Strony

piątek, 6 czerwca 2014

wyprawa do Australii

Pierwsza część snu zaczęła się od emerytów w tarapatach. Miałam grupkę starszych ludzi w jakimś pokoju i nadchodzący koniec. Nie doprecyzowałam czego koniec, ale sytuacja była poważna. Coś trzeba było zrobić i trzeba było zrobić to nie gdzie indziej, ale w Australii. Emeryci nie wyglądali jakby, któryś, względnie któraś z nich miała szansę dotelepać się do Australii, ale co tam. Zdecydowali, że wybiorą delegatów i pojadą ratować świat. Wybraliśmy, czy też wybrałam tych co bardziej czerstwych i żwawych, po czym ruszyli. Ja miałam plan jak wydobyć pieniądze z pięciu banków. Suma uzyskana w ten sposób miała uratować sytuację. Jednak po drodze utknęliśmy w jakimś miejscu, gdzie osiedliśmy na laurach. Nie mam bladego pojęcia jak się to nam udało, ale nasi dziadkowie i babcie zostali miejscowymi szychami w mieście leżącym na naszej trasie. Dostawaliśmy łapówki, często w postaci alkoholu, zdaje się w ciągu minuty przyniesiono mi  ze dwie butelki whisky. Dziadkowie byli niczym bossowie mafii. Jak wiadomo w takich sytuacjach motywacja do tułania się po świecie spada, wiec podróż się zakończyła. Wtedy jednak ktoś się ocknął i kopnął nas w zadki, straciliśmy całe wpływy i musieliśmy powrócić do naszej pielgrzymki. Przy okazji ja zostałam wykopana z grona emerytów, bo okazało się, że nie miałam, żadnego planu tylko fałszywe pieniądze i nadzieję na hazard. Mimo braku mnie i planu, emeryci zdecydowali się dotrzeć do celu. Zresztą to im się udało.
U celu było urwisko, a na nim krystaliczny ekran. Na ekranie naukowcy z australijskiego laboratorium zamierzali  wyświetlić różowe punkty. Miejscowa ludność usiłowała ich zastopować, w przekonaniu, że wyświetlenie punktów zakończy karierę Ziemi jako planety. Emeryci z kolei chcieli wyświetlenia, bo miało to uratować świat. Miałam taki plan, że w decydującym momencie wpadnę i uratuję sytuację, przywracając sobie honor. Tylko, że końcówka snu zrobiła się nieco niejasna i z jednej strony nie udało mi się to, a z drugiej i owszem. Jedna wersja była taka, że nie było dla mnie nic do zrobienia. Druga taka, że wpadłam do laboratorium i głównego złego przegoniłam stosując dziwną strategię.
Otóż zły miał trzy roboty, czy może potwory, które go broniły. One miały moc zmuszenia cię do zjedzenia – tu się zaczynają schody, bo albo siebie, albo wszystkiego co ci w ręce wpadnie. Tak czy owak efekt był podobnie szkodliwy. Ja pokonałam te potwory idąc przed siebie i patrząc na ziemię, nie nawiązałam kontaktu  wzrokowego i ich magia nie działała. A z kolei szkodziłam im sypiąc im po oczach i dookoła nich garście soczewicy. W jakiś sposób było to dla nich raniące. Przegnałam ich i głównego złego, stanęłam w sali pełnej naukowców (i rozsypanej soczewicy) i oświadczyłam, że zaraz to wszystko wyleci w powietrze więc jak ktoś chce żyć to niech skorzysta z okazji i ucieka. Skorzystali wszyscy, a my wyświetliliśmy różowe punkty na ekranie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz