Strony

czwartek, 25 października 2012

od przystanku autobusowego do pirackiej rezydencji

Czekaliśmy sobie spokojnie na przystanku w centrum Warszawy, ale autobusu jakoś nie było widać. Pewnie dlatego, że mistrzostwa skończyły się wcześniej i kierowca nie spodziewał się nas. W każdym razie razem z innymi kibicami czekaliśmy pod metrem, aż pojawi się nasz pojazd i nudziliśmy się sromotnie powyciągani na ławkach.

Nie  wiem, kto rzucił hasło, ale nagle wszyscy pognaliśmy jak dzicy przed siebie tunelem wzdłuż biegu strumienia. Przeskakiwaliśmy skały i pędziliśmy w stronę jeziorka. Było ciepło, słońce świeciło, a woda była taka błękitna jak w reklamach wycieczek do Turcji.

Wreszcie dobiegliśmy na miniaturową plażę gdzie przez jakiś czas chlapaliśmy się jak dzieci. Jedna pani miała problem, bo nie chciała zamoczyć swoich eleganckich butów, ale pamiętam, że ja biegałam przez wodę, w moich białych, biurowych spodniach w kant i nie przeszkadzało mi, że zmokną.

W każdym razie nic nie trwa wiecznie, nadszedł czas powrotu na przystanek. I wtedy nastąpiła katastrofa. Nasz pan od geografii stał dość blisko okna na górze i kiedy większość kibiców już się oddaliła, zostaliśmy tylko ja, W i bibliotekarka, pojawił się duch żeby skorzystać z okazji i wypchnąć go przez okno. Byłam w szoku, nie wiem czemu duch to zrobił, a raczej zrobiła, bo z tego co wiem była kobietą. Efekt był taki, że geograf leżał na chodniku bez życia.

Wybiegliśmy do nie go i po dokładniejszych oględzinach okazało się, że nie do końca bez życia., ale nastąpiło uszkodzenie mózgu. Zawsze kiedy szwankowała mu głowa (,a zdarzyło się to przynajmniej raz) jego osobowość zmieniała się i zostawał piratem o imieniu Old John. W chyba raczej pasowała ta przemiana nuczyciela, bo podskoczył z radości i zawołał "Old John is back!".

 Problemem bycia piratem było posiadanie lokum, geograf zrezygnował z domu, ku zgrozie swojej córki i przeniósł się do domku na drzewie. Niestety szła zima i pozostanie w nieogrzewanym blaszaku mogło go kosztować życie. Na szczęście W wpadł na genialny pomysł i ochajtawszy się czym prędzej z jego córką, rozwinął rodzinny interes i za kasę wybudował mu wspaniałą piracką rezydencję na skale. Sam za to w garniaku, pod krawatem pomagał prezesowi naganiać klientów, w wyjątkowo bezczelny ale skuteczny sposób. Np. mówił "no jak to nie prawda to nie jestem do nikogo podobny", rzecz jasna, że nie był, ale oczarowany klient uważał, że był. Albo mówił klientom "pan to musi mi zazdrościć"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz