sobota, 3 marca 2012
każdy kawałek wzięty z życia, ale razem tworzą coś czego nie ogarniam
To lecimy ze środkowym ładnie, a raczej nieładnie nawiązującym do poprzednich.
Jedziemy do lasu – oczywiście z rodzicami, samochodem, jest ciepło i słonko świeci. Po drodze mijamy geparda, co jak wiadomo jest naturalne w Polsce i sarenki nam drogę przechodzą. I jest git. Sielanka normalnie.
Póki nie dojeżdżamy do kolegi taty – myśliwego, na jakiejś wsi. Kolega najpierw pokazuje mi kotkę z kociakiem – a potem mówi, że no tak ładna, ale pogryzła jego córkę.
Potem jesteśmy w lesie, leżą poprzewracane drzewa i chyba jest jesień. Ojciec woła nas na miejsce wypadku. Widzę poprzewracane drzewa, a pomiędzy nimi coś co wygląda jak wychudzony niczym szkielet czarny wielki pies. Pomyślałam o afganie, ale okazuje się, że to nie pies, bo ma też skrzydła i dziób. Ma to EUFEMIZM! Skrzydła to pozbawione skóry kawałki rozkładającego się mięsa. Widzę kości. Pióra wypadają. Całe ciało się rozkłada, jakby było martwe od dawna. Ciekną z niego różne rzeczy, a wtedy ptak podnosi głowę, bez oczu, z czaszką wyglądającą z pod zgniłej skóry i patrzy na nas. Ma ostry długi dziób jak czapla, która stoi wypchana w domu na szafie. Nie jestem pewna czy on cierpi, żeby cierpieć trzeba mieć mózg, a jego mózg już chyba zgnił. Ale cały czas żyje i to jest złe. Dlatego to był „wypadek” tak się naturalnie nie umiera. Mamy ze sobą psa myśliwskiego – pies przegryza mu szyję z chrupnięciem, a potem ojciec ukręca ptakowi głowę. Przez chwilę obawiałam, się, że ukręci psu, bo był blisko.
Potem odwiedzamy innego kolegi ojca. Do jego domu wchodzi się jak do obory u ciotki na wsi. Korytarze są ciemne, wąskie i nie wykończone. Stoi na nich masa gratów i trzeba uważać, żeby się nie potknąć. Wreszcie trzeba przejść przez korytarz zalany wodą z krwią.
A wtedy okazuje się, że zostajemy u tego kolegi na noc. Rano następnego dnia jestem wściekła, bo mama chce zostać na resztę weekendu. A ja chcę do domu. Mieliśmy jechać na wycieczkę nie na weekend – czuję się oszukana. Oczywiście oni tego nie rozumieją. Wrzeszczę, że chcę do domu, bo mam dość ptaków zombie, krwi na podłodze, zalań i lasu. Poza tym muszę się uczyć do egzaminu PMP. Na to mama, że ona przecież może mi pomóc. Tylko jej muszę powiedzieć. Bo tu są książki o leśnictwie i ono na pewno zawiera elementy PMP. Tłumaczę jej, że stanowczo nie. Że pytania na egzaminie będą wymagały powtarzania zdań z książki, ale nie dociera.
Postanawiam iść sama do domu, ale kolega ojca mówi, że to 1000 km w środku lasu i mogę sobie iść, powodzenia. Czuję się uwięziona.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz