Strony

sobota, 23 listopada 2013

w labiryncie

Labirynt był okrągły i z góry przypominał ten z lśnienia. Wzór inny, ale stopień ponurości ten sam. Ogrodniczka tłumaczyła właśnie koreańskiemu dyktatorowi, że nie da się usunąć żywopłotu w pewnym miejscu, żeby stworzyć dodatkową alejkę. Problem polegał na tym, że faktycznie się nie dało, bo ktoś musiałby wejść i wyciąć kilka krzaków, a labirynt od środka był tak mroczny, że każdy normalny człowiek by zwiał  z niego.  Z poziomu człowieka było widać dolne gałęzie i pnie, a potem panowała już tylko ciemność.
Para wieśniaków (znaczy się ja i moja wieśniacka żona) odwiedzała labirynt turystycznie i postanowiła pomóc dyktatorowi w zrąbaniu tych krzewów…igłą. Tylko przy wejściu, obok budki z biletami stała bramka z wykrywaczem metali, nie pomogło to, że igłę wpięłam w kołnierz różowego swetra, na karku. Bramka zapikała, przeszukano mnie i na nic się zdały wyjaśnienia, że cerowałam skarpety i zapomniałam zostawić igły w  domu. To Korea, tu się idzie do obozu pracy za mniejsze przewinienia. Zgarnięto mnie, a moja żona miała jeszcze tylko dość przytomności, żeby krzyknąć do mnie „poduszka!”. Zrozumiałam, miałam ze sobą nową, wygodną poduszkę do siedzenia. Oddałam ją strażnikowi,  powiedziałam, że mi się nie przyda i czy mógłby dla mnie się nią zaopiekować. Oczywiście ta łapówka mogła pójść na marne, zresztą omal z rozpędu nie dałam jej bileterowi w budce, ale  mogła pomóc mi tam w więzieniu.
Zaprowadzano mnie do biura, gdzie więźniowie czekali na przesłuchania. Szliśmy przez kolejne pokoje, a ja zdawałam sobie sprawę, że nie jest dobrze. Im dalszy pokój, tym mniejsza szansa, że kiedykolwiek zobaczę wolność, a większa, że zobaczę  pluton egzekucyjny. Same pomieszczenia były luksusowymi pokojami, stylem przypominającymi te  w pałacu kultury. Znaczy klepka, złocenia i czerwony plusz. Wszędzie na posłaniach lub podłodze leżeli ludzie czekając na wyrok lub przesłuchanie. Wreszcie pozostawiono mnie w jednym z pokoi, a kiedy tylko odetchnęłam przyszedł po mnie gruby Koreańczyk w galowym mundurze, żeby zabrać mnie na przesłuchanie. Po drodze kręcił i kluczył, aż straciłam go z oczu i się zgubiłam. Wiedziałam, że jeżeli uzna, że próbuję uciec to już po mnie. Na szczęście ktoś wskazał mi drogę i dotarłam do sklepu jubilerskiego gdzie wszedł mój grubas. Nawiasem mówiąc, błędem było pytać o „grubego” strażnika, bo to mogło oznaczać, że uznaję iż jest otyły, krytykuję go i system. Powinnam powiedzieć, że jest duży, albo dobrze odżywiony.
W samym sklepie skręciłam znów źle, poszłam do stoiska z biżuterią, zamiast na zaplecze. Ale jakaś kobieta ofuknęła mnie i wskazała drogę.  To co mnie uderzało, to kontrast pomiędzy luksusem, a biedą i uciskiem. Ja szłam prawdopodobnie na śmierć, a tu mogłam popatrzyć na majątek i luksusy bogaczy.
Wreszcie dotarłam. Przeprosiłam mojego grubasa, za spóźnienie, powiedziałam że się zgubiłam. Strasznie go to rozbawiło, najwyraźniej podobało mu się nabijanie z kmiotka. Położył na stole przedmioty, które wyjął z mojego plecaka i zapytał co to. Najpierw była strzykawka, wciąż zapakowana w folię. Opowiedziałam mu o moim kocie chorym na nerki, który nie znosi swojego jedzenia i dostaje karmę w strzykawce. Strasznie się śmiał i pokazał na baterie do pilota. Tu już  nie wiedziałam co powiedzieć, ale na szczęście się obudziłam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz