Pamiętam, że szłam za Olą. Byłyśmy w jakimś starym zamku i robiłyśmy jumping puzzle, który nie zawierał, co prawda skakania ale za to sporo wspinaczki. Chodziłam po wąskich gzymsach i mijałam wystające kolce. W pewnym momencie dotarłam do miejsca gdzie się już nie dało. Ola przeszła, ale ja już się miałam poddać. Uparłam się jednak i zawzięłam i się wreszcie udało. Kiedy wyszłyśmy na górę, okazało się, że stoimy na płaskowyżu. To było dziwne, bo puzzle był wyraźnie we wnętrzu, a płaskowyż był otwartą przestrzenią, z małymi pagórkami od czasu do czasu. Był ładny, słoneczny dzień, a na jednym z pagórków stał indiański namiot. Przed namiotem siedział stary Indianin i jego synek. Ojciec tłumaczył dziecku, że ich namiot zaleje nadchodzący potop i pokazywał mu pagórki, które będą wystawały nad powierzchnię wody.
Potem miałam się żenić z Justyną, nie wiem z jakiej okazji. Prawdopodobnie miało to jakieś powiązania z kimś z mojej rodziny, kto się akurat hajtał. Dostałam cały wykład, że ponieważ nie chodzę do kościoła, to muszę się nauczyć, co robić podczas ślubu. Na przykład, w którym momencie muszę najgłośniej jak potrafię śpiewać pieśń patriotyczną. I tu mi coś zaczęło nie grać. Kościół i ślub dwóch lasek? Coś nie tak. Wtedy usłyszałam, że chodzi jednak o ślub cywilny. Wzruszyłam ramionami i już się szykowałam, kiedy okazało się, że mam tam iść sama, bo Justynie coś wypadło. To już było przegięcie. Powiedziałam, że ślubu nie będzie i żeby się zgłosiła kiedy będzie miała czas, to może wtedy założę nawet białą kieckę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz