Strony

wtorek, 30 grudnia 2014

zaprzęg




Dziś byłam świadkiem jakiejś malwersacji w wykonaniu pewnej kobiety. Nie wiem, co ona właściwie przeskrobała, ale nie chciała świadka, więc wysłała swoją sekretarkę, żeby mnie złapała. Nie biegam za szybko, ale miałam nadzieję chować się po zaułkach i sklepach, a poza tym sekretarka w garsonce też nie biegała najlepiej. Sen był trochę dziwny, trochę jakbym pamiętała, że już go kiedyś śniłam. Tylko w poprzedniej wersji udało mi się ukryć w sklepie odzieżowym znajomej. Teraz mi ta sztuka nie wychodziła. Nawiasem mówiąc, moja okolica we śnie miała całą masę sklepów, kafejek i w ogóle wyglądała o wiele przytulniej niż na jawie. Niestety żaden z moich manewrów nie spowodował, że sekretarka się odczepiła. Na szczęście zobaczyłam zaprzęg. I tu się zaczyna robić ciekawie. Zaprzęg składał się z prowadzącego konia, a potem z trzech czy czterech par koni. Konie były wielkimi bestiami, pasującymi bardziej do zwózki drewna niż do miasta. Nie wiem do czego były zaprzężone, ale skoro tyle ich trzeba było zaprząc, to musiało być to coś wielkiego i ciężkiego. Woźnica właśnie zagadał coś do prowadzącego i strzelił z bata. Przemknęłam przed zaprzęgiem zanim ruszył, a sekretarka już nie zdążyła. Wydaje mi się, że wpadła pod te konie, one się spłoszyły i w efekcie coś uderzyło w stojącego na poboczu tira. Tir miał na naczepie traktor i jeszcze jednego konia, przechylił się, traktor spadł, a koń się przewrócił. Inny tir miał na naczepie lokomotywę, on też się przewrócił, a lokomotywa spadła.  Kilkanaście tirów tak zostało poszkodowanych, a ja uciekłam.  

kręgosłup



Dziś cierpiałam na jakieś śmiertelne schorzenie kręgosłupa, w krzyżu nawiasem mówiąc. To zmuszało mnie do pozostawania w dziwnej, niemal jogicznej pozycji w oczekiwaniu na zabieg, którego zresztą się bałam. Dlatego posłano po hipnotyzera, żeby mnie znieczulił metodą Mesmera. Hipnotyzer przyszedł, ale oprócz zdjęcia starego i przybrudzonego opatrunku, nie zrobił nic i sobie poszedł. I wtedy wszyscy przestali się przejmować moją chorobą. Nawet nie wiedziałam, czy mam dalej się tak wyginać.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

koniec świata

Dziś spotkałam się pod okienkiem w bibliotece z pewną panią, której śpieszno było oddać książki przed końcem świata. Chciała wziąć nowe, ale głównie to martwiła się, żeby świat nie padł przed oddaniem poprzedniej porcji lektury do biblioteki. Zadziwiło mnie to, bo jeśli świata zabraknie to biblioteki też i nikt nie będzie się martwił o nieoddane książki.

sobota, 27 grudnia 2014

kuria biskupia

W śnie byłam księdzem, który za karę został wysłany do pracy w kurii biskupiej na Ursynowie. Za karę za posiadanie kochanki bodajże. Braku kochanki nie odczuwałam za bardzo, ze sobą zabrałam kota, który ku mojemu zdziwieniu szybko się zadomowił.  Kuria miała wielki blok biurowo-mieszkalny i posiadałam tam wcale niemałe mieszkanie. Pierwszego dnia musiałam za to dokonać cudu, znaczy przejść do lokalnego probostwa i się przywitać z proboszczem. Każdy kto wie, jak wygląda Ursynów, powinien mieć pewne pojęcie o tym jak łatwo jest znaleźć cokolwiek i gdziekolwiek tam, widząc dzielnicę po raz pierwszy. Pamiętałam, że  przyszłam od metra z prawej, ale jakaś uczynna starsza pani usiłowała mi wyjaśnić, że z lewej jest bliżej. Nie było bliżej, doszłam zresztą idąc  w lewo, w dokładnie to samo miejsce, z którego przyszłam z prawej (w końcu Ziemia jest kulą). Szliśmy kawał drogi parkami i osiedlami, a ja wciąż pchałam przed sobą krzesło biurowe. Nie wiem po co, proboszczowi potem ściemniałam, że mam chory krzyż i musiałam na nim jechać, ale wcale na nim nie jechałam. Generalnie dzielnica była ładna i pogoda też była ładna, a kiedy staruszka mnie porzuciła wreszcie, znalazłam na przystanku znajomą, która poprowadziła mnie do probostwa, wzdłuż magazynów i sklepów z czerwonej cegły.  Ewidentnie okolica samego probostwa nie wyglądała już tak ładnie jak otoczenie kurii.  Budynki były nadgryzione zębem czasu, a kiedy wreszcie dostałam się na miejsce, okazało się, że probostwo znajduje się w mega starym budynku, z powycieranymi drewnianymi schodami. Musiałam poczekać w kolejce, a kiedy wreszcie poznałam proboszcza okazał się on wyglądać jak ruski uzdrowiciel, a nie ksiądz i gadał właśnie z zabiedzoną wsiową babą i jej brudną córką. Generalnie wieś całą gębą.
Nie pamiętam, co mu powiedziałam, oprócz tego, żeby odesłał mi krzesło biurowe do kurii, bo nie chciało mi się pchać go samemu przez całą drogę.

Ozyrys

Początek snu pozostaje niejasny. Nie wiem co się stało właściwie, wiem jedynie, że facet nieźle narozrabiał, bo:

a) obudził boginię Ozyrys (tak wiem, że technicznie rzecz biorąc Ozyrys był facetem, ale mózg ma inne zdanie) 
 b) zwabił krokodyle (i chyba został zjedzony). 

W każdym razie kobieta, która pojawiła się na miejscu zaraz po nim (prawdopodobnie interweniując) znalazła się nagle:

a)naprzeciwko portretu przebudzonej bogini
b)pod wodą
c) otoczona głodnymi krokodylami.

Jedyne co jej pozostało w tej przechlapanej sytuacji to modlitwa do Ozyrysa o ratunek. Niestety Ozyrys nie zamierzała współpracować, może miała ciężką noc, albo kiepski charakter. Siedziała na tronie, przed nią stały dwie akolitki i usiłowały ją namówić, żeby pomóc biednej tonącej w krokodylach dziewczynie. Bogini zrzędziła i opierała się jak mogła, marudziła, że przecież nie będzie pomagać pierwszej lepszej śmiertelniczce, że królom i sławom to wypada pomagać, ale pospolitakom nie wypada i już. Wreszcie akolitki przekonały ją jednak, żeby zrobiła dobry uczynek i uratowała dziewczynę. Tylko, że przez ten czas kiedy Ozyrys się upierała, to dziewczyna zdążyła się przekręcić i tak sobie od dłuższego czasu, paru godzin, albo może nawet dni leżała trupem. Wszyscy się przyzwyczaili do tego faktu, więc kiedy bogini wreszcie interweniowała ze swoim wsparciem, ludzie mieli niezłą zagwostkę, bo trup nagle zdecydował się zmartwychwstać ku zdziwieniu lekarzy.
Ale mówią, że lepiej późno niż wcale. Dziękujmy Ozyrysowi za cud.

piątek, 26 grudnia 2014

symulacja

Nie pamiętam skąd znajoma z roboty wzięła się na moim podwórku i nie pamiętam skąd laska, z którą nie gadałam od 6 lat, bo mnie nie znosi wzięła sie na moim podwórku. W każdym razie tłumaczyłam PMce, że przyjęcie jakiejś spokrewnionej z nami nastolatki jest niefajne, bo wszyscy patrzą tylko na jej cycki. Znajoma stwierdziła, że przecież to żaden problem, bo od  tego są owe cycki, a więc żeby jej zobrazować iż rejony klaty u kobiet mogą w istocie być problematyczne, dla przykładu capnęłam ją za lewy cycek. Oburzyła się rzecz jasna.Właśnie wtedy laska, która była na mnie zła uznała, że jak nic gwałcę tu i molestuję niewiastę i rzuciła się do mnie z awanturą. Przez większość snu awanturowałam się z nią, a na końcu i tak okazało się, że jakoś się dogadałyśmy. Podejrzewam, że na jawie nie poszłoby tak łatwo, oj nie.

Ryba w piwie (niegotowana)

Nie chadza się z diabłem na piwo…ot co. A ja poszłam, bo uznałam, że skoro już mam przechlapane, to równie dobrze mogę iść z nim na to piwo. Piwo okazało się być przechowywane w chłodziarce, od razu rozlane do szklanek, a w każdej szklance pływał sobie maleńki skalar. Od razy oświadczyłam, że nie zamierzam wypić ryby i wrzucę ją do akwarium jak tylko skończę z piwem. Nie byłam do końca pewna czy ryba zdolna do pływania w piwie, dobrze zniesie wodę, ale jakoś nie uśmiechało mi się wypicie jej. Niestety nie dotarłam do skalara, bo bar zniknął, a ja znalazłam się na diabelskim młynie. Wychodzi na to, że utkwiłam w piekle, czy diabli wiedzą gdzie, dopóki nie zbiorę iluś punktów, które otrzymam za wykonanie konkretnych czynności takich jak zabranie kota do weterynarza na przykład.

czwartek, 21 sierpnia 2014

jeszcze wyżej

Śniło mi się, że wprowadzili nową mapę, czy też nowy fragment mapy w grze. Był bardzo wysoko, widziałam waypoint na skałach w górze. Koniecznie chciałam tam wejść więc Rincewind mnie podsadził. O dziwo, kraina okazała się meblami kuchennymi, na które się wspięłam, a te meble wisiały jakoś mega wysoko nad przepaścią, pod samym sufitem.

Potem stałam, nie wiem z kim, na wzgórzu nad miastem i odpalałam fajerwerki. Nie takie zwykłe, ale specjalne, jak się je odpaliło to imitowały katastrofę w mieście. Ocywiście realna katasftrofa nie następowała, ale i Ttk myślę, że odpalanie ich w Moskwie było mało rozsądne.

Szłam na spacer z Eweliną, trasą przez Duranów, ale z jakiegoś powodu droga była fatalna, co chwilę ktoś coś budował i trzeba było omijać te budowy. Nad rzeką zamurowano drzwi na drugą stronę, a schody w górę okazały się być schodami w dół. Spotkaliśmy kilka saren i goniącego je psa. A potem zobaczyłam niedźwiedzia goniącego lisa, a kiedy misiek się znudził bieganiem, wyciągnął pistolet i lisa zastrzelił.
Potem tańczył z tym lisem w łapie, do dźwięków gry na jakimś instrumencie strunowym, który miał jego właściciel, a ja opowiadałam o tym A.G.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

śmierć

Siedziałam z mamą w kuchni, ale w biurze. Za oknem wisialy jakieś kable, a samo okno było uchylone. Padał deszcz, a właściwie dopiero zaczynał padać. Rzuciłam się zamykać to okno, ponieważ w czasie deszczu pojawiało się zagrożenie, które mogło dostać się do środka. Oczywiście w panice poplątałyśmy sznurki od zamykania okna, ale wreszcie się nam udało. Zamykając zobaczyłam dziwny kształt, wielkości małpy, z trupią czaszką zamiast twarzy, który przez chwilę siedział na kablu pod naszym oknem, a potem skoczył gdzieś dalej. To była śmierć i mama powiedziała, że znalazła gdzieś okno na klatce schodowej, którego nikt nie zamknął i weszła do bloku.

piątek, 8 sierpnia 2014

dach

Śniło mi się, że chcieliśmy dostać się na dach biurowca, problem w tym, że jakiegoś obcego nam. Czyli nasze karty tu nie działają, ochrona nas przegoni, a klucze do drzwi są dziwne. Kawałek wjechaliśmy widną, nawiasem mówiąc spotkaliśmy kolegę po drodze.Poza tym dwóch gostków w windzie rozmawiało o tym jak to się wrobili obiecując bardzo grubej dziewczynie, że się z nią prześpią. Wreszcie dostaliśmy się do ogrodu na dachu. W ogrodzie była przybudówka i trzeba było na nią wejść, żeby być w najwyższym punkcie, ale pracownice, które były w ogrodzie na fajce już się zbierały i zamierzały zamknąć wejście. Bylibyśmy odcięci, wiec zawróciliśmy, tylko po to, żeby się przekonać, że to nasz własny dach i mogliśmy wyjść z naszego biura na niego, zamiast się tak szarpać.

piątek, 1 sierpnia 2014

obóz terenowy

Nie mam bladego pojęcia czemu udałam się na obóz harcerski, zwłaszcza z tymi ludźmi. Tak czy siak byłam pośrodku lasu, nad jeziorem i rozkładałam namioty. Pod dachem głównego namiotu rozłożyliśmy materace, ale jak się okazało ten namiot służył do spania tylko, kiedy padało. W suche noce, spaliśmy pod gołym niebem. Przy wybieraniu materaca trzeba było uważać, żeby trafić na taki z Ikei, nie taki kanapowy, jak poduszki ze starodawnego fotela. Potem trzeba było iść wybrać miejsce na latryny. Okazało się, że do tego celu służą skały nad brzegiem jeziora. Oddzielne miejsce dla lasek i dla facetów. Nie wiem, jak w nocy do niego docieraliśmy, bo było to w lesie, daleko od obozu i łatwo było spaść ze skały do wody. Nawiasem mówiąc, jak poszliśmy pierwszy raz skorzystać, to podpłynął jakiś gość na łódce i powiedział, żebyśmy się tu nie kręciły, bo tu obrzydliwie jest. Odpowiedziałam mu, że mam intencję właśnie obrzydliwą rzecz tu uczynić, co potwierdziłam czynem, spuściwszy spodnie. Jeszcze dalej znajdowała się plaża do mycia naczyń (w tym samym jeziorze, do którego ….). Ogólnie pogoda była ładna, las sosnowy, a ja o dziwo podejrzanie zrelaksowana jak na wyjazd terenowy do krainy komarów i pająków.

Ośmiornica

Szukaliśmy monet, których powinno być dokładnie 30. Każdą poznawaliśmy po specjalnej inskrypcji.  Monety pozostawił mały chłopiec, porwany czy też dręczony przez złego wuja. Skompletowanie wszystkich oznaczało odnalezienie chłopca. Namierzyliśmy tak 29 jednogroszówek, rozrzuconych po mieszkaniach, wąwozach, wąskich i zagraconych. Wreszcie dotarliśmy do ostatniego mieszkania, gdzie powinna być ostatnia moneta, ale nie mogliśmy za nic jej znaleźć. Matka chłopca, widząc, że kiepsko nam idzie, podpowiedziała nam, że ostatnia moneta nie jest jednym groszem, ale dziesięciogroszówką. Faktycznie, na biurku, na widoku, leżała sobie moneta z inskrypcją. Tylko, że kiedy ją znaleźliśmy okazało się, że chłopca nikt nie porywał. Po prostu jakiś czas temu umarł w szpitalu i nie zorientował się w tej sytuacji. Stąd wydawało mu się, że jest porwany.

monety

Szukaliśmy monet, których powinno być dokładnie 30. Każdą poznawaliśmy po specjalnej inskrypcji.  Monety pozostawił mały chłopiec, porwany czy też dręczony przez złego wuja. Skompletowanie wszystkich oznaczało odnalezienie chłopca. Namierzyliśmy tak 29 jednogroszówek, rozrzuconych po mieszkaniach, wąwozach, wąskich i zagraconych. Wreszcie dotarliśmy do ostatniego mieszkania, gdzie powinna być ostatnia moneta, ale nie mogliśmy za nic jej znaleźć. Matka chłopca, widząc, że kiepsko nam idzie, podpowiedziała nam, że ostatnia moneta nie jest jednym groszem, ale dziesięciogroszówką. Faktycznie, na biurku, na widoku, leżała sobie moneta z inskrypcją. Tylko, że kiedy ją znaleźliśmy okazało się, że chłopca nikt nie porywał. Po prostu jakiś czas temu umarł w szpitalu i nie zorientował się w tej sytuacji. Stąd wydawało mu się, że jest porwany.

niedziela, 27 lipca 2014

polityka prorodzinna

Chodziłam po domu goła jak święty turecki (zapewne upały w dzień zainspirowały sen do negliżu) i cierpliwie znosiłam dyskusje o dacie rozwiązania. Wszyscy się upierali, że mam masę czasu do porodu, co w sumie miało sens, bo jakoś ciąży nie było widać,  a ja im mówiłam, że się nie znają, bo termin mam na wrzesień (jakby nie patrzył wrzesień jest 9 miesiącem, co dowodzi, że sen ma własne suche poczucie humoru) i to już za tydzień. Chodzę tak sobie i chodzę, zastanawiając się nad wybraniem się do szpitala, coby się w spokoju rozmnożyć, a tu jakiś głos jak nie ryknie „ to kołdra!”, aż się obudziłam i znalazłam kołdrę na podłodze.
W drugiej części snu byłam na ślubie koleżanki, na której ślubie byłam też w realu. Senny ślub jednakowoż był ciekawszy. Po pierwsze występował zespół hip-hopowy i pokłóciłam się z główną tancerką, o przewagę w małżeństwie bigosu nad krewetkami.  O dziwo dyskusję moderował ksiądz i nikt się nie czepiał. Poza tym na krzesełku, obok ołtarza w bocznej nawie, siedział muskularny striptizer, odziany jeno w slipy i muszkę, czekając na wesele, w którym miał odegrać jakąś rolę.  Kościół był wielki, ludzi masa, ceremonia nietypowa,

Miałam też w planach między kościołem, a weselem zrobić sobie paznokcie, ale koleżanka oświadczyła, że mamy tylko 10 minut do odjazdu autokaru i wiedziałam, że nie zdążę.

od opery do szkarady

Na ławce obok mnie, w sali gimnastycznej siedziała młoda dziewczyna w niebieskiej chuście na głowie, ozdobionej złotym obszyciem. Rozmawiała głośno z jakąś koleżanką, a jej głos był bardzo wysoki, drażniący. Zwróciłam jej uwagę, ale inaczej niż zwykle się zwraca. Zapytałam jej (po angielsku zresztą), czy nie rozważała śpiewania w operze. Zdziwiła się, ale wyjaśniłam jej, że pytam, bo ma bardzo silny głos. Roześmiała się i powiedziała, że kariera operowa jest dla niej zamknięta, bo w operze każdy musi mieć włoskie nazwisko, ale nawet zaśpiewała coś dla mnie. Pamiętam, że okazała się ładna i sympatyczna.

Odłączyłam się od grupy, profesora, asystenta i asystentki. Pracowaliśmy dla rezerwatu, i nie wiem co robiliśmy w Londynie. Ja czułam się jak na wakacjach i chciałam koniecznie wysłać kartkę do domu. Przejście podziemne, w którym staliśmy przypominało długą i ciemną uliczkę, w ścianie miało okienko, ponieważ we wnęce był kiosk. Sądząc po wystawionych widokówkach, wybór był szeroki. Uznałam, że wezmę dwie, związane z nawiedzonym miejscem, które zwiedzałam. Poprosiłam sprzedającego, kulturalnie i po angielsku, I want the one with the window (przedstawiała ponure okno starego budynku) and the one with the light (na tej była gazowa latarnia uliczna). Gość mi na to coś szwargoce niezrozumiale, a ja chociaż nachylam się jak mogę odróżniam jedynie, że mówi po polsku. Wreszcie podaje mi kartkę z papieżem ( Janem Pawłem II) i tłumaczy, że za dwanaście minut wychodzi więc są tylko takie kartki. W domyśle, że nie przyniesie z magazynu, bo mu się śpieszy. Byłam oburzona. W dodatku, kiedy odwróciłam się do mojej grupy, zobaczyłam, że asystent szarpie profesora. Profesor był na wózku, a asystent był kawałem chłopa. Zdaje się poszło im o rezerwat i straż miejską.
W dalszej części snu okazało się bowiem, że straż ma zakusy na rezerwat i chce go przejąć, zapewne żeby zrobić z niego park. Asystentka, sądząc po zdjęciach zabytków okolicznych, ukrywanych w kopercie, pracowała dla straży. Asystent natomiast podejrzewał profesora i stąd go szarpał.
Potem nastąpiła wyprawa wzdłuż jakiegoś zbiornika wodnego, w poszukiwaniu rzadkich i chronionych pająków z rezerwatu. Pamiętam, że wyruszyłam z profesorem i szłam boso, po czarnym błocie, póki nie wpadłam na pomysł założenia butów. W końcu pająki gryzą, a w lesie pełno jest gałęzi i ostrych rzeczy. Pierwsza część wyprawy nie dała rezultatu, nigdzie z przodu stawu, pająków nie było. Prawdopodobnie przeniosły się na tyły. Co ciekawsze, koniec naszej trasy nie był odwiedzinami u dzikiego źródła, ale zaprowadził nas do marmurowego budynku, gdzie dwoma kamiennymi rynnami/kanałami płynęła woda ze źródła. Tak więc rezerwat nie był taki naturalny jakby się można spodziewać.
Ostatnia część snu dotyczyła dwóch staruszek. Spotkały się i zakochały z miejsca. Tak na oko miały po 80/90 lat. Jedna nie miała nic do stracenia, a druga miała córkę, wielki dom i majątek i była czarownicą. Były bardzo szczęśliwe, że się odnalazły, tańczyły się i śmiały, ubrane w długie suknie wieczorowe. Wtedy znienacka wpadła do pokoju córka i zaczęła się awanturować. Wyglądała na oko tak koło 40 lat i była nieszczęśliwie brzydka, mordę miała końską, do tego czerwoną i pryszczatą, a płaską jakby jej ktoś łopatą w twarz przysunął.
- uspokój się ty żmijo! – ryknęła do matki – teraz pocałuję twoją miłość i przejmę twoją całą magię!

Bo to tak działało, że pocałunek miłości wystarczał do czarów, nawet jak się pocałowało cudzą miłość. No i biednej staruszce, którą szkarada rzuciła się całować nie zostało nic innego jak wyskoczyć przez okno. No bo, bez magii i majątku życie starszych pań byłoby okropne, a córka z pewnością starałaby się je jeszcze pogorszyć. Stąd staruszka popełniła samobójstwo, ale nie ma tego złego – szkarada wypadła razem z nią i też się zabiła. Bogata starsza pani żyła, ale była nieszczęśliwa i chciała się przeziębić i umrzeć.

sobota, 19 lipca 2014

ptaki

Stałam na jakiejś platformie obok mostu i obserwowałam małe ptaszki w gnieździe. O dziwo były to sowy i mewy, ale opiekować się nimi i osłaniać przez zimnem usiłowały wróble. Wreszcie sowy i mewy zdecydowały się opuścić gniazdo i kolejno wyskoczyły. Mewy poleciały, a sowy powpadały do rzeki, już się zaczynałam martwić kiedy się okazało, że sowy nagle nadymają się i wyskakują na powierzchnie. Wkrótce wszystkie sówki, siedziały na  łachach piachu, całkiem bezpieczne. Te ich rozdęcie przypominało nieco wybuchanie poduszki powietrznej lub samo napełniającego się pontonu.Stałam na jakiejś platformie obok mostu i obserwowałam małe ptaszki w gnieździe. O dziwo były to sowy i mewy, ale opiekować się nimi i osłaniać przez zimnem usiłowały wróble. Wreszcie sowy i mewy zdecydowały się opuścić gniazdo i kolejno wyskoczyły. Mewy poleciały, a sowy powpadały do rzeki, już się zaczynałam martwić kiedy się okazało, że sowy nagle nadymają się i wyskakują na powierzchnie. Wkrótce wszystkie sówki, siedziały na  łachach piachu, całkiem bezpieczne. Te ich rozdęcie przypominało nieco wybuchanie poduszki powietrznej lub samo napełniającego się pontonu.

piątek, 18 lipca 2014

szamani, katolicy i pragmatycy

W moim śnie były trzy krainy. W jednej mieszkali katolicy, w drugiej szamani, a w trzeciej pragmatycy. Tak zadecydował sen. Do tego był bóg i ja. Bóg pilnował terytorium pragmatyków i dbał, żeby pozostali pragmatyczni i żeby nie rozpleniał się im tam zabobon. Ja mu czasem pomagałam, zbierając ów zabobon i zjadając go albowiem był zrobiony z sękacza. Kiedy mnie na tym przyłapał zaczął mi czynić wyrzuty. Uważał bowiem, że ja pomagam mu tylko dlatego, że chcę się najeść zabobonu, a nie  z altruizmu i miłości do pragmatyzmu. Dodatkowo miałam przejścia ze wszystkimi trzema grupami. To dlatego, że publikowałam broszury o rytuałach szamanów, żeby pokazać ludziom jak one wyglądały. Katolicy się złościli, bo szerzyłam inną religię, szamani, bo zdradzałam ich sekrety, a pragmatycy, bo szerzyłam zabobon. No i oczywiście Bóg podejrzewał, że szerzę zabobon specjalnie, tymi broszurami  i wcale nie mając na uwadze badań kultury szamanów.  

poniedziałek, 7 lipca 2014

gęś

Wybierałam się z kolegą do koleżanki na urodziny. Nieśliśmy jej marcinki w doniczce, ale po drodze wstąpiliśmy do teatru alternatywnego. Sztuka była totalnie nie zrozumiała, a w dodatku ludzie nadęci i irytujący. Najgorsze, że spotkaliśmy innego kolegę, który oglądał nasze kwiatki, a kiedy je oddał okazało się, że są zniszczone. Potrzebowaliśmy na szybko nowego prezentu, ale sklepy były zamknięte. W jedynym, w którym były pluszaki, wyglądały one jak stwory z Czarnobyla więc nic nie kupiłam. Wpadłam więc na pomysł, żeby upiec koleżance gęś jako prezent. W domu ją obsypałam ziołami, ale wiedziałam, że nie zdążę jej upiec, bo mamy tylko godzinę. Dlatego z brytfanną z gęsią pognałam na imprezę. Nie wiedzieć czemu odbywała się ona w domu jakiegoś kolesia, właściwie w mieszkaniu w bloku. Domofon był zepsuty, ale wpuścił nas i tak, chociaż nie był za szczęśliwy, że jesteśmy tak wcześnie. Wytłumaczyłam, że muszę jeszcze upiec gęś i wsadziłam ją do piekarnika

Waldemar

We śnie wyprowadzałam kota Waldemara na spacer na smyczy, a on chodził jak pies. W pewnym momencie przeskoczył przez płot, wyrwał mi smycz z ręki i musiałam naginać siatkę, żeby go złapać, ale się udało.

hipopotam

Stałam po kolana w wodzie, a dookoła mnie pływał malutki hipopotam, wielkości szczeniaczka. Trochę się obawiałam, że ucieknie więc złapałam go do pudełka. Niestety kiedy jakiś czas później wyszłam na brzeg, tknęło mnie złe przeczucie. Zajrzałam do pudełka, a hipopotam był skulony i wyglądał na martwego. Zastanawiałam się czy przypadkiem nie wrzuciłam go do wrzątku. Woda w pudełku była podejrzanie ciepła. Hipopotam trochę się ruszał więc istniała szansa, że jednak to nie był wrzątek, ale po prostu gorąca woda i zwierzak ma udar cieplny, a nie ugotował się na śmierć.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

orchidea

Byłam w Socho, J właśnie wybierała się na bal w kiecce, w której ostatnio oglądałam się na zdjęciu. Marzyłam, żebyśmy mogły z O odprowadzić ja. Miałam jakąś taką okropną potrzebę spaceru i wygadania się, co prawda padała mżawka, ale ja i tak chciałam iść na spacer. Zdaje się, że J poszła jednak sama. Za to wpadł kolega, leżałam sobie pod kocem na kanapie, kiedy przyszedł, żeby opowiedzieć jak to spotkał w autobusie kobietę, która wymyślała współpasażerowi od krzyżaków. Mówił, że nie robiła tego bezpośrednio tylko rzucała aluzje np "Ej ty Jungingen!".
Potem śniła mi się orchidea, była czarna, ale jak się jej przyjrzało to okazywało się, że jej płatki są poprzecinane siateczką pomarańczowych żyłek. Płatki zawierały miód i od tego miodu rozgrzewały się tak, że aż parzyły. Dlatego właśnie kwiatek lubił, żeby go nosić tyłem do ubrania.  

piątek, 27 czerwca 2014

Krzyczenie

Śniło mi się, że spotkałam dawno nie widzianą koleżankę, bardzo mądrą osobę nawiasem mówiąc. Zapytałam, co u niej słychać, odpowiedziała, że nie ma chłopka, ale ma nerwicę. Krzyczy po nocach, nie że ma koszmar, tylko po prostu siada i musi krzyczeć ze strachu. Włazi do wanny, żeby się uspokoić. Spotkałam też jej ojca, najpierw. Pytałam o nią, a on robił wszystko, żeby mi jej nie pokazać, chociaż widziałam jej torbę stojącą koło jego samochodu. Porozmawiałam z nią o tym krzyczeniu i usiłowałam wymyślić jak jej pomóc, bo marnowało jej to dużo czasu, około godziny dziennie krzyczenia. Nie bardzo mi to szło.

czwartek, 26 czerwca 2014

Ameryka

Rodziców nie było w domu, a ja miałam pojechać do Ameryki.  Na lotnisku powinnam być koło 3 w nocy, był wieczór przed, a ja właśnie skumałam, że wcale nie jestem spakowana. Nic a nic. Pakowanie na dwa miesiące na wyjazd w rejon, którego klimatu też nie obczaiłam to spory problem. Wrzucałam masę rzeczy do plecaka, kiedy zdałam sobie sprawę, że muszę ogarnąć jeszcze bagaż podręczny, a to sztuka sama w sobie. Szybko odpaliłam domowego kompa, żeby wygooglać, co można przewozić samolotem. Nie miałam pojęcia czy w ogóle zdążę na lotnisko, nie miałam nawet wykupionego biletu. Ogarnęły mnie wątpliwości, czy ja w ogóle mogę jechać na dwa miesiące na szkolenie do klienta i zostawiać kota samego i tęskniącego. Wreszcie problem się rozwiązał, bo okazało się, że nie mam najważniejszej rzeczy, czyli wizy, a więc nigdzie nie jadę.

sobota, 21 czerwca 2014

Niedźwiedź, aligator i Natanek

Ostatni, zresztą najpaskudniejszy z trzech. Na ambonę wchodzi ksiądz Natanek i wygłasza kazanie. W trakcie przypomina mu się anegdota, czy może przypowieść. Opowiada jak kiedyś będąc w lesie spotkał niedźwiedzia. Cała scena się wizualizuje. Jest las, jest kałuża czy też bagno, a w bagnie leży zdychający niedźwiedź. Nie wiem, co mu dolega, ale jest już tak słaby, że nie może się poruszać. Ksiądz Natanek opowiada, że było to tak daleko w lesie, że dostarczenie leków zajęłoby zbyt długo. W tym momencie do niedźwiedzia podpływa aligator. Aligator też jest zdania, że niedźwiedź już nic nie może zrobić i zaczyna go zjadać. Rozgryza skórę na jego czaszce i w zasadzie to wpycha szczękę pod jego skórę głowy, uszkadzając mu zębami oko. Wszystko na żywca, na nie mogącym się bronić, słabym zwierzęciu. Wtedy oko zwraca uwagę Natanka. Rozwiera powieki odsłaniając gałkę oczna z tęczówką jak wycinanka i źrenicą zamgloną bielmem. Czasami kiedy coś wpada nam do oka, ktoś może wyjąć to coś językiem, bo najłatwiej nim wykonać precyzyjny ruch i nie urazić oka. Natanek we śnie czyści oko niedźwiedzia właśnie w ten sposób. Nie wiem po co ale jest to obrzydliwe. Zwłaszcza, że ani go nie dobija, ani nie ratuje przed gadem. Miałam nadzieję, że chociaż przypowieść będzie pouczająca, ale okazuje się, że totalnie nie. Natanek bowiem mówi „ i wtedy zorientowałem się, że będę musiał kupić soczewki kontaktowe”.

Zona


Kolejny sen. Tym razem jestem w Socho, a taka na ganku szykuje się do zabrania naszej suki, Zony, na spacer. Zona nie ma tylnych łap i zauważam, że balansuje na przednich, obniżając środek ciężkości. Zresztą smycz to uwzględnia, bo nie tylko jest podpięta do obroży, ale ma też uprząż na brzuch, którą można podciągać resztę korpusu do góry.

Yeti

W pierwszym w Tatrach grasuje potwór, Yeti. Normalnie nie był agresywny, ale teraz atakuje ludzi, wpada w szał i sprawia kłopoty. Wybieram się, bodajże z ekspedycją ratowniczą w góry, żeby załatwić sprawę, albo, żeby kogoś przywieźć. Cała sprawa jest dziwna, bo Yeti powinien być spokojny, szlachetny i nieagresywny. W górach leży śnieg, spotykam tam kogoś, możliwe, że pilota, kto był zaatakowany. Spotykam też Yeti i tajemnica jego napadów szału się wyjaśnia.
Do wyjaśnienia dochodzę w ten sposób, że biorę w rękę przedmiot, notatnik i momentalnie on zaczyna wydzielać promieniowanie, które działając na mnie powoduje złe samopoczucie. Okazuje się, że tak właśnie reaguje Yeti na bliskość wszelkiej techniki, a przynajmniej działającej. W pobliży leży w śniegu rozbity helikopter. Póki działał, bestia szalała, ale teraz jest spokojna i rozmawia ze mną. Mówi mi o problemie z techniką .Wydaje się być łagodny i szlachetny, chociaż wielki i włochaty. Przyklęka przede mną, a ja kładę mu ręce na głowie w geście błogosławieństwa. Co prawda wiemy już co powoduje problem, ale nie wiemy jak go usunąć, w dolinach jest masa techniki i Yeti nie może schodzić już w dół, bo będzie szalał dalej. Z tego samego powodu nie naprawiamy śmigłowca, ale schodzimy piechotą, żeby go nie drażnić.
Druga scena snu, odbywa się w hotelu/zamku/na zboczu góry, czy też hybrydzie owych. Idę w górę, mijam różne pomieszczenia hotelowe, a jednocześnie posuwam się w górę zbocza. Zatrzymuję w salonie z telewizorem i kanapą, oraz nieco parchatym bernardynem i prawdopodobnie owcami. Salon jest jednocześnie łąką. Wtedy zdaję sobie sprawę, że ktoś się włamał do zamku, w dodatku ktoś przebrany za Yeti. I ma plan porwać panią burmistrz i zwalić to na mnie, zabarykadował się w hotelu i nie wyjdziemy. Moją nadzieją jest narobić hałasu i zwabić prawdziwego Yeti, chociaż w hotelu jest technika. Hałas realizuje poprzez skoczenie przebierańcowi na głowę z krzykiem „acha!” i poszczucie go pilnującym owiec bernardynem. Szybko okazuje się, że bernardyn broni tylko pomieszczenia z owcami więc poza nim jestem zdana sama na siebie. Ale idzie mi dobrze, obezwładniam włamywacza i jego wspólnika, tylko, że zaraz wpadam na inną parę ludzi. Teoretycznie to kustosze, ale w praktyce mogą pracować ze złodziejami. Więc też krzyczę, skaczę im na głowy i ich obezwładniam. Ale wtedy pojawia się następna para i jest to dość śmiesznie, bo nie mogę krzyczeć i obezwładnić wszystkich, a nie wiem, którzy są złodziejami, a którzy nie.

sobota, 14 czerwca 2014

Pizza

W tym śnie najpierw na strychu w Socho, znalazłam targowisko staroci, a potem kolega z pracy zabrał nam zajebistą pizzę pepperoni, przykleił ją sobie na plecach pod koszulką i uciekał tak po mieście, a my goniliśmy go. Krzyczałam "piizzzzzza! piiiiiiiiizzzzzza!" i starałam się oderwać sobie kawałek tej pizzy, bo była naprawdę pyszna.

wtorek, 10 czerwca 2014

ryba

Sen składał się z kilku części, po pierwszej,  w której oglądałam święte miejsce i znienacka wyskoczyła na mnie macka i chciała mnie zgarnąć, obudziłam się z przeświadczeniem, że coś jest nie tak.

W drugim śnie zarzuciłam wędkę, używając mniejszego kawałka chleba na przynętę i momentalnie woda koło pomostu zabarwiła się krwią, a spławik poszedł pod wodę. Wyciągnęłam wielkiego okonia, był jak karp. Okazało się, że to rekordowa sztuka, nawet pomimo tego, że okazał się być jedna dużą i dwiema małymi rybami w słoiku. Do tego miał obcięty ogon i nie rozumiał.

Musieliśmy go pochować razem z pewnym człowiekiem naprzeciwko kościoła, pod asfaltem. Na asfalcie namalowaliśmy ludzką sylwetkę kredą, taką dużą. Do tego postawiliśmy w głowach sylwety gramofon.

sobota, 7 czerwca 2014

kolorowa woda

Stacje metra w kulturze przeżywały różnego rodzaju kataklizmy, ale ta która ukazała mi się we śnie była wyjątkowa. Metro to nowoczesny twór, ale ta stacja że musiała być naprawdę stara, bo przeżyła dwie cywilizacje i dwa potopy. Jedna z tych cywilizacji zdążyła się rozwinąć pomiędzy pierwszym i drugim potopem. Ponieważ jednak sen nie ma poczucia czasu, cały cykl cywilizacja-potop-cywilizacja-potop był na tyle krótki, żebym mogła odnajdywać całkiem użyteczne pamiątki po ludziach, a jednocześnie po sobie, z pomiędzy potopów. Tak jakby sen mówił jednocześnie o historii świata i o moim własnym życiu.
Przyznaję, że kiedy myślę o przeszłości pojawia się u mnie ten rodzaj ekscytacji, który mógłby odczuwać archeolog natrafiający na ślady starożytności. Człowiek żyjąc przechodzi wiele epok i każda z nich kończy się śmiercią tego co było i narodzinami nowej osoby, którą z poprzednią epoką łączą jedynie wspomnienia.  Z tego punktu widzenia, zalana stacja może być moim obecnym światem, epoką, która sama kiedyś przeminie.
Kolejną cechą tej stacji był kolor wody, a raczej kolory, bo wydaje mi się, że było ich wiele. Woda nie była czarna, ani przejrzysta, ani brunatna. Miała piękne jaskrawe kolory wody, w której ktoś przed chwilą wykąpał wałek do malowania ścian. Mlecznie nieprzejrzysta i pięknie kolorowa. Jeden koniec stacji był zanurzony bardzo głęboko, a w drugim woda sięgała niewiele ponad kostki. Ze stacji można było przejść do pokojów, a na płytszym końcu stała stara szafa babci. W szafie wisiały sukienki, stały moje stare, ale o dziwo dobre buty. Mało tego, to były sandałki, które obcierały mi nogi na pierwszej randce, o ile można tak nazwać to spotkanie. Wybrałam sobie kilka letnich rzeczy, żeby móc znów ich używać. Zajrzałam też do szuflad, mimo zdziwienia moich towarzyszy, szuflady okazały się szczelne i nie zalane. W górnej części szafy, na półce znalazłam grubą, starą książkę o podróży do Australii. Zabrałam ją, żeby poczytać.
Z lewej strony stacji odchodził korytarz, ciemny i prowadzący w dół. Nie zapuszczałam się tam. Na głębokim końcu można było popływać, a nawet zanurkować. Moi towarzysze chcieli się zanurzyć, ale zaprotestowałam. W końcu, na dnie tej pięknej, kolorowej wody leżą zwłoki ludzi, których dopadło zalanie. Tych z przed pierwszego potopu i tych z czasu pomiędzy zalaniami. Ogólnie rzecz biorąc miałam wrażenie, że o ile pływanie jest w porządku, to nurkowanie doprowadzi do zobaczenia rzeczy okropnych. Jedna z dziewczyn obecnych na stacji zaprotestowała i powiedziała, że to nie możliwe, żeby na dnie były takie rzeczy, bo przecież ten zbiornik jest rezerwuarem wody dla całego miasta. Co oznacza, że całe miasto pije wodę omywającą trupy.

piątek, 6 czerwca 2014

wyprawa do Australii

Pierwsza część snu zaczęła się od emerytów w tarapatach. Miałam grupkę starszych ludzi w jakimś pokoju i nadchodzący koniec. Nie doprecyzowałam czego koniec, ale sytuacja była poważna. Coś trzeba było zrobić i trzeba było zrobić to nie gdzie indziej, ale w Australii. Emeryci nie wyglądali jakby, któryś, względnie któraś z nich miała szansę dotelepać się do Australii, ale co tam. Zdecydowali, że wybiorą delegatów i pojadą ratować świat. Wybraliśmy, czy też wybrałam tych co bardziej czerstwych i żwawych, po czym ruszyli. Ja miałam plan jak wydobyć pieniądze z pięciu banków. Suma uzyskana w ten sposób miała uratować sytuację. Jednak po drodze utknęliśmy w jakimś miejscu, gdzie osiedliśmy na laurach. Nie mam bladego pojęcia jak się to nam udało, ale nasi dziadkowie i babcie zostali miejscowymi szychami w mieście leżącym na naszej trasie. Dostawaliśmy łapówki, często w postaci alkoholu, zdaje się w ciągu minuty przyniesiono mi  ze dwie butelki whisky. Dziadkowie byli niczym bossowie mafii. Jak wiadomo w takich sytuacjach motywacja do tułania się po świecie spada, wiec podróż się zakończyła. Wtedy jednak ktoś się ocknął i kopnął nas w zadki, straciliśmy całe wpływy i musieliśmy powrócić do naszej pielgrzymki. Przy okazji ja zostałam wykopana z grona emerytów, bo okazało się, że nie miałam, żadnego planu tylko fałszywe pieniądze i nadzieję na hazard. Mimo braku mnie i planu, emeryci zdecydowali się dotrzeć do celu. Zresztą to im się udało.
U celu było urwisko, a na nim krystaliczny ekran. Na ekranie naukowcy z australijskiego laboratorium zamierzali  wyświetlić różowe punkty. Miejscowa ludność usiłowała ich zastopować, w przekonaniu, że wyświetlenie punktów zakończy karierę Ziemi jako planety. Emeryci z kolei chcieli wyświetlenia, bo miało to uratować świat. Miałam taki plan, że w decydującym momencie wpadnę i uratuję sytuację, przywracając sobie honor. Tylko, że końcówka snu zrobiła się nieco niejasna i z jednej strony nie udało mi się to, a z drugiej i owszem. Jedna wersja była taka, że nie było dla mnie nic do zrobienia. Druga taka, że wpadłam do laboratorium i głównego złego przegoniłam stosując dziwną strategię.
Otóż zły miał trzy roboty, czy może potwory, które go broniły. One miały moc zmuszenia cię do zjedzenia – tu się zaczynają schody, bo albo siebie, albo wszystkiego co ci w ręce wpadnie. Tak czy owak efekt był podobnie szkodliwy. Ja pokonałam te potwory idąc przed siebie i patrząc na ziemię, nie nawiązałam kontaktu  wzrokowego i ich magia nie działała. A z kolei szkodziłam im sypiąc im po oczach i dookoła nich garście soczewicy. W jakiś sposób było to dla nich raniące. Przegnałam ich i głównego złego, stanęłam w sali pełnej naukowców (i rozsypanej soczewicy) i oświadczyłam, że zaraz to wszystko wyleci w powietrze więc jak ktoś chce żyć to niech skorzysta z okazji i ucieka. Skorzystali wszyscy, a my wyświetliliśmy różowe punkty na ekranie.

ciocia Frau

W  bloku odbywała się jakaś impreza. Ciotka Frau zasnęła na parapecie na klatce schodowej, która okazała się jednocześnie być jego mieszkaniem. Sąsiad, pedantyczny, chudy staruszek, miał mieszkanie pełne proszków do prania, płynów do płukania i innych środków czyszczących. Mieszkał nade mną i miał zadziwiająco dużo miejsca. Nie zauważyłam za to, żadnych innych mebli, ani rzeczy. Sąsiad był bardzo nieuprzejmy kiedy zabierałam śpiącą Frau na dół. Nie mam pojęcia jak znalazła się na jego parapecie ale nie uznałam, żeby uprawniało go to do bycia nieuprzejmym wobec mnie. Powiedziałam mu to, a on odjechał na trójkołowym rowerku do drugiego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

środa, 4 czerwca 2014

naziści

Dziś śniłam, że byłam w Ikei, która wyglądała jak Castorama i miałam tam spotkać się z nazistami, których chciał przedstawić mi kolega inżynier. Naziści byli młodzi, elegancko ubrani w brunatne koszule i bardzo uprzejmi, bo chcieli zrobić dobre wrażenie. Kolega mi ich przedstawiał, bo chciał pokazać, że jego brak tolerancji nie jest wcale taki zły jak się wydaje. Jednak szybko zmyłam się ze spotkania, bo nie odpowiadało mi towarzystwo brunatnych koszul. 

potwór


Dziś śniłam potwora. Po drodze z domu rodzinnego do sklepu na ulicy Okrzei (czyli trasa którą pokonywałam milion razy), w domu na zakręcie śmierci, albo na zarośniętym chwastami podwórku tego domu mieszkał potwór. Taki nieokreślony, wiedziałam tylko, że potwór zły może w każdej chwili wyskoczyć. Nie wiem czemu szukałam tego potwora na jakiejś tropikalnej wysepce. Była malutka, ledwo wystawała nad poziom wody, rosło na niej kilka palm, były jakieś bambusowe zabudowania, ale zdawałam sobie sprawę, że jest za mała, żeby pomieścić potwora. Dodatkowo była za mała, żeby przetrwać ewentualny sztorm. Do tego mijałam ją samochodem i pamiętam, że wyciągałam rękę w stronę jakiegoś stoiska lokalnego rzemieślnika, trzymałam w niej złoto lśniący kamień. Był okrągły, przepiłowany na pół, właściwie to trzymałam tylko jedną połówkę. Chyba chciałam, żeby go oszlifować.

zastrzyki, msza

Dziś śniłam mszę w kościele w Socho, tym starym i ciasnym. Księdzem była kobieta, mama kolegi, w połowie mszy musiała odejść od ołtarza i udać się na zakrystię, żeby dostać jeden z zastrzyków. Była bardzo chora  i musiała brać serię bardzo obciążających organizm zastrzyków. Nie było nawet wiadomo, czy ona nie umrze po kolejnym. To by oznaczało, że nie wróci do prowadzenia mszy. Wierni nie wiedzieli o tym i narzekali i złościli się, więc kolega wszedł na ambonę i im wszystko wyjaśnił.

środa, 28 maja 2014

rogi

Dziś śniłam zabójcę w kapturze, który zeskoczył na linie z wysokiej wierzy i dźgnął jakiegoś mężczyznę w pierś nożem. Dźgniety, złapał się za serce i osunął na ziemię, ale została mu w ręku lina, która jak się okazało była przerzucona przez bloczek, a na jej drugim końcu wisiał w górze zabójca. Leżący powiedział, że teraz się zemści, bo jak umrze i puści linę to zabójca spadnie i też zginie. Ale jakoś po drodze mordercy udało się zjechać niżej, po drodze zahaczając o ramę od obrazu i poroże jelenia. Wreszcie wylądował na ziemi i jacyś napastnicy zaczęli mu się naprzykrzać. Odganiał ich tymi rogami zdjętymi ze ściany.

poniedziałek, 26 maja 2014

jelonek

W kuchni biegał sobie zapas uroczych zwierzątek do zjedzenie. W tym dwa małe jelonki, nie byłam przekonana kiedy okazało się, że tata prosi o uśmiercenie jednego, bo jelonek był mały i totalnie słodki .Ale słodycz słodyczą, a kwiatki z parapetu, jak się okazało wpierdzielał. Więc żeby uratować kwiatki postanowiłam go zabić, tak jak uczyła mnie koleżanka z pracy. Poprzez pociągniecie za głowę tak, żeby rozerwać rdzeń. Po pierwszym pociągnięciu jelonek padł, ale wciąż jeszcze się poruszał, po dwóch następnych tak samo. Panikowałam, bo nie umiałam go zabić tak żeby się nie męczył.

demony - manual

Po okolicy grasowali sataniści, znajdowaliśmy ślady ich działalności w pomieszczeniach niedaleko stacji kolejowych. Wzywali złe demony i trzeba było to ukrócić. Planowałam ukracanie poprzez wezwanie własnego demona, który będzie trzymał tamte za mordę. Ale był pewien szkopuł, nie da się wezwać demona tak po prostu, on musi opanować czyjeś ciało, zastępując jego umysł. Na szczęście miałam koleżankę, która  była tak płytka i bez charakteru, że idealnie nadawała się do tej roli, bo miała w umyśle tyle pustki, że było dużo miejsca na demona. Oczywiście koleżanka miała zniknąć w rezultacie, ale nie przejmowałam się tym zbytnio.

stół

Wchodzę sobie do pokoju na poddaszu, mojego własnego, zaznaczam, a tu stół. Duży stół, rozkładany i krzywy do tego. I żeby jeden, ale kilka. Gdzie się nie obejrzę to stół. Wszędzie stoły zagracające mi pokój. Okazało się, że to nowe hobby taty, robienie stołów. Robi coraz to nowe i wstawia je na strych.

środa, 21 maja 2014

bóstwo bólu

Śniło mi się, że miałam polecieć balonem z kolegą i kogoś uratować.  Kiedy dolecieliśmy okazało się, że oprócz nas ktoś jeszcze przybył na ratunek, też balonem i to ze wsparciem. Uznałam, że to za dużo osób do ratowania i postanowiłam odlecieć niezauważenie. Dlatego trzeba było podnieść pułap o kilometr. Poprosiłam o to kolegę i faktycznie podlecieliśmy wyżej, aż miałam lęk wysokości. Przelecieliśmy przez drogę, przez którą prowadziły również marmurowe, białe, luksusowe schody. Śmieszne było to, że schody z marmuru prowadziły do dzielnicy fabrycznej. Zniżyliśmy lot i wylądowaliśmy, po czym ruszyliśmy zwiedzać miasto. Najpierw była dzielnica przemysłowo-nowoczesna, potem zwykłe miasto, potem coś jak warszawskie Stare Miasto. Mury stały się ceglane, ulice brukowane i wąskie, do tego było ciemno dość. Wreszcie zeszliśmy do jakichś podziemi i tam zobaczyłam dziewczynę idącą korytarzem. Ruszyliśmy za nią, a ona skręciła za róg, gdzie stała półka z przetworami. Chciałam ją podejrzeć, co zrobi, powie lub dokąd się uda, ale zobaczyła nas, wiec się przywitałam. Okazała się być córką właścicielki zamku, który zwiedzaliśmy. Siedzieliśmy przy barze, ona chyba była barmanką i rozmawialiśmy kiedy wpadła jej matka, niczym bomba i strzeliła mi w klatkę piersiową, po lewej stronie, jakąś strzałką czy igłą. Igła miała ok centymetra czy dwóch długości i wbiła się do polowy. Okazało się, że igła była "tagiem" i miała sprawdzić czy jestem tym kim mówię. Kolegę też tak sprawdzili.
Córka właścicielki powiedziała, że trzeba było udawać sławną kwiaciarkę, ale ja nie chciałam udawać nikogo. Matka wyjaśniła nam, że przychodzą do nich dziennikarze, którzy podają się za sławnych ludzi i w ten sposób się ich demaskuje. Igła pokazuje kim jesteś.
Powiedziałam, że nie szkodzi, kiedy ona wpadnie do mojego zamku, to zapakuję ją z miejsca do lochu. Byłam zła na nią. Nie miałam nic do ukrycia, ale takie naruszenie ciała i prywatności było dla mnie oburzające. Dane uzyskane z igły były interesujące, mnie przedstawiało zdjęcie, na którym całowałam się z jakąś dziewczyną. Potwierdzało to moją tożsamość, ale nie znałam tej dziewczyny, w dodatku zdjęcie było -i wyglądało dość artystycznie, dziewczyna (albo ja) była blondynką i na zdjęciu widziałam tylko jej włosy obcięte na pazia. Koledze wyszło coś bardziej interesującego, otóż wyszło na jaw, że uczęszczał do klubu sado-maso, gdzie spotykał się z kimś o pseudonimie "Bóstwo Bólu". Zapytany o tożsamość owego bóstwa stwierdził, że idea organizacji jest taka, że się nie wyjawia tożsamości. O dziwo, kobieta przestała pytać.

niedziela, 18 maja 2014

policja

Pracowałam na policji, ale jakoś mam wrażenie, że mój status odpowiadał statusowi jaki mam w pracy. Jestem starą częścią zespołu. W tej akcji mieliśmy udać się do centrum handlowego, jakąś podejrzaną trasą, i obserwować mafię. Na miejscu rozdzieliliśmy się, żeby nie rzucać się w oczy. W zespole ze mną była koleżanka z zespołu, za którą zresztą nie przepadam. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie mam broni i będę bezużyteczna w walce. Wróciłam więc tą sama dziwną trasą, jakimiś przesmykami, tunelami i kładkami do wierzy, w której mieściła się nasza kwatera i wyjęłam z szafki broń i telefon.  Z jakiegoś powodu wyglądał inaczej niż telefony pozostałych. Naciskałam przyciski, żeby zadzwonić do szefa, ale dodzwaniałam się do obcych osób. Chciałam powiedzieć, że musiałam zawrócić, i jeszcze, że mijałam mafię, kiedy wracałam. Mężczyźni spuszczali po pochylni jakieś kartony. Poruszały się szybko i wyglądały na ciężkie. Kiedy wreszcie dotarłam na miejsce, było już po akcji, połowa ekipy w szpitalu w tym koleżanka. Szef powiedział, że ona była najgorszym nabytkiem w zespole. Wydawało mi się, że do mnie też coś ma. Powiedział, że nie może się przyczepić, ale coś mu we mnie nie pasuje. Tłumaczyłam się, że musiałam wrócić po broń, bo bez niej nic bym nie zrobiła.

środa, 14 maja 2014

drzewa na wietrze

Drzewa w nocy, wiatr za oknem. Pomarańczowe latarnie patrzą na to wszystko. Jedne drzewa uginają się bardziej niż inne ale nie dowiesz się jak to jest być drzewem jeżeli jesteś po drugiej stronie szkła. Masz jednak rację uważając, że niektóre drzewa wyginają się o wiele za mocno. Czasami łamią się i giną, ale czasami pękają i zabijają. Pytanie brzmi jednak skąd tak naprawdę bierze się wiatr?

W pierwszej części snu śniłam szkołę, w której dwa młodzieżowe gangi zamierzały stoczyć pojedynek na....taniec. Taki jak w filmach albo teledyskach. W jednym gangu był mój były uczeń, w innym szef jednego z naszych zespołów w biurze, bardzo odpowiedzialna osoba. Nie obejrzałam pojedynku ponieważ nie wykazałam najmniejszego zainteresowania nim i opuściłam budynek zanim się zaczęło.

Potem właśnie śniłam, że stoję przy oknie i obserwuję drzewa nocą, w świetle latarni. Wiał wiatr i drzewa uginały się, a mi ktoś powiedział, że niektóre z tych drzew na wietrze są niebezpieczne.

sobota, 10 maja 2014

koniec wojny

Miasto było okupowane przez Niemców, a chociaż kończyła się wojna, trudno było powiedzieć jednoznacznie, kto jest zwycięzcą. Niemcy przez jakiś czas chcieli miasto zalać, potem okazało się, że muszą uciekać. Ja pracowałam w banku i dorabiałam u fryzjera, albo w lodziarni. Nie byłam pewna, co będzie ze mną po wojnie, czy praca mnie utrzyma. Ludzie na ulicach cieszyli się, zdejmowaliśmy płyty wiórowe z okien. Kto mógł, wracał do domu. Starsza pani pod kościołem powiedziała, że musimy poczekać na księdza, bo tylko on może otworzyć kościół.

niedziela, 4 maja 2014

zombie

Byliśmy na jakiejś wycieczce, całkiem możliwe, że byliśmy turystami. Dotarliśmy na mój gust na południe Francji, w ciepłe zalesione rejony. I tam dopadła nas apokalipsa zombie. Nie zostaliśmy zeżarci, mieliśmy w okolicy centrum handlowe, jako ośrodek miejski, również się broniący. Początkowo planowaliśmy ucieczkę i powrót do kraju, ale ludzie się rozleniwili i przestali o tym myśleć. Tylko ja i pewien mężczyzna wciąż planowaliśmy tę trasę. Wreszcie zapakowaliśmy się, zabraliśmy kubki i antybiotyk, część zapałek i część kroplówki, jedzenie i inne potrzebne rzeczy. Tymczasem koledzy turyści bawili się w teleturnieje i woleli nie ryzykować. Naszym zdaniem, prędzej czy później zombie ich wykruszą. Przywódca grupy miał małą trzyletnią córeczkę, dziwiłam się, że naraża ją zostając. Usiłowałam go przekonać ale był nieustępliwy. Na nasz wyjazd niechętnie patrzono, ale jednak nas puszczono w drogę. Przed odejściem podeszła do mnie babcia i podała mi, ze łzami w oczach, dwie szpulki kordonka, każda miała zdjęcie blondynki na tekturce. Były owinięte taśmą klejącą  z podpisem Laura i XXX (nie zapamiętałam, ale też na L) Weasley. Babcia chciała, żebym odnalazła jej przyjaciółki i jeśli żyją, im przekazała te wiadomości. Tak mnie to wzruszyło, że aż się obudziłam.

piątek, 2 maja 2014

sensacja

Zacznę od drugiej połowy snu, bo ma więcej szczegółów skłonnych do umknięcia niczym płoche elfy w świetle dnia, że się tak poetycko wyrażę.

Otóż we śnie byłam swoją postacią z sesji rpg, którą prowadzi koleżanka, co oznacza magiczne moce i odpowiedzialność społeczną, albowiem pracuje dla rządu. 
Wracałam sobie właśnie z pod garażu, kiedy głos mistrza gry oświadczył (głos zaznaczam brał się z powietrza), że mija mnie w tym zimowym krajobrazie samochód, a w samochodzie wariat. Wariata charakteryzują dwie cechy, posiadani zakładnicy –dzieci (czyli wstępnie zgniecenie samochodu na miazgę magią odpada) i mega wysoka radioaktywność, którą wszakże ów trzyma magicznie przy sobie. Po rozważeniu za i przeciw, wyobrażeniu sobie dokąd on może jechać i po co, uznałam, że dzieci w porównaniu z zagładą miasta to pikuś i jak trzeba to je odżałuję i wrócę do planu transportowania całego zestawu(samochód-zakładnicy-świr) na księżyc. 

Nie dowiedziałam się co było dalej, bo sen przeskoczył i stałam na ulicy na której wywiązała się strzelanina. Czterech panów, ubranych jak mariachi wyskoczyło skądś, ni stąd ni z owąd i zaczęło strzelać. Na to otworzyły się wielkie drzwi jakiegoś budynku, właściwie brama do ogrodu owego budynku i inni panowie odpowiedzieli ogniem. Ludzie biegali w panice i krzyczeli, ktoś strzelał i w ogóle panował chaos. Długo po tym jak mariachi zniknęli, musiałam jeszcze uspakajać ludzi. Policja otoczyła całą okolicę, a ja  kazałam wszystkim położyć się na ziemi. Niektórzy jak nastolatki na przystanku nie chcieli więc pomogłam im telekinezą (co potwierdził głos narratora). Większość położyła się grzecznie sama.

Pozostawało sprawdzić budynek. Podeszłam do bramy i dowiedziałam się od odźwiernego, że mieszka tu znany polityk, a jego żona/dziewczyna dostawała pogróżki od byłego przyjaciela(niedoprecyzowane, na pewno się znali, może byli parą kiedyś). Pogróżka w formie komiksu o wydłubywaniu pani oczka, przypięta była do  tablicy ogłoszeń przy bramie.  

W środku najwyraźniej odbywało się przyjęcie i ludzie nie byli zachwyceni, że przyszłam im przeszkadzać. Wyjaśniłam, że była strzelanina, a ludzie z budynku brali w niej udział i policja będzie miała pytania. Nie spodobałam się jednak wielkiemu, łysemu ochroniarzowi i zamachnął się na mnie. Tu się okazało, że jestem też dobra w karate, albowiem zablokowałam cios. Zablokowałam też kilka następnych, niektóre siłowo, o dziwo miałam dość krzepy, żeby zatrzymywać zgoła na chama, uderzenia grubasa, budząc jego zdziwienie. Skomentowałam to dość chełpliwie, oświadczając, że jestem Conanem.
Sen znów skoczył i teraz byłam w pomieszczeniu, bodajże korytarzu, gdzie był polityk (ale nie robił nic ciekawego), laska (z zapędem samobójczym sądząc po akcji) i świr. A przeciwko niemu nie moja postać, ale bohater z mentalisty. Łagodne przemawianie do świra nie pomogło. Głównie dla tego, że laska rzuciła się do niego z entuzjazmem, krzycząc „no co ty!”, a wtedy on polał ją eliksirem ze strzykawki (seledynowym albo czerwonym, nie pamiętam, który  był antidotum, a który trucizną).  Kobitka zapieniła się na seledynowo i pokryła jakimś pluszowo-pierzastym kokonem. Pan polewając ją wygłaszał jakąś mowę, ale nie zapamiętałam jej. Ogólnie chodziło mu o to, że to zła kobieta była. Kobieta zaczęła spazmatycznie łkać i histeryzować, bo jej ciało zamieniło się w klejnoty, a więc jej serce też było teraz klejnotem (nie rozważałam tego pod kątem sprawności układu krążenia).

Bohater filmu usiłował wydobyć podstępem numer telefonu od świra, pod pretekstem potrzeby kontaktu w sprawie zalanego (jakoby) przez świra garnituru.  Tak naprawdę, to sam miał czerwony tusz w kieszeni i zalał sobie garnitur. Plan może by zadziałał, ale jak poinformował narrator, świr wpadł właśnie w apogeum schizofrenii. Wrzasnął „czy wszyscy dookoła są tacy sami”, uznał, że tak i jest to podstęp. Więc ruszył biegiem korytarzem lejąc ludzi swoim eliksirem.  Ludzie oczywiście nie byli tacy sami, na przykład wielki typ, ubrany w starorosyjskie giezło, trzymający córkę na barana, raczej się odcinał.  Wariat polał go od góry i córka i głowa ojca, zamieniły się w choinkę, jedną. Córka była czubkiem choinki i ku z grozie matki się połamała. Generalnie stanęłam przed problemem jak złapać świra i wydostać antidotum. 

To pierwsza, czyli druga polowa opisana, czas na drugą czyli pierwszą. 
Byłam na wsi, w domu babci, stałam na schodach,  a obok schodów siedział kot na łańcuchu. Dozorca podatkowy tłumaczył mi, że musi mu obciąć łapę za to, że nie jadł łyżką. Nie dawał się przekonać łajza. W momencie kiedy ruszył do kota, postawiłam mu się jednak i oświadczyłam, że nie pozwolę go kaleczyć, zaproponowałam, żeby się napił nalewki, a zwierzaka zostawił w spokoju i o dziwo to zrobił.
Potem z ludźmi siedzieliśmy/staliśmy pod garażem w Socho, rozmawiając o zimie, i zielonych liściach, które mimo morzu pojawiły się na bzie. Zdaje się, że obejmował mnie jakiś starszy, grubawy facet, co mnie mocno zdziwiło.  

Potem byłam w markecie, który był skrzyżowany z biurem, chciałam wynieść czekoladowe Mikołaje, z biurek. Dostaliśmy je na święta, ale Anna D nie pozwoliła. Argumentowała, że są na pewno przeterminowane. Wreszcie zamiast tego kupiłam wielkanocne zajączki czekoladowe. Gdzieś w markecie przewijała się też Justyna, ale nie pamiętam, co robiła,

środa, 30 kwietnia 2014

poczta pociągowa

Mieliśmy zawieźć z kolegą wielką, czarną skrzynię, pełną poczty do Piasecznicy. Ale nie tej, która jest jedną stację od Sochaczewa, ale tej na drugim końcu Polski. Tradycyjnie na stacji panowała pewna nieoznaczoność pociągów, to znaczy nigdy nie wiadomo, dokąd jadą. Pierwszy, dalekobieżny, był do Gdańska. Drugi wydawał się nasz, miał na górze te drugie piętro, kolega wtachał skrzynię do wagonu i rozstawiliśmy się w tej części pociągu na rowery i bagaże. Ja poszłam szukać toalety i zostawiłam go z jakąś szaloną starszą panią. Jak to zwykle emerytki w komunikacji, gadała i gadała. W przedziale obok siedziały jej koleżanki, uważające się za normalne. Pokazały mi drogę do toalety, a potem stwierdziły, że jestem dziwna, bo podziękowałam im, chociaż nic mi nie powiedziały. Szłam przez wagony, dalej i dalej, ale nie mogłam namierzyć WC. I to pomimo faktu, że wiele małych, kwadratowych drzwiczek w ścianie miało napis WC. Wreszcie spotkałam innego znajomego, kogoś komu kiedyś pomogłam i powiedział, że dla mnie mógłby obrazić nawet słonia, za to co zrobiłam. Zdaje się wybił szybę, żebym mogła dostać się do toalety i przy tym pokaleczył sobie ręce.
Przedtem wędrowałam przez budynek jakiegoś katolickiego uniwersytetu, gdzie uczniowie w  salach śpiewali pobożne pieśni.

sobota, 26 kwietnia 2014

trzej królowie

Kościół ogłosił, że nie ma już trzech króli, ale dwóch. Melchior wypadł, w zasadzie spalił coś, albo został spalony i już nie wymienia się jego imienia, tylko mówi o nim : trzeci monarcha. Jednak po jakimś czasie zmienili zdanie i przywrócili go, żeby nie mieszać ludziom w głowach.

marchewka

Stałam na śniegu i rzucałam w ludzi małymi marchewkami, ale miałam słaby rzut i przez tow nikogo nie mogłam trafić. Marchewka leciała blisko i padała na ziemię.

wtorek, 22 kwietnia 2014

teraz musisz napisać

Dostałam dziś wskazówki, gdzie w Socho zakopany jest skarb. Szukaliśmy konkretnych roślin, w konkretnym miejscu. Rośliny znalazłam w mgnieniu oka, koło garażu pod płotem. Wyglądały jak kolendra. Wzięliśmy więc łopatę z mamą i zaczęliśmy kopać. O dziwo szukanie skarbu stało się bardzo socjalnym wydarzeniem, że nie użyję nowomodnego określenia Event. Jak ktoś nie pomagał to przynajmniej patrzył. Pomagał nawet dziadek, a on nie żyje od lat. Najpierw dokopaliśmy się do trumny kogoś pochowanego jeszcze przez dziadka koło studni, na tak zwanym „moim zagonku” (kawałek ogródka, gdzie sadziłam co chciałam).Potem dziadek doszedł do wniosku, że pod tym gościem leży jeszcze jeden, którego on nie chował jeszcze, bo to było dawniej. Więc kopaliśmy dalej.W kopaniu pomagał nieboszczyk, Gieniek, czy jak mu tam było. Miał na sobie jeansy, ale koszulę zdjął do kopania chyba, bo świecił chudą klatą. Koniecznie chciał pogadać, ale ja twierdziłam uparcie, że Gieniek jest abominacją, i że porządek wszechświata nie przewiduje miejsca na trupa kopiącego za trupem. Skarbu, jak na razie nie znaleźliśmy. Potem dokopaliśmy się za bzami, koło garażu do zwłok niemowląt z czasów przedwojennych, kiedy to aborcji jeszcze nie było, a nieślubnych dzieci już nikt nie lubił. To uświadomiła mi mama, beztroskim tonem. Skarbu brak. Mimo, że łopata trafiała na coś, to skarbu jak na lekarstwo. Zrobiliśmy przerwę na naradę a tu tymczasem z dziury w ziemi, wyłania się chuda, zabłocona ręka i zaraz za nią wypełza chuda i ubłocona cała nieboszczka. Podchodzi do nas i widzę, że jej twarz przypomina teraz twarz figury z terakoty, ładna, ale rzeźbiona. Złożyłam ręce i ukłoniłam się, ona się odkłoniła i coś powiedziała. Zdaje się, że pytała czy mówię po japońsku, zrozumiałam ją, ale wiedziałam, że nie mówię i nie kojarzyłam jak jej odpowiedzieć. Pokręciłam chyba głową, bo wyświetliła mi ekran przed oczyma, z próbkami wschodnich języków, ale mignął tak szybko, że nie zdołałam nic przeczytać ani wybrać. Dziewczyna wyglądała na zirytowaną, bo nie mogłam się ogarnąć. Wzięłam ją na stronę i tam, gdzie już wyglądała jak żywa osoba, porozmawiałyśmy po Polsku. Zanim to się stało pokazała nam chyba wizję swojej historii. Okazało się, że jest Japonką, miała chłopaka, którego wezwali do wojska, ale ona nie chciała, żeby poszedł na wojnę. Za to wojsko ją złapało, nie wiem czy nie zgwałciło, a potem zabiło zawiązawszy jej drut dookoła głowy i ściskawszy aż pękła. No i potem wrzucili ją do dołu, z którego wylazła. Teraz szuka Drakuli. Dlatego wyszła do nas bo zobaczyła kolegę, a raczej postać kolegi z gry, która jest nazwana po Vlad Tepes i ubrana tak, żeby przypominać armorem postać z filmu. No głupia pomyłka, podprowadziłam ją do kolegi, pokazałam, że nie tego pana szuka, ale i tak spadł na nas obowiązek szukania prawdziwego Drakuli.
Zaznaczam, że całe kopanie odbywało się podczas wieczoru, kiedy robiło się coraz ciemniej. Proponowałam mamie świecenie komórką, ale radziła sobie dobrze bez światła.
Szczęściem w nieszczęściu, wiedziałam gdzie szukać. Okazuje się, że jest muzeum, gdzie śpi, ale jest chronione przez wojsko. Można je zwiedzać, ale podejrzanych zwiedzających wojsko odławia. Wybrałam się z koleżanką. Weszłyśmy na głupa, udając spóźnionych członków wycieczki, która weszła przed nami. Koleżanka podeszła do okienka i zapytała wojaka, czy mają dla zwiedzających plecaki antypadaczkowe, bo ona potrzebuje dla siostry – czyli dla mnie. Wojak dał się nabrać, potwierdził, że plecaki mają i wpuścił nas. Wnętrze muzeum było białe, lśniąco czyste, nowoczesne, sala okrągła i jasno oświetlona. Nie wyglądało jak grobowiec, ale raczej jak laboratorium. Plan był taki, żeby otworzyć butelkę z krwią i zapach powinien zrobić swoje. Krew miała koleżanka, ja miałam sok dla odwrócenia uwagi. Plan zadziałał tylko częściowo, bo faktycznie kilka osób się poważnie nami interesowało. Moja matematyczka z liceum nie odstępowała mnie na krok, koleżankę też oglądały jakieś dwie baby, potem przyszła jakaś modna i bogata laska i koniecznie chciała się z nią zaprzyjaźnić.  Wyglądało na to, że wampirów na sali jest trochę, ale nasz się nie zainteresował. Koleżanka dostała w toalecie histerii, bo bogata laska zaproponowała jej nocleg, więc jej wyjaśniłam, może nieco zbyt impulsywnie, że nikt nie oczekuje od niej,  żeby spała u kogoś kto jest nie tylko emocjonalnym wampirem, ale i emocjonalnym zombie. Przy tym rozrzucałam liście tej rośliny z części pierwszej snu, nad wybetonowanym brzegiem Wisły.
 Wreszcie w trzeciej części snu okazało się, że tak narozrabiałam, że potrzebuję broni żeby się obronić. Mężczyzna, który mi pomagał zaproponował, programowalną rakietę typu ziemia-ziemia. Rakieta nie tylko wybuchała, ale zostawiała karabin maszynowy, który rozwalał wszystko dookoła. Można było ustawić na rakiecie trzy parametry, dwa pamiętam. Pierwszy to miejsce (mimo proponowania Indii, wybrałam w końcu biegun północny), drugi to ilość kul w serii przed przerwą, wybrałam 92. Trzeciego nie kojarzę. Martwiłam się, programując, żeby nie wybuchła zanim nie poleci. Wreszcie poleciała i martwiłam się czy doleciała, czy jej lot kogoś wkurzył, co na to inne państwa. Nie miałam pojęcia jak długo leci rakieta na biegun. Nie wiedziałam jak sprawdzić skutki trafienia.
Wreszcie z pokoju grafików wyszedł kolega i powiedział, że są do mnie dwa telefony, jeden ważny, a drugi zły. Zdałam sobie sprawę, że narozrabiałam z tą rakietą. Poszłam do grafików i podniosłam słuchawkę, głos Jana Pawła II powiedział do mnie „teraz musisz napisać”. Miałam wrażenie, że dymisje, ale głos nic więcej nie powiedział. Za to obudziłam się i nie usłyszałam złej wiadomości.