Dziś córka Obamy brała ślub, a ja pamiętałam już ten ślub i pamiętałam, że porywałam na nim prezydenta. Żeby było śmieszniej, podczas porwania trzymałam w rękach stosik płyt CD, posortowanych tak, aby tytuły odnosiły się do sytuacji. Przekładałam je, żeby uzyskać odpowiednie przesłanie.
Dziś ślub był znów, znów ja go organizowałam, ale porywanie postanowiłam sobie darować. Co ciekawe zaprosiłam masę zwykłych ludzi i naszykowałam zwykłą muzykę. Cały czas pamiętałam porwanie, zwłaszcza, że trzymałam akurat w ręku płyty
Obama przypłynął jachtem i przywiózł ze sobą wilczura, a właściwie wilczycę. Psa trzeba było na czas ceremonii zapakować do klatki, również po to, żeby nie przeszkadzała w potencjalnym porywaniu (widać nie zrezygnowałam jeszcze z pomysłu). Klatka miała nie duże oczka siatki, ale wilczur za każdym razem przeciskał się na zewnątrz. Wreszcie przyszła jakaś starsza baba i zaczęła narzekać, że nie umiem psa zamknąć, a ja tłumaczyłam jej, że on się zamknąć daje, ale potem wyłazi. Nie mogła uwierzyć, że taki pies przeciśnie się przez taką małą dziurę. Sama nie mogłam uwierzyć, kiedy zostały mu już biodra do przepchnięcia, byłam pewna, że utknie, i trzeba będzie ciąć klatkę.
Wreszcie, po kacji pies, na dziobie jachtu mignęło mi rude futro śpiącego kota. Zapytałam Obamy czy to jego, bo byłam pewna, że przypłynął z nim. Odpowiedział, że nie, bo on nie cierpi kotów i zaraz zawoła ochroniarza żeby go zastrzelił.Pokłóciłam się z nim o to, bo ja lubię koty i nie pozwalam do nich strzelać, nawet Obamie.
Potem z dziewczynami zaproszonymi na ślub i chyba z panną młodą, jechałam windą. Zastanawiałam się nad tym, że ślub będzie w normalnych klimatach, a tu wipy. Jak też taka Merkel będzie wywijać przy mojej muzyce? Nagle orientuję się, że nasza kabina windy do tak naprawdę pociąg i odpala mi w umyśle kolejne wspomnienie porwania. Otóż pociągi są dwa, w pierwszym jadą mężczyźni, w drugim kobiety. Na torach jest bomba atomowa, wybucha, pierwszy pociąg spada w przepaść i wybucha, a drugi spada częściowo i niewielu pasażerów przeżywa. Właśnie zobaczyłam wybuch na torach wiec krzyczę do współpasażerek "na ziemię". Sama padam i one też, ale jedna brunetka, z ciemna skórą i kręconymi włosami wstaje więc ściągamy ją w dół. Powtarzam "na ziemię albo śmierć". Zauważam, że w windzie stoi też wózek.
O dziwo, czuję jak nasz pociąg łagodnie hamuje, no może łagodnie to za dużo powiedziane, ale skutecznie hamuje. Zatrzymaliśmy się i okazało się, że wszystkie jesteśmy całe. Wygnałam je z pociągu i zagnałam wszystkich ocalałych pasażerów w jedną grupę. Kazałam im się ustawić w dwuszeregu, żeby ich policzyć. Tłumacz pomagał mi, powtarzając moją komendę nie mówiącym po polsku. Oczywiście łatwiej próbować niż zrobić. Ludzie nie umieli się ustawić, ja się myliłam, zamiast nich liczyłam książki za nimi, a jakiegoś grubego smarkacza robiącego kulki z chleba i rzucającego je na ziemię, złapałam i wlepiłam mu klapsa.
Ocaleńców z grubsza wyszło mi około 40 osób. Wtedy pojawił się Obama i podał mi rękę. Coś z tym podaniem było dziwnego, bo wyglądało jakby miał mi coś dać, ale ja się pomylilam i uścisnęłam mu dłoń, albo nie tę dłoń uściskałam, co trzeba. Poza tym oboje mieliśmy na rękach takie plastikowe rękawiczki, jakie dokładają dom farb do włosów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz