Dziś z Olą i Maćkie pojechaliśmy do Shambali. Tak, mistycznie zabrzmiało i oczywiście było mistycznie. Chociaż nie dość mistycznie jak dla mnie, ale do rzeczy.
Pojechaliśmy tam, podróż zajęła jakiś dzień, w celu odbycia szkolenia rozwoju duchowego (ja) i serii masaży relaksacyjnych (oni). Miejsce było luksusowe, ciepłe i miało mnóstwo jasnego drewna i schodów. Z tego co pamiętam było wręcz znane na cały świat ze swoich szkoleń i byłam totalnie podekscytowana możliwością takiego szkolenia. Maciek z Olą od razu zapisali się na swoje masaże, a ja niestety zorientowałam się, że w domu czekają głodne koty i muszę wrócić i wydać im kocie chrupki, bo będzie źle.
Umówiłam się z prowadzącą dom kobietą, że wrócę za dwa tygodnie kiedy będę miała urlop. Kobieta coś mi nie leżała, jako dowód na mistycyzm Shambali pokazała nam stół lewitujący w powietrzu. Ja tylko rzuciłam okiem i jako osoba przyzwyczajona do takich pierdół, skrzywiłam się pogardliwie. W końcu lewitowanie to podstawowa sztuczka, a nie jakieś duchowe szczyty rozwoju.
W każdym razie stanęłam przed innym problemem, przyjechałam z przyjaciółmi, oni zostają więc nie mam jak wrócić. Kraj obcy więc waluty niet, oni co prawda mieli mi dać jakieś eurosy ale nie dali. W końcu nie wiem jak, ale zapakowałam się z moją przewodniczką do autokaru i ruszyliśmy. Niestety w autokarze wdaliśmy się w dyskusję z jakąś babką, której nie wiem po co zasugerowałam, że jestem lesbijką. To mi nie poprawiło wizerunku. Potem jeszcze jakiś debil w garniaku obraził w windzie moją przewodniczkę więc nazwałam go burakiem i dupkiem. Co mi też nie poprawiło wizerunku. Więc nic dziwnego, że po postoju autobus odjechał beze mnie.
Dogoniłam go po jakimś czasie, ale przewodniczka kazała mi się dla bezpieczeństwa przesiąść w inny. Akurat jechał za nim. Tym jechałam już sama. Kierowca był naprany w cztery dupy i jechał malowniczym zygzakiem. Wreszcie wjechał do lasu i mimo moich ostrzeżeń utkwił w wykrocie, a ja poleciałam po pomoc piechotą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz