Strony

wtorek, 22 kwietnia 2014

teraz musisz napisać

Dostałam dziś wskazówki, gdzie w Socho zakopany jest skarb. Szukaliśmy konkretnych roślin, w konkretnym miejscu. Rośliny znalazłam w mgnieniu oka, koło garażu pod płotem. Wyglądały jak kolendra. Wzięliśmy więc łopatę z mamą i zaczęliśmy kopać. O dziwo szukanie skarbu stało się bardzo socjalnym wydarzeniem, że nie użyję nowomodnego określenia Event. Jak ktoś nie pomagał to przynajmniej patrzył. Pomagał nawet dziadek, a on nie żyje od lat. Najpierw dokopaliśmy się do trumny kogoś pochowanego jeszcze przez dziadka koło studni, na tak zwanym „moim zagonku” (kawałek ogródka, gdzie sadziłam co chciałam).Potem dziadek doszedł do wniosku, że pod tym gościem leży jeszcze jeden, którego on nie chował jeszcze, bo to było dawniej. Więc kopaliśmy dalej.W kopaniu pomagał nieboszczyk, Gieniek, czy jak mu tam było. Miał na sobie jeansy, ale koszulę zdjął do kopania chyba, bo świecił chudą klatą. Koniecznie chciał pogadać, ale ja twierdziłam uparcie, że Gieniek jest abominacją, i że porządek wszechświata nie przewiduje miejsca na trupa kopiącego za trupem. Skarbu, jak na razie nie znaleźliśmy. Potem dokopaliśmy się za bzami, koło garażu do zwłok niemowląt z czasów przedwojennych, kiedy to aborcji jeszcze nie było, a nieślubnych dzieci już nikt nie lubił. To uświadomiła mi mama, beztroskim tonem. Skarbu brak. Mimo, że łopata trafiała na coś, to skarbu jak na lekarstwo. Zrobiliśmy przerwę na naradę a tu tymczasem z dziury w ziemi, wyłania się chuda, zabłocona ręka i zaraz za nią wypełza chuda i ubłocona cała nieboszczka. Podchodzi do nas i widzę, że jej twarz przypomina teraz twarz figury z terakoty, ładna, ale rzeźbiona. Złożyłam ręce i ukłoniłam się, ona się odkłoniła i coś powiedziała. Zdaje się, że pytała czy mówię po japońsku, zrozumiałam ją, ale wiedziałam, że nie mówię i nie kojarzyłam jak jej odpowiedzieć. Pokręciłam chyba głową, bo wyświetliła mi ekran przed oczyma, z próbkami wschodnich języków, ale mignął tak szybko, że nie zdołałam nic przeczytać ani wybrać. Dziewczyna wyglądała na zirytowaną, bo nie mogłam się ogarnąć. Wzięłam ją na stronę i tam, gdzie już wyglądała jak żywa osoba, porozmawiałyśmy po Polsku. Zanim to się stało pokazała nam chyba wizję swojej historii. Okazało się, że jest Japonką, miała chłopaka, którego wezwali do wojska, ale ona nie chciała, żeby poszedł na wojnę. Za to wojsko ją złapało, nie wiem czy nie zgwałciło, a potem zabiło zawiązawszy jej drut dookoła głowy i ściskawszy aż pękła. No i potem wrzucili ją do dołu, z którego wylazła. Teraz szuka Drakuli. Dlatego wyszła do nas bo zobaczyła kolegę, a raczej postać kolegi z gry, która jest nazwana po Vlad Tepes i ubrana tak, żeby przypominać armorem postać z filmu. No głupia pomyłka, podprowadziłam ją do kolegi, pokazałam, że nie tego pana szuka, ale i tak spadł na nas obowiązek szukania prawdziwego Drakuli.
Zaznaczam, że całe kopanie odbywało się podczas wieczoru, kiedy robiło się coraz ciemniej. Proponowałam mamie świecenie komórką, ale radziła sobie dobrze bez światła.
Szczęściem w nieszczęściu, wiedziałam gdzie szukać. Okazuje się, że jest muzeum, gdzie śpi, ale jest chronione przez wojsko. Można je zwiedzać, ale podejrzanych zwiedzających wojsko odławia. Wybrałam się z koleżanką. Weszłyśmy na głupa, udając spóźnionych członków wycieczki, która weszła przed nami. Koleżanka podeszła do okienka i zapytała wojaka, czy mają dla zwiedzających plecaki antypadaczkowe, bo ona potrzebuje dla siostry – czyli dla mnie. Wojak dał się nabrać, potwierdził, że plecaki mają i wpuścił nas. Wnętrze muzeum było białe, lśniąco czyste, nowoczesne, sala okrągła i jasno oświetlona. Nie wyglądało jak grobowiec, ale raczej jak laboratorium. Plan był taki, żeby otworzyć butelkę z krwią i zapach powinien zrobić swoje. Krew miała koleżanka, ja miałam sok dla odwrócenia uwagi. Plan zadziałał tylko częściowo, bo faktycznie kilka osób się poważnie nami interesowało. Moja matematyczka z liceum nie odstępowała mnie na krok, koleżankę też oglądały jakieś dwie baby, potem przyszła jakaś modna i bogata laska i koniecznie chciała się z nią zaprzyjaźnić.  Wyglądało na to, że wampirów na sali jest trochę, ale nasz się nie zainteresował. Koleżanka dostała w toalecie histerii, bo bogata laska zaproponowała jej nocleg, więc jej wyjaśniłam, może nieco zbyt impulsywnie, że nikt nie oczekuje od niej,  żeby spała u kogoś kto jest nie tylko emocjonalnym wampirem, ale i emocjonalnym zombie. Przy tym rozrzucałam liście tej rośliny z części pierwszej snu, nad wybetonowanym brzegiem Wisły.
 Wreszcie w trzeciej części snu okazało się, że tak narozrabiałam, że potrzebuję broni żeby się obronić. Mężczyzna, który mi pomagał zaproponował, programowalną rakietę typu ziemia-ziemia. Rakieta nie tylko wybuchała, ale zostawiała karabin maszynowy, który rozwalał wszystko dookoła. Można było ustawić na rakiecie trzy parametry, dwa pamiętam. Pierwszy to miejsce (mimo proponowania Indii, wybrałam w końcu biegun północny), drugi to ilość kul w serii przed przerwą, wybrałam 92. Trzeciego nie kojarzę. Martwiłam się, programując, żeby nie wybuchła zanim nie poleci. Wreszcie poleciała i martwiłam się czy doleciała, czy jej lot kogoś wkurzył, co na to inne państwa. Nie miałam pojęcia jak długo leci rakieta na biegun. Nie wiedziałam jak sprawdzić skutki trafienia.
Wreszcie z pokoju grafików wyszedł kolega i powiedział, że są do mnie dwa telefony, jeden ważny, a drugi zły. Zdałam sobie sprawę, że narozrabiałam z tą rakietą. Poszłam do grafików i podniosłam słuchawkę, głos Jana Pawła II powiedział do mnie „teraz musisz napisać”. Miałam wrażenie, że dymisje, ale głos nic więcej nie powiedział. Za to obudziłam się i nie usłyszałam złej wiadomości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz