czwartek, 2 lutego 2012
szamański kawałek o przewadze medycyny konwencjonalnej nad kanarami z PKP i rola ufoludków w tym wszystkim
No i znowu archiwalny. Trzeba się czymś zająć w długie zimowe wieczory.
Na końcu mojej ulicy, która przez pewien czas była właściwie jak cały świat, stała niewybudowana do końca latarnia morska (to logiczne, bo latarnia jest nad morzem, morze jest daleko, a koniec ulicy też jest daleko więc to to samo miejsce). Obok latarni stał opuszczony dom, również w budowie. A w tym domu straszyło, co ma sens ponieważ blisko domu znałam całą okolicę o więc nie mogłoby straszyć. Zresztą lepiej jak straszy na tym egzotycznym końcu ulicy niż u mnie w domu i tak jeszcze mi wtedy nie przeszła pamięć o potworze zza pieca kaflowego. Było nas troje, ja i mój dobry kolega i na doczepkę znajomy. Pamiętam, że mieliśmy wypadek, ale nie pamiętam jaki. I temu znajomemu coś się stało, nic poważnego na szczęście.
Skoro byliśmy już na końcu ulicy poszliśmy nad morze. Było czarne jak atrament i gładkie jak lustro, a w głąb prowadziły schody będące jednocześnie pomostem. Typowa senna hybryda. Dla urozmaicenia tematyki snu, na dnie morza i na końcu tych schodów leżał sobie statek kosmiczny. Zgodnie z pokręconą senną logiką, morze to matka – matka to ziemia – zawiera skarby czyli statek, poszłam z przyjacielem po łopaty, zostawiając kolegę na pomoście. Niestety pod naszą nieobecność zszedł po schodach do wody, ale niezbyt głęboko, bo zatrzymała go czarodziejka. Prawie się utopił zanim go wyciągnęliśmy.
Lekarz, do którego go zabraliśmy fachowo pokiwał głową i zarządził transplantację wszystkich organów jako jedyny środek zaradczy na rychły zgon. Niestety jego rodzice nie posłuchali medycznego autorytetu i nie wyrazili zgody na zabieg.
Więc niewiele myśląc, zapakowaliśmy gościa do dwóch walizek (co może być pewną wskazówką odnośnie jego stanu) i wsiedliśmy do pociągu, żeby jechać na operację. Tam próbował nas capnąć konduktor. Chciałam zamknąć się w łazience, ale nie zdążyłam bo mnie złapał. Zanim się obudziłam usłyszałam tylko „co żeście zrobili mojemu synowi?!”
Sen jest idealnym materiałem do analizy.
Po pierwsze: trójca Intelekt, Intuicja i Ego. Ja to intuicja, kolega, który zaproponował szukanie łopat to intelekt, a nieświadome zagrożeń ego zgłębiające mroki otchłani na własne ryzyko to kolega.
Po drugie: mistyczna podróż na koniec świata (ulicy)
Po trzecie: morze, czarna nieprzeźroczysta woda – to moja nieświadomość mówi mi dzień dobry, kusi skarbami wiedzy (wiadomo, że kosmici byli cwańsi od nas) i adrenaliną (podróże kosmiczne) i zgłębieniem tajemnicy (czy jesteśmy sami we wszechświecie) plus całkowicie fizycznymi skarbami, bo kto wie co taki spodek zawiera. A w tych latach, ja byłam naprawdę zafascynowana nadnaturalnym.
Po czwarte: Łopaty: narzędzia intelektu, bez których nie da się bezpiecznie zgłębiać tajemnic Ziemi. Schody co prawda były, ale jeżeli nie jesteś gotowy to kiepsko z tobą.
Po piąte: Próba: Ego usiłuje wejść do wody i poznać to co nieświadome i zostaje mu udzielone napomnienie przez uosobienie tajemnicy Czarodziejkę. Co się prawie kończy zgonem.
I po szóste: typowo szamański kawałek, który zauważyłam dopiero teraz. Szamani często podczas inicjacji umierają, a ich narządy wewnętrzne lub kości zostają wymienione. Powinniśmy byli dowieść go wtedy do tego lekarza. Autorytetom we śnie lepiej wierzyć. Może jakbym mu wymieniła te narządy, teraz widziałabym aurę i miała własny kościół. A tak kieruję projektami i wysyłam maile.
Morał: jeżeli już wybierasz się w szamańską podróż bądź gotowy ją zakończyć. Wlazłeś do wody to przygotuj się na serwisowanie wnętrzności. Nawet jeżeli niedobre demony, rodzice lub kanary z PKP usiłują cię powstrzymać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz