Pojechałam na klasową wycieczkę, ale jakaś to była
podejrzana wyprawa, bo zamontowali nas na nos w czymś co wyglądało na
schronisko da bezdomnych i inszych niezaradnych życiowo typów. Jakaś sala
pseudo gimnastyczna, w budynku przypominającym molochowatą szkołę. Opiekunka
grupy pokazała mi miejsce; położyłam na stoliku pudełko z herbatą i kubek w
biedronki i poszłam po resztę rzeczy. Kiedy z nimi wróciłam, okazało się, że
moje pudełko i kubek zniknęły. Ludzie szeptali za moimi plecami, że pewnie w
każdej sali tak będzie. Ewidentnie nie lubili tu nowych. Wydarłam się na całe
gardło, że co im przeszkadza, że jedną noc tu spędzę, zwłaszcza, że miejsce nie
było zajęte. Powiedzieli mi, że mogę spróbować w innej sali, ale tam są
sataniści. Akurat pojawiła się opiekunka więc spytałam ją o drogę i poprosiłam
o pomoc z przeniesieniem rzeczy. Wzięła
moje pudło z kołdrą, a ja jeszcze na odchodnym zażądałam wskazania pobytu kubka.
Okazało się, że stał ukryty z tyłu sali. Zabrałam go i pognałam za opiekunką po
marmurowych schodach.
Mój pokój z początku wyglądał jak jednoosobówka,
przerobiona w dodatku z gabinetu pielęgniarki
a satanistów jakoś nie było w okolicy. Kiedy zaczęłam się rozkładać z rzeczami
zauważyłam, że oprócz, kołdry w kartonowym pudle zaklejonym taśmą mam jeszcze
drugą, zwędzoną ciotce ze wsi. Wtedy do
pokoju wlazło mi dwóch smarkaczy, tak na oko pierwsza gimnazjalna, na drugie
oko bliźniacy. Zaczęli szukać mi po pokoju rzeczy należących do jakiegoś
kolegi, że niby ja je ukradłam, a oni odbierają. Kolejna sztuczka z dokuczaniem
nowemu. Oglądali jakieś chusteczki do nosa leżące na stoliku (nie moje), kiwali
głowami i powtarzali "taaaak, to należało do Horacego" Złapałam ich
za uszy i wyprowadziłam za drzwi. Co dziwne oni najpierw zaryglowali drzwi od
zewnątrz, a potem usiłowali na siłę je wywarzyć. Trzymałam je od środka przez
jakiś czas, ale znudziło mi się i udało im się je otworzyć. Jakiemuś przechodzącemu
opiekunowi wyjaśniłam, że ci młodzi ludzie włamują mi się do pokoju nie wiem
czemu.
Wtedy właśnie zorientowałam się, że jestem na rynku miejskim
(w czymś w rodzaju Kazimierza tylko
większym), a dookoła mnie są inne łóżka,
a na nich dziwni ludzie. Jakiś chudy
dziad ze zmierzwioną fryzurą zaczął krzyczeć "umrę tak jak umarła Mary
Lue" - co w lokalnym slangu oznaczał próbę samobójczą. Strażnicy zaczęli
go obezwładniać, a wtedy ja złapałam za miotłę (przy okazji zorientowałam się,
że sama mam wzrok dziki i suknię plugawą, o włosach nie wspominając) i
zdzieliłam dziada z całym rozmachem przez kudłaty łeb. Po czym wydarłam się na
niego, opierdoliłam od debili i powiedziałam, że jak tak zrobi to przyjdzie
wielki włochaty pająk i go zabierze, ale jeżeli uda mi się tą miotłą zmieść z
niego pajęczyny to będzie mógł sobie dalej żyć. Następnie przystąpiłam do
operacji zmiatania - szorując go miotłą. Trzymała go dla mnie jakaś murzynka,
recytując przy tym jakieś dziwne wersy. Najwyraźniej zadziałało, bo przestał
się miotać i wyglądał na spokojnego.
Całe zajście obserwował po cichu wysoki siwy człowiek, który
w brodzie miał ukrytą drygą twarz, a w
ustach pierwszej twarzy miał głowę białego królika. Kojarzyło mi się to z
Alicją w krainie czarów. Wtedy kamera zrobiła najazd na sklep po drugiej
stronie rynku, a jakieś głosy coś mówiły, ale nie pamiętam zupełnie co,
możliwe, że wcale ich nie zrozumiałam.
Wracając do sali spotkałam na rogu znajomego menela z tacą
jakiś zebranych przedmiotów. Jakiś
śrubek i podkładek, metalowych uchwytów itd. Ja również miałam kilka takich.
Postanowiliśmy się wymienić i kiedy już dostałam jakiś uchwyt i miałam mu coś
dać w zamian, zauważyłam żołnierzy pod bramą szkoły. Oczywiście to była kolejna
demonstracja nielubienia nowych w mieście. Pani sierżant, w obcisłej , wełnianej
kiecce do ziemi, koloru szarozielonego wyglądała nieprzyjaźnie i miała nieprzyjemny głos. Na wszelki wypadek
stanęłam na baczność, kazała spocząć więc tak zrobiłam. Powiedziała, że my
bezdomni powinniśmy ich (wojsko) podziwiać więc na wszelki wypadek potwierdziłam,
że podziwiamy. Kazała mam wyjść i iść za
nią, więc też to zrobiłam. W lewym dolnym rogu ekranu zobaczyłam, że podniosłam
jakieś przedmioty i mam je w inventory. Oznaczało to, że nabiłam level i
dostałam je w nagrodę. W sumie przydałaby mi się jakaś broń, bo za drzwiami
wojsko zrobiło się nagle liczne i mnie napadło. Walnęłam ich parę razy kijem
ale dostałam solidnie, więc postanowiłam się schować i zobaczyć czy któryś z
tych przedmiotów nie jest bronią. Jako kryjówkę wykorzystałam gzyms lokalnej katedry,
za gargulcem. Niestety okazało się, że żaden z moich skilli nic mi nie mówi,
nie wiem jaką mam broń, w dodatku mogę umieścić skillpointy w czymś co nazywa
się "party eye" albo "party hard" - jakby to były profesje
dla rangera.
W ucieczce na gzyms pomogła mi jakaś gruba, rozczochrana
baba, która ostrzelała czymś żołnierzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz