Strony

poniedziałek, 3 marca 2014

u weterynarza

Dziś pojechałam z kotem do weterynarza, który urzędował nie wiedzieć czemu w podziemiach, w czymś w rodzaju miejskiego szaletu (sporo ich się teraz przerabia na inne funkcje). Miałam się już zbierać, kiedy przypomniałam sobie, że przecież warto by jeszcze kroplówkę zapuścić, skoro już tu jestem. I tu się zaczęły schody. Najpierw wetka oświadczyła, że jak jestem pewna, że mi to zajmie 4 minuty to ok, bo potem nas sprzątaczki zamkną, bo gabinet kończy pracę. Potem zaczęłam się miotać, żeby podgrzać woreczek z płynem, a on sprawiał wrażenie za dużego. Potem asystent zaczął mi tłumaczyć jak debilowi, że  igłę odpowietrzacza wkłuwa się w worek, żeby otrzymać bąbelki. Jak ja już doskonale wiedziałam, co i po co się robi. Potem okazało się, że w pokoju obok, leży zdechły i sztywny rudy kot, zupełnie podobny do mojego, łapami do góry, a gruba pielęgniarka go ignoruje. Potem pielęgniarka zaczęła mnie dopytywać o jakiś krzyżacki miecz, a ja odburknęłam coś o giermku i jej zwiałam. Wreszcie źle się wkłułam i igła wyszła przez skórę z drugiej strony, z nerwów nie odpowietrzyłam wężyka i wpompowało się powietrze. Kot mruczał ze stresu, a wreszcie kiedy wyjęłam igłę miał całe mokre futro, bo ciekł, a ja zauważyłam, że przebiłam mu się igłą do pyszczka i woda ciekła tamtędy. Na dodatek, nie byłam pewna, czy zdążę zabrać kołdrę ze ściany, a demonstranci na zewnątrz szukający pani Zeni, zrobili się agresywni i ktoś ostrzelał ich z łuków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz