Postanowiłam wybrać się do E. Nie wiem czemu, bo na jawie mamy na 
pieńku, znaczy mi przeszło, jej nie wiem. We śnie szłam brzegiem rzeki, 
pomiędzy wodą a wysokim murem miejskim w kierunku bramy. Mur był z 
kamienia. Rzeka prawie na pewno była Wisłą i ostrzegłam chłopaka 
idącego  z nami, żeby uważał jak idzie po dnie (brodził po kolana), bo 
Wisła może nagle robić się głęboka, akurat wtedy wpadł po pas, a ja 
stwierdziłam „told you”. Minęliśmy bramę i szliśmy dalej, ja kawałek  
przepłynęłam żabką (normalnie nie umiem pływać, a we śnie prześcignęłam 
tego chłopaka w pływaniu), aż dotarliśmy do zakrętu muru. Muszę tu 
zaznaczyć, że mur był wieeeeeeelki, wysoki, solidny, gruby, gładki, 
jednym słowem nie do zaatakowania. Wręcz mówił – walcie się i tak nie 
wejdziecie.  Za zakrętem grunt opadał, mur stawał się więc jeszcze 
wyższy po stał na klifie. Klif był cały wybity kamieniami brukowymi, tak
 że wyglądał jak przedłużenie muru. Z miejsca, w którym staliśmy 
rozciągał się widok z jednej strony na  majestatyczną stromą kamienną 
ścianę i brukowany klif, a z drugiej na rozległą płaską dolinę daleko w 
dole. Zaparło nam dech w piersiach – nie mogliśmy iść dalej, więc 
wróciliśmy do bramy.
Mieszkanie E.  za to wyglądało normalnie. Od razu poszłam do łazienki
 i wlazłam pod prysznic, żeby spłukać z siebie krew. Nie wiem skąd się 
wzięła i nie umiałam tego wyjaśnić. Potem siedziałyśmy w fotelach po 
dwóch stronach pokoju, daleko od siebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz