć.
Drugi jaszczur do gulaszu, również przypominał węża. Pysk miał trochę jak aksolotl, nie przysięgłabym, że nie widziałam skrzeli. Miał czarną, gładką skórę i przerzuciłam go sobie przez ramię. W dotyku przypominał, żelową podkładkę do klawiatury lub woreczek wypełniony gorczycą, był ciężki i bezwładny. Dookoła panowała noc i pomyślałam, że może w krainie zmarłych wszyscy są tacy czarni i bezwładni, zmieniający kształt przy naciśnięciu. Dowodem na poparcie mojej teorii był czarny, wypełniony taką samą materią, mężczyzna, który mnie minął. Postawą przypominał „Bloated creepera” z Guild Wars2, ale miał koszulę i okulary.