środa, 1 lutego 2012
no i dlaczego ja nie pamiętam nic moich inkarnacji?
Jest wojna. My jesteśmy wojskiem i ratujemy małe dziecko z domu, w którym zostało same, bo jego mamusię i tatusia zabrali hitlerowcy. Dziecko oczywiście w ryk, że ono nam do końca życia nie wybaczy, że go zabraliśmy z dala od rodziców.
Argument „Ale dziecko, twoich rodziców Niemcy właśnie tamtą ciężarówką wywożą.” nie działał. Gorzej, znalazł się lotnik jeden z wielkimi rudymi wąsami, który oświadczył „ha to ja tę ciężarówkę zaraz zbombarduję!”. I znów argument „ale debilu tam są jeńcy” nie zadziałał. Jakoś miał facet poczucie wyższego celu. Niemcy zagnali jeńców do kościoła św Anny i sobie poszli. Myślałby kto, że to powstrzyma bombardujące zapędy wąsacza, ale nie. najwyraźniej ten typ człowieka, który jak sobie raz poweźmie decyzję, to i czołgiem go nie odciągniesz od celu.
Wbiegam więc bohatersko do kościoła i ryzykując zbombardowanie, krzyczę do najbliższej zakonnicy „zaraz zbombardują kościół, uciekajcie!” i zaczynam ustawiać dzieci w pary, coby sprawniej ewakuację przeprowadzić. A siostrzyczka z miną uduchowioną się odwraca i oświadcza „jeszcze nie wiem czy wychodzimy, muszę się zastanowić” – nie kurde musimy, tylko ona sama za te dzieci zamierza zdecydować, czy chcą wybuchnąć czy nie. Bosz, jak ja się wkur..zezłościłam.
Nie wiem jak udało się nam wygnać te dzieci w końcu, ale jakoś tego dokonaliśmy. I wtedy słyszę „miau”, ja patrzę, a w kościele kot, a z nim dziecko nr 1 z tego snu. Chowa się. Jak ono tam wlazło? Nie, źle. Powinnam powiedzieć, jak ono tam k…a wlazło! No to wbiegłam za nim. Nie wiem kiedy po drodze transformowałam się w idiotkę, ale moja podświadomość uznała za stosowne podkreślić to nadając mi wygląd jednej ze skretyniałych panienek od nauczania przedszkolnego z poprzedniej roboty. Złapałam kota pod pachę, złapałam dziecko i pięć metrów od wyjścia zatrzymałam się i stwierdziłam, że ja już nic nie muszę i poczekałam aż zawali się ściana.
I dość logiczne, stałam potem gdzieś (zapewne u świętego Piotra pod furtką), z puchatym kotem pod pachą i w towarzystwie jakiejś laski i wyklinałam, że nigdy nic nie pamiętam z moich wcieleń. Miałam nawet naszykowany zeszyt, żeby jak coś to sobie zapisać, ale dupa blada. Zanosiło się, że zafunduję sobie następne wcielenie, żeby sprawdzić czy zapamiętam.
Morał z tej bajki:
cóż jest kilka możliwych
- ukryte pragnienie autodestrukcji (ale jak na coś takiego, to jestem za zdrowa i mam za mało wypadków w prawdziwym życiu)
- wyrażanie powątpiewania w rozum ludzkości wyrażony w mistycznym pogodzeniu się ze śmiercią (dość prawdopodobne)
- pragnienie przekazania mi w głębokiej tajemnicy, jak to się dzieje, że istnieję. Bo może gdybym zdołała zapisać poprzednie wcielenie, to nie ryzykowałabym następnych.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz