wtorek, 10 lipca 2012
magia w szkole i kibole
Dziś sen się postarał.
Mecz w liceum odbywał się na za małej sali gimnastycznej, któraś z drużyn przywlekła ze sobą własnych, oryginalnych kiboli. Kibole owi dostali trybunę pod ścianą i siedzieli tam ponuro, stłoczeni jak sardynki w puszce, odziani w glany, czarne spodnie, czarne kurtki i znów (niespodzianka) czarne kominiarki. Ponieważ każdy z tych kiboli był, może nie jak klasyczna szafa trzydrzwiowa, ale powiedzmy dwudrzwiowa, to nieco brakowało im miejsca na jakikolwiek ruch.
Wtedy na scenę wyszli dwaj czarni, wielcy meksykańscy zapaśnicy w obcisłych kostiumach z cekinami, a i jakaś laska jednemu z owych zapaśników miłość publicznie wyznała po czym zaczęła biegać jak kura bez głowy po sali, aż wreszcie zanurkowała gdzieś między kiboli. Zapaśnicy zaczęli śpiewać szczęśliwą piosenkę o seksie, a ten który okazał się obiektem uczuć dziewoi pognał jej śladem, nurkując z entuzjazmem w warstwę kiboli, rozpychając ich niezadowolonych na boki i do góry. Górne rzędy prawie zgniotły się o sufit, bo facet był wielki jak lokomotywa i rozrzucał ich na boki bez wysiłku, nie przestając śpiewać o obmacywaniu wspomnianej już dziewoi.
Co dało dobrą okazję mojej koleżance do wymknięcia się po cichu z sali kiedy kibice wychodzili – dzięki temu nie złapała jej policja. Szukali, bo dostała mandat, nie zapłaciła go i czekała pięć lat aż się przedawni. Został jej rok. A oni przyleźli do szkoły jej szukać. Wymknęła im się udając inna uczennicę, a jak zapytali czemu nie na lekcji odpowiedziała, że jej kot o imieniu Wszechkotek (czy jakoś podobnie) umarł i mama ją zwolniła z zajęć. Uwierzyli – lamy.
Tak samo urwała się z zajęć z ezoteryki, również w strachu przed policją. Babka prowadząca wykłady miała złoty turban i tajemną księgę i skądś ją musiałam znać, bo się poufale do mnie zwracała. Stwierdziła, że jak ją zobaczyłam to się od razu jej do czegoś o ezoterycznej nazwie, której nie pamiętam, podpięłam i przez to nie mogła mówić o kościele. Owszem, ona by mogła ten kościół oczyścić i coś tam ale coś tam. Mózg wygenerował mi jako jej wypowiedź jakiś ezoteryczny bełkot, którego nie zapamiętałam. Ale pokazywała nam diament, w odpowiedzi na pytanie o ilość ścianek w szlifowanym szczycie kryształu i w naturalnym kamieniu. Zarys dwóch diamentów jeden nad drugim dla porównania wyświetlił się w powietrzu złotymi liniami, a potem zgasł. Jeden z kamieni był jakiś specjalny, ale oczywiście moja podświadomość jest raczej wzrokowcem i nie zapamiętała mistycznej nazwy. Zresztą i tak, jedyna różnica jest w tym, jak powiedziała wykładowczyni, że nazwa brzmi bardzo specjalnie. Generalnie wykład był dość ciekawy, a skończył się niedługo po tym, jak koleżka wyszła ukrywać się przed policją.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz