Tego dnia musiałam pojechać do centrum handlowego, żeby nabyć wlewy do kroplówek. Zabrałyśmy się z Olą na przystanek tramwajowy, gdzieś na Saskiej. Wsiadłyśmy na najbliższy prom pontonowy i płynnie przemieściłyśmy się dwa przystanki po lazurowej wodzie, pod błękitnym niebem. W centrum zostawiłam Olę i Maćka przy stoliku w restauracji i skoczyłam do sklepu zoologicznego. Kiedy już miałam zapłacić, zadzwonił gołąb w mojej torbie, a kiedy odebrałam (okazał się smartfonem) okazało się, że Ola się niecierpliwi i chce porozmawiać o jakimś planie. Burknęłam coś o tym, że jestem w sklepie i rozłączyłam się.
Do szpitala dotarłam w sam raz, żeby zobaczyć jak króliczki Uli rozbiegają się po korytarzu przed windami, a ona gania je rozbawiona pokrzykując za nimi „My Friends!”. Oczywiście personel szpitala uznał, że króliki w budynku to przesada, ale pozwolił nam trzymać je w ogrodzie. Pozostawiłyśmy je więc pod opieką kucharki i jej męża ogrodnika, w przyszpitalnych terenach zielonych. Jak się okazało, to był błąd.
Kiedy wyszłam na zewnątrz następnym razem, dwa z króliczków, martwe jak dodo, leżały na dwóch pniakach, a trzeci króliczek siedział na czubku drzewa, gdzie zwiał przed mężem kucharki. Mąż ów, powolny i chudy dziadyga, wspinał się za nim z zadziwiającą determinacją. W ręku trzymał maszynę, którą wkręcał przed sobą śruby w drzewo, wspinał się potem po nich i był coraz bliżej zwierzątka. Ale najgorsze było to, że maszyna była jednocześnie szlifierką kątową i on zamierzał przeciąć króliczka na pół. Krzyczałam, w sumie nie wiem po co, bo dziadowi to nie przeszkadzało, a króliczek i tak wiedział, co go czeka. Wreszcie dziad dopadł go i przeciął na pół jednym chlastem.
W ostatniej scenie kucharka i dziad stali przede mną. Ona przepraszała i tłumaczyła, że mąż dobrze wykonuje swoje obowiązki i jest dobrym pracownikiem. On, apatycznym głosem opowiadał, że utrzymuje porządek i wydawał się nie przejęty zupełnie tym co zrobił, a wręcz nie wiedział, o co mi chodzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz