Kiedy otworzyłam oczy okazało się, że wysyłam maila ze
zleceniem do mojej tłumaczki. Wyskrobuję go czy też wypisuję na mojej filiżance,
tej zielonej w biedronki. Jest ładna, ale herbata z niej nigdy nie smakowała
najlepiej, może dlatego, że dostałam ją od osoby, która mnie nie lubi?
Wysyłanie poczty z Marsa ma w sobie coś egzotycznego. Nawet
jeżeli to tylko zlecenie dla podwykonawcy to i tak korci cię, żeby dołożyć
jakąś pamiątkę. Ot tak, dla pokazania – patrzcie, jestem na Marsie i tu jest zajebiście.
Podejrzewam, że podstawową zaletą tej planety jest to, że jest tak okropnie
daleko od domu, że niemal można poczuć, jakby wszystkie kłopoty zostały tam w
dole. Chociaż określenie dół, jest tu nieco naciągane.
Zastanawiałam się
nad dołożeniem do zlecenia kilku próbek
perfum, na pewno bez trudu dostałabym je w najbliższym sklepie z kosmetykami.
Sklepów jest tutaj pełno. Ta część planety, która nie jest ogarniętym wojną
piekłem, jest rajem dla bogatych turystów szukających rozrywek. Ta dysharmonia nadaje Marsowi dodatkowy urok. Śmierć
w raju dobrze się sprzedaje, najlepiej oczywiście jeżeli jest cudza.
Siedzimy sobie we trzy z mamą i świeżo poznaną profesorową i
popijamy coś na tarasie kawiarni. Spoglądam w górę i widzę sterowiec i dwa
smukłe atakujące go kształty hen wysoko w chmurach. I wtedy mija nas wojenna rakieta.
Jest fioletowa, a dookoła niej drga rozpalone powietrze. Wychylam się i widzę jeszcze kilka łodzi podwodnych.
Wszystkie zmierzające na lotnisko. Coś musiało się stać, i w dodatku coś interesującego.
Prawdopodobnie, jeden z samolotów pasażerskich został zniszczony.
Moje przypuszczenia potwierdzają się, chociaż nie do końca.
Nie widzę nigdzie szczątków samolotu, ale jesteśmy prawie pewne, że mój ojciec
i mąż profesorowej byli na pokładzie tej jednostki, i że odeszła ona w niebyt
razem z nimi. Jacyś dziennikarze próbują ze mną porozmawiać, ale wymykam się
im. Zostawiamy profesorową samą, bo nie sposób dzielić z kimś jego cierpienia i
idziemy na spacer.
Nie mogę powiedzieć, że mi szczególnie żal, albo, że będzie
mi brakować ojca. Próbuję raczej pocieszyć mamę. Ale ona narzeka płaczliwym
głosem i to bynajmniej nie na fakt zastania wdową. Mówi, jakby ojciec żył i skarży się na niego. Że nie jest już jak
dawniej nie poświęca jej czasu i nie interesuje się nią już. Zabieram ją nad rzekę, ale ona jest
przeraźliwie smutna. Myślę o przyjaciółce, która skarży się, że mam podobny
problem z mężem. Potem idziemy do muzeum w ładnej kamieniczce. Ale nie wygląda,
żeby mama doceniła jego urok.
Zastanawiam się, jak możemy tak sobie spacerować kiedy
niedaleko nas Marsjanie, których nikt nawiasem mówiąc nie widział, atakują
nasze samoloty. I jakim cudem ja nie bałam się tu przylecieć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz