Wybierałam się na działkę i potrzebowałam rąbać drewno, więc
wpadłam po drodze do Wolfa żeby pożyczyć od niego siekierę. Wolf mieszkał u ciotki Maryśki w salonie,
posiedzieliśmy nad herbatką w filiżankach, poplotkowaliśmy o głupotach, po czym
wzięłam kosę i poszłam. Kosa okazała się być jakimś dziwacznym kolczastym,
srebrnym łańcuchopodobnym tworem, który zwijał się w spiralę albo rozwijał w
kosę. Ludzie nieco dziwnie na mnie patrzyli, kiedy z nią szłam ulicą.
W każdym razie pogoda była ładna i zdecydowałam się na
spacer, doszłam do jakiś bloków i sklepów i nadziałam się na kobietę pytającą o
trasę do sali świadków Jehowy. Wskazałam ją jej, po czym okrążyłam sklepy,
przeszłam przez park i dotarłam do lasu. W lesie stwierdziłam, że coś trasa nie
do końca biegnie tak jak się spodziewałam i muszę trochę zboczyć, żeby zrobić
koło i wrócić do domu. Trochę się martwiłam bo las wyglądał krzaczascie i mało
zadbanie, ale w sumie było ciepło i fajnie więc zbiegłam ścieżką w dół i
wróciłam do właściwej trasy.
Wracając do domu natrafiłam na mojej ulicy na leżące przed
biblioteką książki. Były wielkości cegieł, w czerwonej, skórzanej oprawie.
Jedna po obejrzeniu okazała się mieć tytuł „ Miażdżące różnice pomiędzy
glonami, a zwierzętami”. Zastanawiałam się, czy ktoś je wyrzucił, bo wyglądały
kusząco, ale okazało się, że należą do biblioteki. Podobnie jak grafika
przedstawiająca składanie ofiary przez jakąś grecką kapłankę, za szkłem i
oprawiona w ramkę. Bibliotekarka pokazała mi tez fajne kapciuszki do chodzenia
po bibliotece – okrągłe, zrobione z
materiału takiego jak rękawice kuchenne. Większość z nich została ponoć
wywieziona do Bułgarii.
Pokłóciłam się z nią też o eksperymenty na zwierzętach.
Pokazywała mi psa z elektrodami w głowie, mówiła, że jest wesoły, ale ja widziałam,
że ma brudne futro, co jest oznaką choroby.
Nie mogłyśmy się dogadać w tej kwestii i poszłam sobie zła na nią.
W drugiej połowie snu byłam na dworcu centralnym, stałam
przy ciągu schodów. Dwa albo trzy ciągi, podzielone półpiętrami. Obok schodów
stała matka z małym dzieckiem i to dziecko strasznie darło się, że chce jeść i
biegało jak głupie. Wreszcie potknęło się i spadło ze schodów. Przeturlało się przez
dwa ciągi schodów i zamarło na półpiętrze w kałuży krwi. Podeszłam, żeby zobaczyć,
co mu się stało, bo matka się nie interesowała, ale kiedy tam dotarłam okazało
się, że już go nie ma, została tylko
krew. Wezwałam policję, bo uznałam, że matka chce ukryć coś i kiedy policja
przyjechała opowiedziałam im o całej scenie z dzieckiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz