Przyszła wiosna, a jak wiadomo na wiosnę ptaszki się rozmnażają na potęgę i wieje ciepły wiaterek i ogólnie jakoś lżej na sercu każdemu. Mijałam więc sobie, odczuwając tę lekkość, wiatę, gdzie w rynnie zagnieździły się mewy i robiłam uniki, obawiając się słusznie zresztą, obrzucenia kałem przez pisklaki czyszczące gniazdo. Uniki się nie udały, ale na szczęście pociskami okazały się nie świeże ptasie kupy, a pączki liści. Potem w przypływie altruizmu złapałam na gałązkę wypadającą z gniazda puchatą młodą sóweczkę. Kiedy podsadzałam ją z powrotem, druga też wypadła i usiadła na moim palcu. Wsadziłam i ją do gniazda, a wtedy jakiś głos narratora stwierdził, że pisklęta już są gotowe do wyloty.
Potem w towarzystwie jakiegoś podejrzanego gościa wyciągaliśmy z mułu, zatopione i zakonserwowane w bagiennym humusie srebrne łyżki i widelce, z jakimś szlacheckim herbem. Potem wyciągnęłam też z czarnej, tłustej, mułowej pułapki kilka książek, w tym dwie małe, niebieskie książeczki autorstwa samego Mao. Poszliśmy z tym do wyceny do znajomego grubasa z kucykiem. Wiedziałam oczywiście, że chce mnie orżnąć, dlatego że głos narratora podszepnął mi, że te niebieskie zwłaszcza są drogie. Grubas zaproponował sześćdziesiąt tysięcy za całość. Nie sprzedałam.
Stałam nad brzegiem głębokiego jeziorka o krystalicznie czystej wodzie. W jeziorku mieszkały potwory, znajdował się morderczy labirynt, obowiązkowy skarb oraz wielkie pancerne ryby i posterunki komunistów. Posterunki umiałam zdjąć i szykowałam się właśnie do skoku do wody, kiedy kolega przypomniał o morderczym labiryncie. Poradził mi też użycie umiejętności, która moim zdaniem wyglądała jak czarna dziura, ale jego zdaniem jak wybuch atomówki. Niestety chybiłam :/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz