Dziś urodziłam dziecko. Trochę przyznaję dziwnie było.
Po pierwsze, urodziłam je akurat po tym jak umarł nasz guild
master - Przemo. Na nagłą i niespodziewaną infekcję zszedł, gadałam z nim na
komunikatorze jeszcze przed południem, a wieczorem już kopnął w kalendarz,
Panie świeć nad jego duszą. Zakomunikowałam to Uli, ale nie wyglądała na
przejętą. Ja i owszem, bo przecież z nim dopiero co rozmawiałam, a on tak sobie wziął i umarł. :/
Po drugie dziecko urodziło się hiper aktywne, znaczy
usiłowało chodzić (nie bez pewnych sukcesów) i rzucało jakieś komentarze. Znaczy można by
się uprzeć, że to nie słowa, ale kosztowałoby to naprawdę wieeele uporu, żeby
udawać, że się nie zrozumiało co ono mówi.
Po trzecie, urodziło się nażarte. Miałam takie wewnętrzne
przekonanie, że jakieś karmienie piersią powinno się tu odbywać, ale niemowlak,
na widok cycka, skrzywił się jeno i odmówił. Zrozumiałam, że nie jest głodny.
Trudno, nie chce niech nie je.
Po czwarte, jak na niemowlaka to dziecko miało imponujący
komplet zębów, małych bo małych, ale kurcze, za to lśniących jak z
wypolerowanego metalu. I znów
zakomunikowałam to Uli, ale stwierdziła, że to w porządku i się zdarza.
Przeliczenie zębów wykazało dodatkowo interesujący fakt, posiadania przez niego
nie tylko ósemek ale i dziesiątek.
Westchnęłam ciężko w przewidywaniu zabawy z ortodontą w przyszłości
(zwłaszcza, że ten zarys szczęki jakiś psi taki był). Ale cóż ja mogę?
Po piąte, na co nie narzekam, zupełnie nie pamiętam porodu. Chociaż
z drugiej strony poczęcia też nie pamiętam.
Postanowiłam, że chociaż zrobię sobie frajdę i machnę sobie fotkę
potomka, co by wrzucić na fejsa i móc się przechwalać. Skoczyłam do dużego
pokoju, strzeliłam fotkę i już miałam odpalić komputer, żeby załadować zdjęcie, kiedy przylazł doktor w cylindrze i fraku. W
sumie, dziecko należałoby zbadać na okazję różnych potencjalnych dolegliwości
(pomijam fakt, że przynajmniej raz je upuściłam) więc nie oponowałam.
Doktor pomamrotał coś sobie pod nosem i oświadczył „w sumie
nie wiem czy to potrzebne, ale zawsze chciałem to komuś przepisać” i wtetknął
mi kartkę z receptą na jakiś ciężki psychotrop, po czym dodał (jak już
skończyłam mówić „co kurwa?!”), że dawkowanie ma się odbywać poprzez smarowanie
raz na dzień wieka. Wreszcie ewakuował się równie szybko jak się pojawił.
Spojrzałam na dziecko szukając tego wieka i zorientowałam
się nagle, że faktycznie, dziecko jest, a właściwie nie tyle jest, co siedzi w
trumnie. Znaczy leży w niej, ale nie tak jak trupy leżą, ale ma ją na sobie,
jak ubranie. Rozejrzałam się dalej i stwierdziłam, że stoję w czymś, co wygląda
na budynek garażu (takiego przy centach handlowych) ale jednocześnie katedra z
katakumbami i trumnami, ale w tym wszystkim stoi i irytuje mnie mój nieodpalony
komp. Wszystko ładnie oświetlone neonówkami.
Po należytym
docenieniu dziwaczności tej sytuacji rzuciło mi się w oczy, że z trumny obok, takiej
starej jakiejś wyłazi ziemia, i sama pełznie
do trumny z dzieckiem. Najpierw mnie
zatkało, potem znów mnie zatkało i jak mnie odetkało po trzecim zatkaniu, to
wzięłam garść ziemi z tej trumny i przesypałam do dziecka. Jakoś chyba w ten sposób zachowałam złudzenie
kontroli nad sytuacją. Spytałam dziecka, czy teraz ok, na co dziecko pokiwało
akceptująco wiekiem i się zatrzasnęło.
Nieco osłabła nerwowo sprawdziłam na drugiej trumnie
etykietkę, która mówiła „Myśliwi z E….(nie pamiętam dokładnej nazwy) 1989 (nie
upieram się przy dziewięćset)” i wtedy zaczęłam podejrzewać, że udało mi się
urodzić wilkołaka i w dodatku nawet nie
umiem wrzucić fotki na fejsa. Dla dorzucenia zmartwień głos narratora z
powietrza, dodał, że niepokoją mnie potłuczone świetlówki i ślady ektoplazmy po
bytach astralnych w pomieszczeniu.
Pewnie, że mnie niepokoiły, ale nie tak jak same byty
astralne, które okazały się skakać dookoła i były fasolowate, podskakujące,
niebieskie i z małymi czarnymi oczkami. Usiłowałam telepatycznie przywołać
jakichś graczy z Guild Wars, z którymi kiedyś tłukłam potwory, żeby zasięgnąć
porady fachowca odnośnie postępowania z fasolowatymi bytami, ale zapomniałam
ich imiona i przychodził mi namyśl tylko Przemo, a on sam już był przecież
bytem astralnym.
Potem nastąpiła przerwa w filmie, czyli tak zwany przeskok.
Otwieram sobie oczy i jest ciemno, jedno z wielkich okien garażo-katedry jest
uchylone, a z poza żaluzji widzę, że coś dużego tam się porusza za nimi.
Podchodzę do okna i gapię się jak jełopa, a tu z za żaluzji dochodzi głos „a
zastanowiłaś się, że jak wzejdzie słońce to zginiesz?”. W dodatku sugeruje to
tonem rozrywkowo konwersacyjnym zgoła nie pasującym do powagi sytuacji.
Poczułam się jak wiejski
przygłup umieszczony nagle w jednym
pokoju z wielkim zderzaczem hadronów i wydukałam tylko „ale że co?”. Wtedy głos
odsłonił żaluzje i oczom moim ukazał się kucający na parapecie pan, całkiem wesoło
uśmiechnięty i z wyglądem, który trafnie podsumowała ostatnio jedna z
komentatorek na Onecie, takim, że „majtki bym przez głowę zdjęła”. Inteligencji
mi od tej powalającej wizji zza okna nie przybyło, więc pan musiał powtórzyć
przekaz parę razy.
Z tego co zrozumiałam, to musiałam się przekręcić gdzieś po
drodze od urodzenia dziecka, albo i podczas, a dziecko, i tak będąc wilkołakiem uznało, ze nie chce
jeszcze być dodatkowo sierotką i coś przy mnie majstrowało więc zostałam
wampirem. Aktualnie po nim w okolicy śladu nie było, bo jako pełnowymiarowy
wilkołak pognał gdzieś coś lub kogoś zagryzać.
Wtedy z czystego poczucia, że nie ogarniam – obudziłam się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz