Staliśmy przed katedrą i zadzieraliśmy głowy obserwując
wspinającego się mężczyznę. To już kolejna jego próba wspięcia się bez
asekuracji na sam szczyt. Trasa jest stroma i trudna, już raz próbował i odpadł
od ściany, na szczęście nie był wtedy wysoko. Tym razem jestem niemal pewna, że
odpadnie i się zabije, więc staram się nie patrzeć, żeby uniknąć widoku ciała
uderzającego o chodnik. Potem mój mózg sprezentował mi wizję wjazdu na wieżę
katedralną, na platformie podciąganej na linach. Szczyt wieży pachniał drewnem,
kurzem i żywicą, na platformie stał garbaty dzwonnik, który zajmował się
również opuszczaniem i podciąganiem tejże. System podnoszenia platformy był
dość skomplikowany, ale sprowadzał się do tego, że garbus ciągnący lub popuszczający
linę mógł opuścić platformę lub wywindować ją w górę. Po krótkiej rozmowie z
nim, wróciliśmy na dół. Tymczasem okazało się, że wspinacz dotarł już na samą
górę i teraz zbiera oklaski. Żeby się bardziej popisać, wychylił się przez okno
i zaczął grać w tenisa z innym człowiekiem na drugim końcu budynku. Przez
chwilę zastanawiałam się, czy nie wypadnie i nie zabije się teraz, kiedy już
skończył wspinaczkę. Potem wracając do domu, minęłam wielki, ale naprawdę olbrzymi
wieżowiec i zastanawiałam się, jak ci wszyscy ludzie, których nazywamy
spidermanami, wspinają się na takie konstrukcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz