środa, 15 lutego 2012
w tym przynajmniej nie ma kocanek
W tym śnie facet obudził się w namiocie mechaników samochodowych, czy też sprzedawców samochodów., w którym był zatrudniony. Kierownik powiedział mu, że wczoraj dmuchnął żonę jakiejś lokalnej szychy i musi wiać z miasta.
Właściciel żony wybierał się właśnie do miasta daleko więc dmuchacz żony zgłosił się na kierowcę. Co we śnie logicznie uzasadniał, ale nie podejmuję się ocenić tej logiki. Podejrzewam, że to takie poczucie, że jakoś zepsujesz, a potem odważnie spojrzysz skrzywdzonym w oczy i udowodnisz swoją wartość to wszystko okaże się możliwe i ci wybaczą. Z całym szacunkiem shit. Zwłaszcza, że żeby wykazać się jeszcze bardziej gość założył kombinezon i czapkę, w których podrywał mu tę żonę.
No więc odwiózł gościa niebieskim tirem (podejrzanie wyglądającym na transformersa) do tego dalekiego miasta, a jak się inni kierowcy dowiedzieli, że ani razu nie dostał mandatu to się skrzyknęli przez radio i nadali mu imię kierowcy „Marine”.
Morał: wczoraj przed snem czytałam artykuł jakiegoś gamonia na temat znaczenia baśni i tego jak ona daje nam szczęśliwe zakończenia i przez to walczy ze spowodowanym nadmiarem prawdy pesymizmem. No i dostałam baśń. Mam zwykłego człowieka, który dmucha księżniczkę (co z tego, że mężatka) i odbywa mega trudną podróż, na której końcu zostaje doceniony i dzięki uciekaniu poczwarom (policji) może narodzić się jako wartościowy obywatel znający swoje miejsce we wszechświecie (dzięki dostaniu imienia = chrzest = narodziny). Szczerze? dziś po każdym śnie się budziłam, a między pobudkami budził mnie kot orzygujący coś. Być może wygrzebię z tego snu ideową warstwę, ale zamierzam spróbować dopiero po dwóch kawach.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz