Strony

niedziela, 22 grudnia 2013

miasta w chmurach

Przez czytanie Junga przed snem popadłam w śnienie latających miast. Pierwsze latające miasto było made in China i miało za małą rączkę do trzymania. To znaczy silnik, utrzymujący je w powietrzu. Rączka przypominała rączkę walizki i była biało czerwona, niczym świąteczny cukierek. Mogłam się jej przyjrzeć kiedy już miasto spadło. A spadło podczas konkursu wiedźm, w których brałam udział.
Kiedy widziałam już jak spada, nie za bardzo wiedziałam co robić więc skupiłam się na obserwowaniu jego upadku. Miałam nadzieję, że siła oporu powietrza wyhamuje upadek tak, że nie zginę kiedy trafimy w ziemię. Moje przypuszczenia się potwierdziły, ale miałam pietra kiedy latające miasto spadało na takie zwykłe naziemne. Widziałam szczyty drapaczy chmur przebijające naszą podłogę i rozrywające nasze latające miasto w miarę jak opadało. Wystarczyłoby, żeby jeden z nich trafił na mnie i byłoby po mnie.

Co wcale nie powstrzymało mnie od wybrania się na celebrycką imprezę urodzinowa pewnej laski, w innym latającym mieście. Kobitka miała zwyczaj rozdawać bardzo problematyczne prezenty. Przykładowo, zaglądasz do torebki z prezentem, a tam oprócz niesamowicie drogiego drobiazgu karteczka z napisem: Jesteś pedofilem. I wiesz, że ona wie, a ponieważ otworzyłeś kartkę publicznie, to już wszyscy wiedzą. Teraz możesz próbować w sądzie zmusić ją do przeprosin. Swój prezent zobaczyłam kiedy wyskoczyłam do łazienki przypudrować nos. Informacja na karteczce brzmiała „jesteś szósta”. Niewiele mi to mówiło, ale drobiazgowe śledztwo wykazało, że gospodyni dostała to info od Johna Wayna, który nawiasem mówiąc, był właścicielem tego miasta. Okazało się, że John był niezwykle szybki, a ja byłam jedną z sześciu osób, które potrafiły go doścignąć. Mam wrażenie, że chodziło o latanie, nie strzelanie. Jak dla mnie bycie szóstą to w tej sytuacji nie wstyd, ale raczej zaszczyt. Nie miałam jednak czasu się cieszyć tym zaszczytem bo John dostał info, że na statku szaleją Crittersy. Dla nieświadomych, to takie małe, futrzaste, gryzące kuleczki, szalenie mięsożerne. Pochodzą z horroru i jak kogoś spotykają to go po kawałeczku, ale szybko niczym piranie, pożerają to, że pozostają tylko kosteczki. Uparłam się, rozdęta dumą, że ja też pójdę walczyć z gryzakami, co też uczyniłam mimo oporów Johna i jego zapewnień, że to już w zasadzie opanowane. Na miejsce dotarliśmy widną, wybitą miękkim pluszem. Byłaby nawet fajna, gdyby jej ściany nie zsuwały się podejrzanie ciasno w trakcie jazdy dociskając mnie do mojego towarzysza. W sumie można by to po zastanowieniu uznać za plus, gdyby nie nieco klaustrofobiczne wrażenie wywoływane przez zmniejszającą się nagle powierzchnię windy. Poza tym winda skręcała po drodze i obracała się wokół własnej osi.   Crittersy okazały się być czarne i miały żółte zębiska gryzoni, jak nas zobaczyły rzuciły się na nas i obsiadły nas jak muchy. Te zapewnienia o opanowanej sytuacji były totalnie chybione. Padłam na twarz pod ciężarem gryzaków i czułam jak jestem przeżuwana przez te ich brzydkie zębiska. Doprecyzowując, czułam wyraźnie (ale nie boleśnie) gryzienie w tyłek. Przez chwilę leżałam zadziwiona tym doznaniem i zastanawiałam się, czy powinnam się poddać czy jednak walczyć. Zdecydowałam się wstać i wtedy rzuciło się na mnie więcej tych  bydlaków. Co ciekawe chciałam użyć magii ale chyba była  za mało przestraszona, bo za nic mi nie wychodziło,  a zwykle moją reakcją na bycie atakowaną jest skuteczna obrona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz