piątek, 3 lutego 2012
długi cętkowany (s)kręty i wiklinowy
Ten znalazłam na kartce, wydrukowałam go ale chińskiego boga nie wiem gdzie go mam w formie cyfrowej. Ale mam nawet datę. 13 grudnia 1999 roku. Czyli jakoś tak niezadługo przed planowanym końcem świata. Przestukam go tak jak zapisałam na kartce. Najwyraźniej miałam wtedy jakiś wyjątkowo literacki okres w życiu.
Nie więc co mi do głowy strzeliło, żeby przyjmować zaproszenie do pałacu. Gdybym go sobie przedtem obejrzała, za nic nie przekroczyłabym jego progu. Ale oczywiście coś takiego jak rekonesans nie przyszło mi do głowy. Mój błąd.
Przyjęcie było przeraźliwie nudne, a sytuację pogarszał jeszcze przystawiający się do mnie grubas. Był obleśny, a kiedy siadał obok mnie na kanapie, ja przestawałam się na niej mieścić. Próbowałam go spławić ale nie za bardzo to do niego docierało. Prawdę mówiąc wcale nie docierało. Jakby tego było mało, jego ojciec bardzo mnie polubił i chyba uznał mnie za idealną kandydatkę na małżonkę dla juniora. Całe szczęście, że po opuszczeniu pałacu już nigdy żadnego z nich nie zobaczę. Prędzej wyskoczyłabym z okna niż zadała się bliżej z juniorem.
Po jakiejś godzinie męczarni miałam już serdecznie dość. Wiec kiedy mój znajomy, pełniący służbę w zamku poprosił, żebym wpadła do jego kwatery, zobaczyć czy mogę jakoś pomóc jego chorej żonie, zgodziłam się natychmiast. Bardzo się ucieszył i zaproponował, że zaprowadzi mnie tam od razu. I właśnie wtedy zaczęły się, że tak powiem, schody. Okazało się, że co prawda sala bankietowa wygląda solidnie i normalnie to reszta zamku przypomina sen architekta na haju. Każdy stopień schodów nachylony w inną stronę i pod innym kątem. Budowniczy tego zamku chyba nigdy w swojej karierze nie miał w ręku poziomicy. Pionu zresztą też. To, że wszystkie pomieszczenia na pietrze powinny być na jednym poziomie też najwyraźniej nie mieściło mu się w głowie. Mijaliśmy całą masę większych i mniejszych pokoików, większość miała około półtora metra wysokości. Dosłownie klitki, nieco większe niż pudełka. Czasami musiałam się podciągać na rękach, żeby się do któregoś dostać. A w jednej z klitek stał sobie pies, wyżeł niemiecki. Zaczęłam się zastanawiać jak on tam wlazł, ale doszłam do wniosku, że nieważne, bo liczy się tylko jak wychodzi. Możliwe też, że wcale nie wychodzi. Wszystko było zrobione z drewna, ale im wyżej wchodziliśmy tym więcej było wiklinowych elementów. Ściany zrobione z wikliny! Rozumiem oszczędność materiałów, ale żeby aż tak?
Mój przyjaciel szedł bardzo szybko i obawiałam się, że się zgubię w tym wariactwie architektonicznym. Opowiedziałam mu o moich obawach i w odpowiedzi usłyszałam, że faktycznie dwóch takich już się tu zgubiło. Zwariowali i biegali po całym budynku krzycząc. Do tej pory ich nie znaleziono. Swoją drogą jak można biegać w czymś takim nie łamiąc nóg? Kiedy dochodziliśmy do kwatery mojego przyjaciela, wiklina była już wszędzie. Ściany, sufity, a nawet schody były z niej uplecione. Podłoga uginała się pod nami. Odczułam ulgę kiedy doszliśmy do jego mieszkania. O ile można to było nazwać mieszkaniem. Składało się z jednego pokoju. Do jednej ze ścian przytwierdzone były dwa, przypominające pąki, łóżka. Na nich siedziała dwójka mizernych dzieci. Przy drugiej ścianie stało okrągłe, przypominające bardziej psie posłanie w koszyku, niewielkie łóżko. Oczywiście z wikliny. Nie było innych mebli. Na łóżku leżała młoda kobieta o długich włosach u dziwnych zielonkawo złotych oczach. Miała źrenice pionowe jak u kota.
Wyglądała faktycznie kiepsko. Była blada i nie miała siły wstać ze swojego posłania. Przedstawiła mi się i zauważyłam, że ma bardzo miły głos.Kiedy tak zastanawiałam się jak jej pomóc, do pokoju wszedł jakiś podejrzany typ z wredną mordą i złośliwymi oczkami. Zapytał gospodarza, czy wykorzystał już swój przydział na cukier. Nie spodziewałam się w tym zamku przydziałów na żywność. Potem jeszcze zapytał mojego przyjaciela czy chce iść na kurs komputerowy. To mnie tak zdziwiło, że aż zapytałam po co mu kurs komputerowy jeżeli w całym pałacu nie ma ani jednego gniazdka, do którego można by podłączyć komputer.
A wtedy pan Wredna Morda spojrzał na mnie z pogardą i odparł, że to nie żaden pałac tylko obora. W prawdziwym pałacu mieszkają szefowie i są tam komputery. Kiedy już miałam poprosić znajomego o dalsze wyjaśnienia, drzwi się otworzyły i dla odmiany stanął w nich typ o wyglądzie mordercy. Ten został mi przedstawiony jako doktor. Był ubrany na czarno i miał brodę. Podgadał chwilę z tym od mordy i wyjąwszy z torby dwie końskiej wielkości strzykawy zabrał się do robienia chorej zastrzyku. Jedna strzykawa zawierała różowy, a druga zielony płyn. Igły były potwornie wielkie i na pewno wielorazowego użytku. Chciałam zaprotestować ale nie zdążyłam. Doktor wyjaśnił mi, że w pałacu leczenie jest obowiązkowe dla wszystkich mieszkańców. Jeszcze bardziej się zdziwiłam jak się dowiedziałam, że jest za darmo.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz