Strony

poniedziałek, 31 marca 2014

zombie mode

Dziś ze snu zapamiętałam to, że nie powinno się za szybko grać w 2048, bo za naszą grą siedzi taki osiłek i wolno przesuwa cyferki i szybkie tempo go przerasta. Do tego miałam wizję parterowego, ale sporego domu, otoczonego różową mgłą i zombie stojących w tej mgle. Co dziwne zombie nie były wrogo nastawione i to mnie bardzo zastanawiało. Po prostu stały sobie bez ruchu w ogrodzie.

niedziela, 30 marca 2014

balon

Najpierw zrobiłem coś nie tak. Piszę zrobiłem, bo miałam w tym śnie wrażenie bycia młodym mężczyzną w cylindrze. W wyniku tego czegoś złego należało się udać do Łodzi, aby zdać egzamin, którego nie można już było zdawać w Warszawie, a potem obronić magisterkę. Egzamin uwzględniał ważne dokonanie – spowodowanie, że balon się uniesie i to w dodatku we wskazanym kierunku. Dużo dróg schodziłam, zanim odnalazłam natchnienie i niezbędne elementy, w tym syczące rury ze sprężonym powietrzem zwijające się jak węże ale i kolbę kukurydzy przy stacji Warszawa Włochy. Całość podróży odbywała się chyba wieczorem, bo było już ciemnawo. W każdym razie misja została uwieńczona sukcesem i już jako ja wracałam nocą przez osiedla Ursusa. Szłam piechotą, a raz na jakiś czas mijał mnie pyrkoczący mały furgonik z wyłączonymi światłami. Ja skręciłam w jedną stronę, on w drugą, ale cały czas słyszałam jego pyrkotanie, jakby kręcił się dookoła mnie. Poza tym nigdzie nie paliło się światło i nagle zdałam sobie sprawę, że mój wynalazek sterowanego balonu jest ewidentną herezją i Kościół Katolicki na pewno już wysłał po mnie inkwizycje. Skręciłam więc na mały zachwaszczony placyk i padłam plackiem na ziemie licząc, że w ciemności mnie nie zauważą. Wtedy zza rogu wyjechało normalne auto, też bez świateł, zatrzymało się i wysiadła JoW, której w moim pojęciu do inkwizycji wcale nie daleko, ale raczej nie ma doświadczenia w terroryzowaniu. Wyśmiała mnie, że się tak przestraszyłam, przyznała jednak, że faktycznie mnie szukała i zaproponowała, że mnie odprowadzi. Szłyśmy kawałek razem przez nieznane okolice, aż nagle zorientowałam się, że dochodzimy do dworca Ochota i straganów (których dziś już nie ma), ale od strony targowiska. Widziałam bloki zasłaniające widok oraz wielkie dmuchane figury jakiś ludków. Wyglądało na to, że szykuje się jakaś impreza. Kiedy wyszłyśmy na plac zobaczyłam hokeistów na lodowisku. Potem po drugiej stronie (tam gdzie normalnie jest hotel Sobieski) zobaczyłam Marcina i grupę grafików. Trzymali nagrody za konkurs plastyczny, a Marcin jeszcze doniósł im po czarno oprawionym dużym bloku rysunkowym i oświadczył, że jeszcze to dostali. Wreszcie zobaczyłam moją wnękę na buty, a w niej ciemność wypełniona malutkimi oczkami. Oczka jak się okazało należały do masy malutkich pingwinów, które były upchane w tej wnęce. Dotknęłam ich, a one wysypały się niezgodnie z oczekiwaniami. Niezgodnie, bo spodziewałam się, że się rozsypią jak pająki, a one mniej lub bardziej spójnie tworzyły dwa większe pingwiny konglomeraty. Usiłowałam jednego wziąć na ręce, ale mi się wyślizgnął. W ogóle to była zima i leżał śnieg, nieco rozmokły od soli. Zapytałam mojej towarzyszki czy mam teraz się zgłosić na rozmowę o pracę skoro już wynalazłam balon, a ona mi na to, że muszę o to zapytać mojego faceta. Postanowiłam, że pojadę z nią na Saską Kępę, bo ona tam też mieszkała.

sobota, 29 marca 2014

zaotoka

We śnie byłam na wycieczce zagranicznej i pamiętam, że mniejszy stateczek podwoził nas na prom. W zatoce była masa statków i nasz (jak dla mnie) omal się z nimi nie zderzał. Ale reszcie dobił do promu i przesiedliśmy  się szybko. Wtedy zgubiłam zupełnie swoją grupę, a znalazłam Barbarę. I do tego zorientowałam się, że mam buty na obcasie, a powinnam była wziąć glany.

czwartek, 27 marca 2014

cięcie

Byłam w szpitalu i pani doktor oglądała mnie dokładnie. W pewnym momencie wzięła skalpel i rozcięła mi brzuch. Nie czułam bólu, ale byłam mocno zaskoczona tym, co zrobiła. Widziałam, że rana jest czysta, nie krwawi, ale była głęboka, rozcięła mnie jak patroszoną rybę. Ostrze przeszło przez mięśnie i otrzewną i było widać ciemność wewnątrz mojego brzucha. Lekarka kazała mi się położyć, co miało sens, bo na stojąco wnętrzności by się wylały i czekać, aż rana się otworzy. Miałam tak czekać cały dzień, kiedy rana się otworzy lekarka będzie w stanie zobaczyć moje narządy wewnętrzne. Czułam się dość głupio tak leżąc w łóżku, z otwartym brzuchem i czekając. Wreszcie lekarka wzięła coś co wyglądało jak długopis, ale okazało się być laserem i przejechała mi  tym laserem po przecięciu na brzuchu. Kiedy spojrzałam w dół, okazało się, że brzegi cięcia skleiły się czymś żółtym, a cała rana jest pokryta czymś w rodzaju żółtego wosku. W jednym miejscu, była nie doklejona i lekarka poprawiała. Generalnie samo sklejanie rany laserem było szybkie i bezbolesne, laser trochę brzęczał i chyba drgał, trochę jak ikeowska spieniarka do mleka trzymana w ręku. Wychodząc ze szpitala, chciałam zabrać swoje akwarium, ale wyglądało tam tak ładnie, że postanowiłam je zostawić. W dodatku lekarka powiedziała, żebym pojechała do Londynu, do szpitala, bo tylko tam mają hormony, które podane mi raz na zawsze rozwiążą sprawę.

babcia i dziadek

Babcia i dziadek  w tym śnie nie byli małżeństwem, nadal byli emerytami, ale każde posiadało swojego małżonka.  I mimo to mieli ze sobą romans. Babcia przychodziła do dziadka niby na korepetycje z angielskiego, a tak naprawdę uprawiali seks. Pewnego dnia, poszłam do mieszkania dziadków, chyba żeby zobaczyć, co robią i zastałam babcię śpiącą, w ciemnym pokoju, pod pierzyną, przy zgaszonym świetle. Zapytałam, dlaczego nie uprawiają seksu, a ona mi na to, że dziadka żona chyba się zorientowała. Przychodziła po coś co chwilę, jej mąż też wpadał, niby to po jakieś zapomniane rzeczy i w ogóle dużo ludzi tak wpadało, aż babcia stwierdziła, że to nie ma sensu, z seksu nici i poszła spać.  

ponure tajemnice krypt

We śnie byliśmy na wycieczce na wsi, gdzieś za mostem, może na Bzurze, może tym w Wyszogrodzie. Szliśmy sobie i zobaczyliśmy nagle zamek na horyzoncie, postanowiliśmy więc, go zwiedzić. Pukaliśmy z różnych stron, aż wreszcie jedno z nas krzyknęło, że otwierają i pobiegliśmy do bramy. 

Zamek był nieduży, zbudowany z szarego kamienia, i bogaty w rzeźby i ozdoby. Kwadratowy dziedziniec przypominał nieco studnię otoczoną przez kamienne ściany budynków i nawet z góry rzeźby ograniczały go, wyginając się z dachów w kierunku jego centrum. Tworzyły taką dość ażurową, ale jednak zamykającą większość przestrzeni konstrukcję. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że tylko niewielki fragment nieba nad dziedzińcem nie jest odcięty przez te rzeźby. Wyglądało to nieco ponuro. 
Właścicielka zamku otworzyła nam bramę, z ciężkiego drewna, okutą metalem. Wchodząc do środka wydawało mi się, że zobaczyłam konia, ale po przyjrzeniu się bliżej okazało się, że kobieta trzyma na smyczy dużą czarną maciorę, obok maciory biegały sobie dwa lub trzy blond prosiaczki. Skomplementowałam świnię i pamiętam, że rozmawiałyśmy o jej ładnych oczach, ale rozmowa się nie kleiła za bardzo.

I w sumie nie dziwne, bo właścicielka wkrótce pokazała swoje prawdziwe oblicze. Staliśmy w holu z kamiennymi kolumnami, kobieta podeszła do ściany i zrobiła w niej wyrwę. Wyglądało to jakby wysadziła ją, ale nie było huku ani błysku. W wyrwie ziała ciemność i gospodyni powiedziała, że teraz będziemy odkrywać ponure tajemnice krypt. Oświadczyłam, że nie zamierzamy poznawać tajemnic krypt, tylko zwiedzać. Wtedy krzyknęła „Za późno” i w wyrwie ukazały się świecące na biało oczy upiorów. Potem okazało się, że ona sama też była upiorem, a cały zamek pułapką na zwiedzających. 

poniedziałek, 24 marca 2014

jestem bohaterką? czy porywaczką?

Dziś córka Obamy brała ślub, a ja pamiętałam już ten ślub i pamiętałam, że porywałam na nim prezydenta. Żeby było śmieszniej, podczas porwania trzymałam w rękach stosik płyt CD, posortowanych tak, aby tytuły odnosiły się do sytuacji. Przekładałam je, żeby uzyskać odpowiednie przesłanie.

Dziś ślub był znów, znów ja go organizowałam, ale porywanie postanowiłam sobie darować. Co ciekawe zaprosiłam masę zwykłych ludzi i naszykowałam zwykłą muzykę. Cały czas pamiętałam porwanie, zwłaszcza, że trzymałam akurat w ręku płyty

Obama przypłynął jachtem i przywiózł ze sobą wilczura, a właściwie wilczycę. Psa trzeba było na czas ceremonii zapakować do klatki, również po to, żeby nie przeszkadzała w potencjalnym porywaniu (widać nie zrezygnowałam jeszcze z pomysłu). Klatka miała nie duże oczka siatki, ale wilczur za każdym razem przeciskał się na zewnątrz. Wreszcie przyszła jakaś starsza baba i zaczęła narzekać, że nie umiem psa zamknąć, a ja tłumaczyłam jej, że on się zamknąć daje, ale potem wyłazi. Nie mogła uwierzyć, że taki pies przeciśnie się przez taką małą dziurę. Sama nie mogłam uwierzyć, kiedy zostały mu już biodra do przepchnięcia, byłam pewna, że utknie, i trzeba będzie ciąć klatkę.

Wreszcie, po kacji pies, na dziobie jachtu mignęło mi rude futro śpiącego kota. Zapytałam Obamy czy to jego, bo byłam pewna, że przypłynął  z  nim. Odpowiedział, że nie, bo on nie cierpi kotów i zaraz zawoła ochroniarza żeby go zastrzelił.Pokłóciłam się z nim o to, bo ja lubię koty i nie pozwalam do nich strzelać, nawet Obamie.

Potem z dziewczynami zaproszonymi na ślub i chyba z panną młodą, jechałam windą. Zastanawiałam się nad tym, że ślub będzie w normalnych klimatach, a tu wipy. Jak też taka Merkel będzie wywijać przy mojej muzyce? Nagle orientuję się, że nasza kabina windy do tak naprawdę pociąg i odpala mi w umyśle kolejne wspomnienie porwania. Otóż pociągi są dwa, w pierwszym jadą mężczyźni, w drugim kobiety. Na torach jest bomba atomowa, wybucha, pierwszy pociąg spada w przepaść i wybucha, a drugi spada częściowo i niewielu pasażerów przeżywa. Właśnie zobaczyłam wybuch na torach wiec krzyczę do współpasażerek "na ziemię". Sama padam i one też, ale jedna brunetka, z ciemna skórą i kręconymi włosami wstaje więc ściągamy ją w dół. Powtarzam "na ziemię albo śmierć". Zauważam, że w windzie stoi też wózek.

O dziwo, czuję jak nasz pociąg łagodnie hamuje, no może łagodnie to za dużo powiedziane, ale skutecznie hamuje. Zatrzymaliśmy się i okazało się, że wszystkie jesteśmy całe. Wygnałam je z pociągu i zagnałam wszystkich ocalałych pasażerów w jedną grupę. Kazałam im się ustawić w dwuszeregu, żeby ich policzyć. Tłumacz pomagał mi, powtarzając moją komendę nie mówiącym po polsku. Oczywiście łatwiej próbować niż zrobić. Ludzie nie umieli się ustawić, ja się myliłam, zamiast nich liczyłam książki za nimi, a jakiegoś grubego smarkacza robiącego kulki z chleba i rzucającego je na ziemię, złapałam i wlepiłam mu klapsa.

Ocaleńców z grubsza wyszło mi około 40 osób. Wtedy pojawił się Obama i podał mi rękę. Coś z tym podaniem było dziwnego, bo wyglądało jakby miał mi coś dać, ale ja się pomylilam i uścisnęłam mu dłoń, albo nie tę dłoń uściskałam, co trzeba. Poza tym oboje mieliśmy na rękach takie plastikowe rękawiczki, jakie dokładają dom farb do włosów.



gwiazdy

Jadąc dziś do pracy, spojrzałam na chłopaka w autobusie, miał granatową kurtkę z białymi wzorami geometrycznymi. Przypominały gwiazdozbiory i doznałam olśnienia, nagle wrócił do mnie fragment snu. We śnie stałam przed domem rodziców, z przodu, przed bramą i ponad drzewami, po drugiej stronie ulicy, na granatowym niebie widziałam gwiazdozbiór. Usiłowałam zapamiętać kształt, chyba dla ułatwienia, gwiazdy były połączone białymi kreskami, które wyraźnie odcinały się na niebie.

terapia

Miałam obronić swoją pracę magisterską, ale w tym wypadku obrona była bardziej dosłowna, bo z racji jakiejś religijnej kwestii (nadmiernej religijności, albo nadmiernego ateizmu) już przed obroną ludzie wydzwaniali do mnie z opierdzielem. W zasadzie nie pamiętam tego ze snu, ale pamiętam, że we śnie pamiętałam te hejty i byłam nimi strasznie zdenerwowana. Do tego stopnia, że poszłam na obronę, nakrzyczałam na wszystkich i po powrocie byłam tak roztrzęsiona, że kolega, który siedział w sali lekcyjnej na kanapie aż zaproponował terapię. Powiedział "Przecież oni ci nawet nic nie powiedzieli, a ty już na nich nakrzyczałaś, ja ci zrobię terapię". W terapii bodajże miał na myśli masaż, albo terapię seksem, albo jedno i drugie. Ale ja nie dosłyszałam i byłam pewna, że chodzi o psychoterapię. Walnęłam się w dresie na kanapę, jak na kozetkę i dostałam komentarz "ale do tego to się trzeba rozebrać".

niedziela, 23 marca 2014

rytuał

Musiałam przywrócić słońce, a to było niemożliwe. Mimo to wykonywałam kolejne kroki rytuału i jak na razie szło dobrze. Wreszcie zaczęła się ostatnia faza, w której mgliście sobie zdawałam sprawę, że być może zginę jako ofiara. Musiałam złożyć dłonie tak, żeby kciuki i palce wskazujące tworzyły koło, zanurzyć je w wodzie, dmuchnąć w błonę powstała z wody, pomiędzy palcami i zrobić dwie takie jakby bańki mydlane. Potem siłą woli skierować przez nie słońce na diament, zawieszony w powietrzu. Tak powiedziała mi babcia, ale niestety wymagało to skupienia, a ona nie chciała wyjść z pokoju i wreszcie mnie zdekoncentrowała tak, że bańki pękły. Potem już nie umiałam zrobić nowych.

geranium

Przed moim biurowcem, z okazji wiosny rosło pole geranium. Miało podejrzanie wysokie łodygi, było jasno zielone, a jakiś mężczyzna naciął mi tego geranium całe naręcze, bo zamierzałam je ukorzenić u rodziców w ogrodzie.

Potem byłam zaproszona na wesele koleżanki, ale z racji ateizmu postanowiłam nie iść do kościoła, tylko poczekać aż wrócą na salę weselną. Niestety okazało się, że po ślubie idą jeszcze na poczęstunek, który mnie ominie. Oczywiście na  weselu też coś będzie jadalnego, ale obiad jest przed. Przestraszyłam się, że będę głodna, kiedy młodzi wreszcie przyjechali i zaczęli rozdawać jedzenie, rzuciłam im się pomagać z takim entuzjazmem, że ludzie się ze mnie śmiali, że tak mi na jedzeniu zależy.

złamany łuk

Dziś poprosiłam Anię (nie wiem którą) żeby pozwoliła mi wypróbować swój łuk. Łuk wisiał w pudełku, w sklepie nad drzwiami wejściowymi, od strony ruchliwej ulicy. Najpierw nie umiałam go złożyć, więc zrezygnowałam i chciałam go zapakować do pudła, ale tego też nie potrafiłam więc powiesiłam go nad tymi drzwiami luzem. Potem się namyśliłam i spróbowałam jeszcze raz, ale tym razem udało mi się go złamać. Przestraszyłam się, nie bardzo wiedziałam jak powiedzieć to koleżance, więc postanowiłam łuk odkupić. O dziwo, ciąg logiczny mi się udał, bo najpierw mimo paniki, sprawdziłam nazwę na pudełku, potem pognałam do domu i sprawdziłam w sieci sklep, potem znalazłam trasę, a wreszcie pojechałam, kupiłam łuk i powiesiłam go nad drzwiami. I to wszystko zanim Ania wróciła z zagranicy.

środa, 19 marca 2014

Muzeum Żydów

Dziś pojechałam z mamą do muzeum Żydów w Izraelu. Najpierw w autobusie miałam za złe mamie, że nie powiedziała mi, że siedzę tak,  że podwinęła mi się spódnica i bluzka. Ludzie się gapią, a ona nic.  Sama musiałam się zorientować.
Muzeum okazało się być wielkim gmachem, z kolumnami od frontu, zbudowanym z białego kamienia. Obiekt był silnie chroniony, bo terroryści często go napadali. Do tego stopnia, że na wystawie leżały szklane retorty, zakorkowane, które kiedyś zawierały bomby, użyte przez terrorystów. W ogóle eksponaty były zupełnie dziwnie dobrane. Na przykład jednym z nich był kawałek czarnego dżinsu, z kieszonkami. Jakiś człowiek przede mną zdjął go z postumentu, ale jednocześnie on tam został. Tak jakby się podzielił na dwa identyczne. Zrobiłam to samo i schowałam swój kawałek do kieszeni, mając poczucie, że kradnę. Innym eksponatem był talerzyk z kasza jęczmienną, który koleżanka zrzuciła na ziemię i odstawiała przepraszając. Nie potłukł się na szczęście. Do tego musiałam ochronie pokazać wszystko, co miałam w kieszeniach, podeszłam do nich i sama się uparłam, żeby im pokazać, co mam i że niczego nie wynoszę(oczywiście czarnego dżinsu nie pokazałam). Pokazałam nawet pojemniczek z sałatką śledziową. Strażnik, aż się wzdrygnął z obrzydzenia i powiedział, że przecież wiem, jak oni podchodzą do ryb ( w sensie, że są nieczyste) ale powiedziałam, że muszę pokazać zawartość kieszeni i tak.
Wreszcie Ania K. kupowała kubek z charakterystycznej ceramiki i ja dałam jej trochę euro,żeby też kupiła dla mnie. Nie wiem czy kosztował 1 dolar czy 11 euro, ale chciałam mieć pamiątkę. Kubki miały bardzo ładne kolory i Ania rozważała kupno dzbanuszka do kompletu.

poniedziałek, 17 marca 2014

wyrwy w ziemi

We śnie byłam sobą i najwyraźniej byłam w Sochaczewie, bo mama powiedziała, że potrzebuje ode mnie czegoś do zastrzyku dla psa. Bodajże igieł.  Podaję kotu kroplówki, wiec w szufladzie zawsze mam zestawy, wlewniki i igły. Schyliłam się, żeby poszukać, ale nie mogłam namierzyć żadnej igły, same papierki po zużytych. W dodatku szuflada była na dole, przed przednim siedzeniu samochodu i ciężko było mi siedząc, grzebać w niej. W dodatku ojciec, wiedząc, że szukam złośliwie, rytmicznie podjeżdżał samochodem trochę do przodu, po czym hamował.  To mnie bardzo zirytowało, bo dodatkowo utrudniało mi szukanie.

Pamiętam, że zastrzyk dla psa był niebieskozielony, w sporej strzykawce. W każdym razie stanęło na tym, że ja z mama musiałyśmy same skoczyć do mnie na Ursus, żeby zabrać igły z mojego mieszkania. Trasa była kłopotliwa. Najpierw szłyśmy piechotą przez jakieś tereny podmiejskie, mijałyśmy podwórko z otwartą bramą. Na podwórku były psy, widziałam pitbula albo amstafa, do tego wielki owczarek ujadający na łańcuchu i jeszcze jeden duży, którego nie pamiętam dokładnie. A mama jak w transie skręciła tam, prosto do tych psów. Spodziewałam się tego po niej, że będzie dokładnie taką jełopą, że nie zwróci uwagi na to, co się dookoła niej dzieje i wlezie tam. Krzyknęłam na nią, że w ogóle nie patrzy gdzie idzie.

Potem sen się trochę geograficznie poplątał, najpierw na klatce schodowej zobaczyłam otwarte mieszkanie po prawej stronie, piętro pod nami, albo nad nami. Sąsiadka robiła remont, wszędzie walały się pudła i biegały jej małe dzieci. Pamiętam wzorek groszków na pudłach i na ubraniach. Sąsiadka, młoda kobieta wyszła do nas i powiedziała, że ma niespodziewany przypływ (zastrzyk?) gotówki i pojedzie na wakacje. Zapytała, czy mogę zająć się jej kotami, a ja powiedziałam, że jak najbardziej, jednej koleżance pomagam z kotami, to jej też mogę.  Pożegnałyśmy się i poszłam dalej, ale w scenie pożegnania stałam pod jej balkonem, gdzieś za rogiem naszego bloku.

Wreszcie trafiłyśmy na moją ulicę i czekał mnie szok. Od mojego domu, daleko w stronę Niedźwiadka ziała wielka wyrwa w ziemi, tak jakby asfalt rozpękł się wzdłuż ulicy. Domy dalej od mojego bloku były pustymi skorupami, nie miały nawet framug okiennych, były przeznaczone do rozbiórki. Bliżej były w lepszym stanie. Przejście było zablokowane po obu stronach ulicy, biało niebieską taśmą, z napisem: przejścia nie ma. W sumie poszłyśmy aż za daleko szukając przejścia na moja stronę. Postanowiłam wrócić od strony warzywniaka. W sumie było to ryzyko, na chodniku walały się bryły gliny, i istniało niebezpieczeństwo, że mi się droga pod nogami zapadnie, ale musiałam jakoś się dostać.

Zapytałam kobitki jakiejś na ulicy, zdaje się starszej, co tu się właściwie stało, a ona mi na to, że ciepło się nagle zrobiło, a miasto nie przycięło temperatury wody w rurach i miała 30 stopni.  To stopiło zamarzniętą ziemie i powstała wyrwa.  Jedna u nas, druga na Natolinie.

Wreszcie stanęłam pod moim blokiem, który teraz był starą, ceglaną kamienicą. Wejście było osiatkowane, taką jakby wolierą i naprzeciw wyszły mi 3 kudłate rudne norweskie kocury, należące do starszej sąsiadki.

Wreszcie zorientowałam się, że stoję wciąż za daleko od domu i postanowiłam podjechać przystanek autobusem, ale wsiadłam w 1158 i pojechałam na jakieś wiejskie zadupie zamiast do domu. Wysiadłam i nie panikując przeszłam na drugą stronę na przystanek w przeciwnym kierunku. Zapytałam jakiejś babiny, po czym poznać autobus do Ursusa, a ona mi na to uczenie, że po numerze. Tylko, że ja krótkowidz, zanim zobaczę numer i sprawdzę rozkład, to bus podjedzie i odjedzie.  Więc, kiedy podjechało 137 zaryzykowałam, weszłam z przodu i zapytałam kierowcy, czy jedzie do Ursusa. Powiedział, że tak i kazał mi usiąść. Śmieszne, bo chyba oczekiwał, że usiądę na schodkach, ale ja usiadłam na wolnym miejscu z przodu, zaraz za nim. I ta część sny była chyba już wieczorem, bo było ciemnawo.

sobota, 15 marca 2014

Dinozaury

Stałam na dachu albo na tarasie budynku, w letni dzień. Niebo było zimno niebieskie, świeciło słońce, budynki dookoła lśniły bielą. Nie podobała mi się ta okolica, bo niska zabudowa zawsze kojarzy mi się z wygwizdowem. Sama byłam grubawym facecikiem, żonatym z niewiarygodnie bogatą kobietą. Tylko, że ja nie byłam w tym śnie bogata, a wręcz miałam długi. Byłam winna pieniądze ojcu mojej żony. Żeby zwrócić dług musiałam coś zarobić, a zarabiałam sprzedając tacos, na ulicy poniżej. Miałam taki kramik na kółkach, z daszkiem w paski i stałam sobie czekając na klientów. Jednak ulica była pusta. 
Wreszcie pojawiła się szansa na zarobek, ponieważ do kramu podeszły dwa szkielety tyranozaurów. Wydaje mi się, że to była para, coś jak stare małżeństwo, tak czy siak wiedziałam, że jak coś kupią to dobrze zapłacą, więc zaproponowałam im tacos. Kupili, jedno białe i jedno żółte, byli bardzo uprzejmi i powiedzieli, że co prawda nie zamierzają ich jeść, ale chcą być dla mnie mili, bo ludzkość niedługo wyginie. 
Wtedy na horyzoncie pojawiły się inne dinozaury, wiedziałam, że są bardzo drapieżne i mogą zagrozić tym uprzejmym, więc poprowadziłam ich przez centrum handlowe, do windy. Windą zjechaliśmy na dół budynku, chociaż miałam wrażenie, jakby to było jednocześnie ostatnie piętro. Szkielety uciekły drzwiami i zniknęły, a ja zostałam w centrum. Nie zobaczyłam napastników, tak jakby nas nie gonili.


czwartek, 13 marca 2014

nie ufaj dowódcy

Zaokrętowałam się na żaglowiec i dowódca powiedział mi, żebym pamiętała, że jestem żołnierzem. Zirytowałam się i odparłam, że wiem, ale zawsze byłam nim i tego rodzaju przypominanie nie prowadzi do niczego dobrego, a tylko pogarsza moje nastawienie.
W drugiej części snu weszliśmy do chaty starszej kobiety, kazano nam poruszać się ostrożnie, bo w podłodze wystawały kościano-mięsne kolce, dotknięcie takiego oznaczało zapadniecie w śpiączkę. Kiedyś jeden mężczyzna tak zrobił i teraz od dawna chrapie tu na podłodze i tylko broda mu rośnie.
Wzięłam go za rękę i dotknęłam nią do jednego z kolców. Poruszył się we śnie i wyciągnął dłoń żeby złapać trzema palcami kadzidełko umieszczone obok niego.  Wyglądało to tak jakby je gasił, chociaż nie wiem czy było zapalone. Wyszłam.
Kiedy wróciłam zastałam dowódcę krzyczącego na starszą kobietę, że nie miała trzymać tego śpiącego, ale go zabić. Wydał rozkaz spustoszenia domu i żołnierze już szykowali się do ataku, z wyciągniętymi mieczami. Wydawało się, że zależało mu na tym, abym się nie dowiedziała, o takim brudnym postępku. Ja jednak weszłam i oświadczyłam, że ten człowiek się budzi i trzeba go zabrać.
Zabraliśmy go wiec, broniąc się przed atakującymi potworami.

wtorek, 11 marca 2014

Szary człowiek

We śnie biegłam od stacji w Sochaczewie w kierunku przejazdu kolejowego. Tę trasę pokonywałam wielokrotnie wracając ze szkoły i przynajmniej raz już śniło mi się, że pokonuję ją w w ten sposób. Znaczy na czworakach, biegnąc. O dziwo bieganie na czterech we śnie szło mi całkiem sprawnie, chociaż w rzeczywistości ludzie nie biegają za dobrze w ten sposób. Ostatni raz tak chodziłam, jako dziecko, na gimnastyce korekcyjnej. Tym razem biegłam ponieważ miałam stać się tygrysem, a moim celem był kontener, w którym siedział inny tygrys. W ramach jakiegoś rytuału religijnego miałam z nim uprawiać seks, a wszyscy mieli uważać na to co robimy. Kontener był ciasny, zrobiony z drewna, a ten drugi tygrys wywalił drzwi i wyskoczyliśmy za mur. Mur kojarzył mi się z takim filmowym murem, pomiędzy cywilizacją, a krainą ogarniętą wojną i chaosem. Za murem znaleźliśmy grób, albo raczej ciąg krypt, zeszliśmy tam i znaleźliśmy ocalałego człowieka, który jednak wyglądał jak szare zombie, bo za długo siedział w ciemności.
W każdym razie nie budził zaufania, jak członek gatunku ludzkiego i nasz rząd chciał go ubić. Wysłał agentów. Szary wycelował w nich maleńki pistolecik, strasznie się zdenerwowali więc chciałam ich uspokoić, że przecież taki mały pistolet niewiele może, ale jak strzelił w niebo na postrach i spadł, w wyniku tego deszcz lawy, to nabrałam szacunku dla tej broni. Rząd podobnie, uznał, że muszą ją mieć więc podpisał z szarym człowiekiem umowę, że uznają go za inny gatunek, wszyscy jego członkowie to wrogowie rządu, ale on nie, bo ma specjalne prawa. Dzięki temu rząd mógł mieć broń.

poniedziałek, 10 marca 2014

człowieczostworzona uchatka

Przedszkole nie podobało mi się, podwórko, jakie pamiętałam, z trawą i ziemią ubita stopami, zniknęło, zastąpione boiskami z tego gumopodobnego materiału, który tak śmiesznie ugina się pod stopami. Nie pozostał ani skrawek naturalnego gruntu, a sztuczne kolory materiały całkiem zastąpiły spontaniczność przyrody. Poczułam się nieswojo, ale weszłam do środka. 
Wewnątrz czekało mnie kolejne rozczarowanie, pokój pań sekretarek był oddzielony kratą od reszty pomieszczeń i siedziały w nim dwie chude i smętne okienkowe baby. Kiedy zakomunikowałam im, że przychodzę w sprawie pracy, bardzo sucho stwierdziły, że tylko praca, żadnego przytulania dzieci, mam tylko grać Nuriona. Okazało się, że w ogóle mnie nie skojarzyły i pomyliły mnie z aktorem, który miał zagrać w szkolnym przedstawieniu. Uznałam, że takich ponurych paskud nie powinno się dopuszczać do dzieci. Wyjaśniłam, że miałam się zgłosić w sprawie etatu przedszkolanki, że dzwoniłam już do nich. Niestety nie pamiętały, a ja nie pamiętałam, kiedy dokładnie się kontaktowałam. Tak czy siak odesłały mnie do wejścia z drugiej strony budynku. Wyszłam i skorzystałam z drzwi obok. Niestety okazało się, że prowadziły do mieszkania mojego chrzestnego (mieszka obok rodziców, w bliźniaku, wcześniej mieszkała tam babcia, u której spędzałam dużo czasu w dzieciństwie). Ruszyłam na dalsze poszukiwania ale nie trafiłam na żadne tylne wejście, tylko sklepy, i galerie handlowe. Jak na tę okolicę dość nietypowe budynki. Nie pamiętałam, żeby Ursus tak wyglądał, ale cóż. 
Byłam już mocno podłamana, kiedy spotkałam Nat. Jakoś dała się uprosić, żeby zaprowadzić mnie do tylnego wejścia.  Podążyłyśmy mrocznymi i brudnymi uliczkami, wąskimi do przesady, prowadzącymi przez biedną część Ursusa. Idąc szczególnie ciemnym przejściem, obserwowałam obdartych mieszkańców i uznałam, że jeżeli będę chodzić do pracy tą trasą, z całą pewnością zostanę napadnięta i okradziona. 
W pewnym momencie, kiedy byłyśmy już na bardziej cywilizowanej ulicy, minął nas trolejbus pełen ludzi w galowych mundurach i balowych sukniach. Wyglądali na angielską arystokrację, a kiedy przejechali obok, ludzie na ulicy klękali z nabożną czcią. Nat spojrzała na mnie i powiedziała „A widzisz, a mówiłaś, że nie ma Boga w Ursusie”.
Wreszcie dotarłyśmy do marmurowych schodów prowadzących na tyły jakiegoś dużego, kamiennego budynku, wyglądającego na bank, muzeum lub ministerstwo. Schody kończyły się na niedużej platformie, wyłożonej granitowymi płytkami, a platformę ograniczał granitowy murek. Kiedy się do niego zbliżyłam czekała mnie niespodzianka. Zza murku wychynęła głowa uchatki. Nat przedstawiła mi ją jako „Człowieczostworzoną uchatkę”, coś co ma przetrwać nawet kiedy upadnie cała ludzkość. Wydało mi się to znaczące, ale uchatka chyba nie dbała o poważne kwestie, bo od razu wychyliła się ze swojego basenu i oblizała mi twarz. Była tak pełna entuzjazmu, dla tego zajęcia, że aż wyskoczyła, przewróciła mnie i zaczęła oblizywać.  Przypominało to bycie napadniętym przez wesołego , mokrego psa. Wzięłam ja na ręce i wsadziłam z powrotem do wody, gdyż murek byłby dla niej za wysoki i nie mogłaby wrócić. 
Potem szłam ulicą, trzymając w ręku różową grzechotkę, ozdobioną szlachetnymi kamieniami i oglądałam skupiska tych kamieni przez lupę. 
Wreszcie przypomniałam sobie, że dostałam tę pracę. Właściwie to powiedział to narrator. Niestety, jedno z dzieci przez sen zrobiło siku w majtki i chociaż od razu je przebrałam i dostał plastelinę do zabawy, to wywarło to złe wrażenie na ponurych babach z sekretariatu.  Narrator ogłosił również, że byłam dziwnie stanowcza, ale dzieci zgadzały się, że nikt tak nie lepi kupek (poo) z plasteliny jak ja. To chyba przeważyło o moim zwolnieniu, wydaje się, że umiejętność lepienia kupek jest niewłaściwa dla przedszkolanki pracującej w takim ponurym obiekcie.

czwartek, 6 marca 2014

kula, spodnie, rzeźba i miecz.

W domu znajdowały się trzy artefakty – nieprzyzwoita rzeźba, spodnie i miecz. A ja udając przewodnika wycieczki, co samo w sobie było wyzwaniem, zamierzałam je dla pokazówki, ukraść.  Najpierw odwracałam uwagę, byłam jedną z trzech sióstr mieszkających w domu i usiadłam z pozostałymi, żeby poobmawiać ojca. Mówiłam, jaką on nieprzyzwoitą rzeźbę trzyma w łazience, żeby na nią patrzeć. Rzeźba była raczej płaskorzeźbą, wykonaną w zielonym kamieniu i przedstawiała nagiego mężczyznę z wielkim penisem, do tego była pozłacana.  Siostry jakoś nie wydawały się zbyt zbulwersowane, stwierdziły, że rzeźba wcale nie jest taka nieprzyzwoita. Potem wychodząc z domu, pokazałam im puste miejsce po mieczu, żeby się zorientować, że go zabrałam trzeba było patrzeć nie na miecz, ale na jego brakujący cień. Obiecałam im, że miecz jest ukryty gdzieś w przedpokoju i wyszłam.Miecz był ząbkowany jak piła do drewna.
 Po wyjściu złożyłam spodnie w kostkę, położyłam je na wycieraczce i zadzwoniłam do drzwi. Wyszła jedna z sióstr, zauważyła spodnie, zorientowała się, że je też udało mi się wynieść i była wściekła.
Ja natomiast zapakowałam wszystkie słodycze starszej pani, na dwukółkę, zacięłam konia z bata i odjechałam. Trochę mi było głupio, że staruszka idzie piechotą, ale w końcu to były jej bagaże, które wiozłam.

Potem byłam w fabryce i zastanawiałam się jak przenieść połówkę kuli z ołowiu. Była tak rozgrzana, że parzyła i pracownicy nie wiedzieli, jak się zabrać do ruszenia jej z miejsca. Nie było to łatwe, zwłaszcza, że zjadł ją Waldemar. W sumie nie wyglądało, jakby mu miała zaszkodzić, nie był nawet rozgrzany od niej. Ale tata wpadł na pomysł, że jednak lepiej kulę schłodzić i wrzucił Waldemara do zimnej wody. Waldek, o dziwo, nie zaprotestował, a nawet wydawał się zadowolony. Tata zasugerował, że od gorącej kuli mógłby dostać udaru cieplnego i zimna woda dobrze mu zrobiła.

wtorek, 4 marca 2014

most w Wyszogrodzie

No więc, sen sobie ze mnie zakpił. Wczoraj pisałam na drugim blogu o znaczeniu mostów we śnie, a dziś śniłam most i to wręcz zadziwiająco posłuszny most. Ale do rzeczy.
Nadchodził potop, który jak klasyczny potop miał zdmuchnąć ludzkość z oblicza świata i przywrócić porządek w przyrodzie. Tak właściwie miałam na to tylko słowo mojego taty. Nic poza tym nie świadczyło o nadchodzącym potopie więc wykazywałam się rażącym niedowiarstwem i odmówiłam zaokrętowania się na arce. Arka była malownicza, trzeba przyznać, że widok żyrafy ładowanej dźwigiem przemysłowym był ładny, w ogóle żyrafy to ładne zwierzątka, szkoda by było gdyby miały się utopić.
W każdym razie zamiast wsiąść na arkę, postanowiłam wrócić do Warszawy. Rodzina, o dziwo, nie protestowała i dała mi nawet na drogę jakiś warzyw, w tym większość ziemniaków, które wsypałam sobie do babciowego wózeczka. Następnie wywiązała się krótka sprzeczka, bo ja ten wózeczek niosłam, zamiast ciągnąć, a tata nie mógł tego zrozumieć, przynajmniej dopóki nie zademonstrowałam, że krzywizna ulicy powoduje wywrotki i potem trzeba zbierać ziemniaki z ulicy. Wreszcie udałam się w drogę, ale zamiast na stację ruszyłam trasa za domem, prowadząca na wieś. Po drodze mijałam jakieś miejsce zapadliska, a w pewnym momencie nawet zastanawiałam się czy sama się nie zapadnę. Stanęłam pod sklepem spożywczym, na piaszczystej, wiejskiej drodze, w letni dzień i tupnęłam w ziemię. Odpowiedział mi głuchy odgłos pustki, jakby pod moimi nogami była duża, pusta przestrzeń, może jaskinia. Oddaliłam się pośpiesznie, obawiając się katastrofy. Kilka metrów dalej miałam okazję podziwiać efekty takiego zapadania się gruntu. Wielka dziura w piasku, o stromych ścianach, ziała tuż przy samej drodze, a jej trzewiach bawiły się dzieci. Piszę, że się bawiły, ale przynajmniej jedno z nich wyglądało na podejrzanie nieruchome i nie przysięgła bym czy nie było z lekka przysypane białym piachem.
Wreszcie dotarłam do mostu. Był długi i drewniany, suche deski zbielały od słońca, ale w sumie wyglądał solidnie i przeszłam po nim bez problemu. Pewne obawy wzbudziła we mnie długość mostu, ale przecież prowadził on do Wyszogrodu, wiec był z zasady najdłuższym europejskim, drewnianym mostem, więc pogodziłam się z tym. Po drugiej stronie zapytałam rolnika, o trasę do przystanku PKS. Rolnik był miły i mi ją pokazał, ale mówił tak niewyraźnie, że nie zrozumiałam. Tak czy siak, przystanek znalazłam, ale kierowca busa powiedział, że już zrobił dziś trzy kursy i starczy.  Zaoferował mi nocleg, dzięki czemu nie musiałam się martwić o to, co zrobię ze sobą w Wyszogrodzie przez noc. Zresztą wiedziałam też, że zamierzam się z nim przespać. Niestety z przesypianiem się z nieznajomymi w snach bywa ciężko. Najpierw okazało się, że w jego mieszkaniu siedzą moje zołzowate znajome i czynią uprzejmie złośliwe uwagi. Wreszcie okazało się, że gospodarz zajmuje się malowaniem figurek smerfów na kolor sepii i zgubił farbkę. Pod pretekstem szukania farbki poszłam za nim, ale wtedy okazało się, że zapomniałam zabrać leków dla kota, a kanapa nie nadaje się do seksu, bo stoi w salonie, który jest otwarty i widać go z całego domu. Wreszcie zadzwonił budzik, a facet został nieprzeleciany.

poniedziałek, 3 marca 2014

u weterynarza

Dziś pojechałam z kotem do weterynarza, który urzędował nie wiedzieć czemu w podziemiach, w czymś w rodzaju miejskiego szaletu (sporo ich się teraz przerabia na inne funkcje). Miałam się już zbierać, kiedy przypomniałam sobie, że przecież warto by jeszcze kroplówkę zapuścić, skoro już tu jestem. I tu się zaczęły schody. Najpierw wetka oświadczyła, że jak jestem pewna, że mi to zajmie 4 minuty to ok, bo potem nas sprzątaczki zamkną, bo gabinet kończy pracę. Potem zaczęłam się miotać, żeby podgrzać woreczek z płynem, a on sprawiał wrażenie za dużego. Potem asystent zaczął mi tłumaczyć jak debilowi, że  igłę odpowietrzacza wkłuwa się w worek, żeby otrzymać bąbelki. Jak ja już doskonale wiedziałam, co i po co się robi. Potem okazało się, że w pokoju obok, leży zdechły i sztywny rudy kot, zupełnie podobny do mojego, łapami do góry, a gruba pielęgniarka go ignoruje. Potem pielęgniarka zaczęła mnie dopytywać o jakiś krzyżacki miecz, a ja odburknęłam coś o giermku i jej zwiałam. Wreszcie źle się wkłułam i igła wyszła przez skórę z drugiej strony, z nerwów nie odpowietrzyłam wężyka i wpompowało się powietrze. Kot mruczał ze stresu, a wreszcie kiedy wyjęłam igłę miał całe mokre futro, bo ciekł, a ja zauważyłam, że przebiłam mu się igłą do pyszczka i woda ciekła tamtędy. Na dodatek, nie byłam pewna, czy zdążę zabrać kołdrę ze ściany, a demonstranci na zewnątrz szukający pani Zeni, zrobili się agresywni i ktoś ostrzelał ich z łuków.