Wskoczyłam do labiryntu i podążyłam za graczem ze znakiem Commandera (odwołanie do GW2). Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to Quaggan i zamknięta brama. Miałam wrażenie, że ideą tego eventu jest zapędzenie quagganów do bramy ale pomyliłam się. Commander pognał w przeciwną stronę, a zerg za nim. Labirynt okazał się być bardziej pokręcony niż powinien. Udało się nam wpaść do jakiegoś przedsionka, ściany były białe, w nich tkwiły białe futryny z białymi drzwiami. Drzwi było kilka, przeszliśmy przez jedne i trafiliśmy do dokładnie takiego samego przedsionka. Cała akcja powtórzyła się kilka razy i kiedy już zaczęłam tracić cierpliwość okazało się, że wpadliśmy do jakiejś sypialni. W pomieszczeniu, pod ścianami, stało kilka łóżek, każde pod białym, płóciennym baldachimem. Pośrodku stała komoda. Otworzyłam szufladę i zboczyłam motki kolorowych włóczek, w hurtowych ilościach. Już się ucieszyłam, że je wezmę, kiedy głos znikąd powiedział, że mam sobie kupić własne, a tych nie powinnam ruszać. Zostawiłam je więc i zajrzałam do innej szuflady, ta z kolei była pełna kosmetyków. Ewidentnie pokój należał do kobiety.
Pognaliśmy dalej. Ktoś pokazał mi swojego rzadkiego, porcelanowego słonia, ze złotym siodłem. Uznałam kolekcjonowanie słoni, znajdywanych w labiryncie, za głupie, ale szczyt przesady zobaczyłam, kiedy inna osoba pokazała mi swoją puszkę z kolekcją ziaren kukurydzy konserwowej. Każde ziarno było w innym, odcieniu (jedno nawet białe), a puszka też była po kukurydzy.
Generalnie kiedy opuściłam labirynt, okazało się, że jestem w Afryce. I tu robi się skomplikowanie. Przede wszystkim labirynt okazał się być iluzja. Podróżowałam po nim wyłącznie w myślach. Wycieczki po nim organizowała jakaś kobieta, która miała biuro podróży.
Miasto przypominało Socho, a ja stałam na ulicy z rudym kotem na rękach i zastanawiałam się co mam teraz zrobić. Coś mi gdzieś świtało, że mam się spotkać z ciocią P. na wycieczkę po labiryncie, ale cioci Pu. nigdzie nie było. Kot za to był i sprawiał kłopoty. Najpierw zobaczył muchę w bramie i za nią pognał. Omal nie wpadł na ulicę, ale wrócił na wołanie. Potem tachałam go po jakimś polu. Konkretnie po rżysku. Zobaczył pszczołę i też za nią pognał. Wołałam go i wołałam, usiłowałam złapać, ale rudy kocur na rudym rżysku, ma zerową widzialność. Już rozważałam zostawienie go tam, kiedy wreszcie przyszedł i złapałam go na ręce.
Generalnie byłam załamana, bo nie mogłam znaleźć P., nie wiedziałam co robić. Ruszyłam do centrum się rozejrzeć. W Afryce przy drogach nie ma chodnika, więc szłam poboczem. Doświadczenie było dość przerażające, bo Afrykańczycy na rowerach popierdalali z szybkością ponad setkę na godzinę i mijali mnie o włos, z hałasem jakiego nie powstydziliby się kierowcy wyścigowi. Klasyczne bziuuuuuuuu. Widok dżipa, popalającego drogą z wielgachnym lwem, przywiązanym linką do haka holowniczego też mi nie pomógł. Lew nie miał problemu z nadążeniem i ciągnął za sobą jakąś czarną taśmę czy wstęgę. Do tego słońce paliło niemiłosiernie, a nad drogą unosił się kurz.
Wreszcie dotarłam do hotelu i spotkałam Z.. Ucieszyłam się, bo pomyślałam że pomoże mi znaleźć ciocię P. Opowiedziałam mu coś czego, jako żywo nie wiedziałam jeszcze pięć minut wcześniej i co nawiedziałam się z Nienacka, że P. jest w labiryncie więźniem, bo właścicielka biura podróży zamknęła ją tam za bycie prostytutką. Z. stanął na wysokości zadania i pognał ją ratować. Na miejscu okazało się, że Z. ma wąsy i kapelusz i długi płaszcz szeryfa. Złapał P. na ręce, opierdolił właścicielkę biura i już miał wyjść kiedy właścicielka przychrzaniła się do tego, że ratownik i ratowana nie są małżeństwem, ale żyją w grzesznym konkubinacie. Nie wiem czy udało jej się ich zamknąć czy nie, ale pamiętam, że kłóciłam się, że już przecież byliśmy w tym labiryncie i jakoś nas wypuścił, a już wtedy byliśmy kim byliśmy i nikomu to nie przeszkadzało. A baba mi na to, że wcale nie, bo nasza poprzednia wycieczka była tylko w myślach. I wtedy się obudziłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz