Sen był lekko mówiąc mistyczny. Zaczęło się od dziewczyny,
która była albo i nie była człowiekiem, chociaż zapewne nie była, bo nie byłaby
w fabule. Jakkolwiek by to nie brzmiało. Do dziewczyny w komplecie powinien być
jakiś mężczyzna, ale nie jestem pewna czy można użyć tej nazwy do tego bytu.
Oczywiście jak się przyjrzy szczegółom snu to wychodzi sieczka, ale wątek
przewodni jest i tak ciekawy.
Otóż nasz bohaterka wsiada do autobusu i dostaje typowo
hollywoodzkich przebłysków wizjonerskich. Widzi bramę i drzewa za nią, to
widok, który porusza ją na tyle, że omal nie pozbawia jej przytomności.
Słaniając się oświadcza kierowcy, że ona jednak wysiądzie. Kierowca wygląda na
oburzonego, ale nie upiera się. W ogóle ta jazda autobusem była jakaś ważna, a
wysiadka wiązała się z utratą na amen jakiejś szansy. To oznacza, że wysiadka
koło warzywniaka na Dzieci Warszawy jest życiową decyzją, podjętą pod wpływem nieokreślonej
wizji.
Sytuacja się wyjaśnia, kiedy pojawia się byt i wyjaśnia
jakiejś czarnoskórej kobiecie, że jest właśnie bytem. Kobieta stoi do niego
tyłem, bo jeżeli się odwróci to oszaleje od tego, co zobaczy. Nie wiem, co
miałaby zobaczyć, bo byt ze snu nie raczył się przedstawić, ale ja jako
narrator miałam błysk intuicji i błysk ów zawierał zarysy początków czasu,
bramy raju i ciemnych mocy. Pewnie
dobrze, że kobieta się nie odwróciła, bo reszta snu zawierałaby kaftan
bezpieczeństwa i pokój bez klamek. Nie da się patrzeć na niematerialną istotę,
z początków czasu, z całą pewnością mroczą i bezbożną, ale najwyraźniej
pracującą na posadzie jednej z podstawowych sił we wszechświecie. (Tak tu mózg
podpowiada, że jeżeli jest się siłą we wszechświecie to nie stoi się na
przystanku, koło warzywniaka gadając z czarną terapeutką, ale mózgu tu nie
słuchamy.) Byt owy z jakiegoś, kluczowego dla funkcjonowania świata, powodu
czuje pociąg do dziewczyny od wizji. Okazuje się, że ona w zasadzie też jest
bytem, równie nieokreślonym tyle, że z jakiegoś powodu chwilowo została
człowiekiem. Bycie człowiekiem jest skomplikowane, bo okazuje się, że nie tylko
ciało jest przebraniem, ale umysł również. Co oznacza, że ona nie ma
technicznie możliwości zorientowania się kim jest, bo jej umysł tego nie
wytrzyma. Tak jak murzynka nie mogła patrzeć na swojego niematerialnego
rozmówcę, tak dziewczyna nie może spojrzeć w siebie, bez popadnięcia w
szaleństwo.
Niestety nie da się ukryć takiej istoty w człowieku, tak
żeby nic nie wystawało, więc pojawiają się przebłyski pamięci. On by chciał być
z nią, ale nie może, bo ona dostanie świra, więc mają problem. Terapeutka radzi mu, żeby udawał człowieka i
powiedział, że też ma przebłyski wtedy ma szansę.
Dalej robi się dziwniej, bo sceneria się zmienia na zimową.
Warszawa zostaje górami, a nasza bohaterka musi przejechać jakimś śniegołazem
przez górę. Wjechać na szczyt i zjechać po drugiej stronie. Tylko, że jest
zmęczona, zamykają się jej oczy i zjeżdża z trasy. Ale wtedy rozlega się głos,
niewątpliwie należący do naszego bytu. Głos mówi, że tak jak jej miłość
definiuje jego, tak jego miłość definiuje ją. Takie kółko filozoficzne, jeden
byt nadaje kształt drugiemu. To budzi bohaterkę, dostaje się ona na szczyt,
gdzie wielka czapa śnieżna, blokująca drogę, zamienia się w wielką paszczę
pożeracza i lawiną spada na nią, odbierając jej życie. Najwyraźniej kluczowym
tu było, żeby ona zginęła w tej lawinie, a nie zjechała z trasy wcześniej.
Kolejny sen dziś zaczęłam w śniegu po drugiej stronie góry z
pierwszego snu. Szłam sobie piechotą, było zimno i śnieg zacinał, ale o dziwo
nie widziałam, żadnych zasp, a na ziemi było ledwo co naprószone białego pyłu.
Idąc spotkałam starowinę wybierającą się po zakupy. Powiedziałam jej, że pogoda
nie jest najlepsza do spacerów, ale odpowiedziała, że nie ma nic do jedzenia w
domu więc musi. Po czym z wrodzoną senną logiką zaprosiła mnie na obiad. Kiedy
wchodziłam po schodkach do jej domu, zauważyłam sąsiadki na podwórku obok.
Zapytały mnie, co robię, a ja powiedziałam, że się zaprzyjaźniam, po czym
weszłam do środka.
W środku zachciało mi się spać, więc położyłam się do łóżka.
Babina przyszła i zabrała mi kołdrę, żeby przykryć nią swojego psa, a zamiast
kołdry dała mi wielką, puchatą, ale lekką pierzynę. Próbowałam zagaić rozmowę,
o tym, że moja babcia miała podobną, i że puch się pierze z jakami, albo piłkami
tenisowymi, żeby nie robiły się grudy, ale jakoś nie wyglądało na to, żebyśmy
miały rozmawiać. Poza tym chciało mi się spać i odpływałam.
Teraz, kiedy już się obudziłam, zastanawiam się, czy ta
babina zaprosiła mnie na obiad, bo chciała mnie zjeść?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz