Nadeszła godzina. Świat się kończył, ale nie tak jak
społeczeństwo lubi z hałasem, o nie. Po cichu pogrążał się w entropii. Ciemność
i zimno pochłaniały wszystko. Nie mówię, że wszystkim to nie pasowało, znaleźli
się tacy, którzy usiłowali pomóc końcówce czasów wyciągając korek z planety.
Ale ja z garstką pozostałych patrzyliśmy z przerażeniem, jak z ostatnich
kawałków świata znika światło.
Nagle tknęło mnie, zostałam oświecona. Do mojego mózgu w
jakiś tajemniczy sposób przenikła informacja, że do uratowania świata potrzebni
nam są Bogowie. Tylko co robić jeżeli żadnych Bogów nie ma? Ano trzeba ich
powołać do istnienia.
Rymnęłam więc na kolana przed wyimaginowanym bóstwem, a
pierwszego, który mnie potrącił bez szacunku opierdzielilam za brak szacunku do
świętości. Jeżeli chcieliśmy świat z powrotem – musieliśmy uwierzyć w nich tak,
żeby się narodzili.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz