Mieliśmy zawieźć z kolegą wielką, czarną skrzynię, pełną poczty do Piasecznicy. Ale nie tej, która jest jedną stację od Sochaczewa, ale tej na drugim końcu Polski. Tradycyjnie na stacji panowała pewna nieoznaczoność pociągów, to znaczy nigdy nie wiadomo, dokąd jadą. Pierwszy, dalekobieżny, był do Gdańska. Drugi wydawał się nasz, miał na górze te drugie piętro, kolega wtachał skrzynię do wagonu i rozstawiliśmy się w tej części pociągu na rowery i bagaże. Ja poszłam szukać toalety i zostawiłam go z jakąś szaloną starszą panią. Jak to zwykle emerytki w komunikacji, gadała i gadała. W przedziale obok siedziały jej koleżanki, uważające się za normalne. Pokazały mi drogę do toalety, a potem stwierdziły, że jestem dziwna, bo podziękowałam im, chociaż nic mi nie powiedziały. Szłam przez wagony, dalej i dalej, ale nie mogłam namierzyć WC. I to pomimo faktu, że wiele małych, kwadratowych drzwiczek w ścianie miało napis WC. Wreszcie spotkałam innego znajomego, kogoś komu kiedyś pomogłam i powiedział, że dla mnie mógłby obrazić nawet słonia, za to co zrobiłam. Zdaje się wybił szybę, żebym mogła dostać się do toalety i przy tym pokaleczył sobie ręce.
Przedtem wędrowałam przez budynek jakiegoś katolickiego uniwersytetu, gdzie uczniowie w salach śpiewali pobożne pieśni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz