Z racji pisania pracy magisterskiej na temat obecności magii w kulturze wybrałam się do Afryki, gdzie za poleceniem mojego profesora zadekowałam się u jednego maga w jego posiadłości. Posiadłość wielka, zebry na ścianach, lwy na podłodze, rogi gdzie popadnie i do tego biblioteka z masą zakurzonych ksiąg do zagłębienia się. Całość skąpana w słońcu i okryta błękitnym niebem, bez jednej chmurki. Raj na ziemi.
No może nie do końca, bo po pierwsze zaczęłam wizytę od otrucia dwóch skazańców, którzy pracowali dla gospodarza. Nie powiem, żeby się przejął. Westchnął, wzruszył ramionami i stwierdził, że właściwie to takie dranie były, że sam już nie wiedział, co z nimi robić, więc z bogiem, mogę ich sobie truć.
Po drugie, sam mag nie był znany ze skłonności do uspołecznienia ani z przyjaznego charakteru. Zresztą jego psuedo "Smok" dobitnie świadczyło o jego osobowości. Ale jakoś przebolał wizytę studentki i jej trucicielskie ekscesy. Dobrze, że się nie zorientował że moje badania nie są czysto teoretyczne i prowadzę na boku, swoje własne magiczne eksperymenty w jego bibliotece. Na szczęście zanim wszedł, zdążyłam zwinąć cały majdan i mogłam spokojnie dalej udawać, że czytam. Nawiasem mówiąc, biblioteka była w piwnicy, a na podłodze miała namalowaną gwiazdę w okręgu i jak każda szanująca się biblioteka maga, pachniała kurzem, i miała kamienne drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz