Mieszkałam na górze z rodzicami, ale nie moimi z realności
tylko starymi siwymi rolnikami. Mieliśmy konie i krowy i małego szczeniaka,
wyżła. Pewnego dnia poszliśmy do miasta, zaprzęgliśmy konie do wozu i
ruszyliśmy przez las. Pies jechał za pazuchą, żeby się nie ubłocił. Przez część
trasy jechaliśmy na stole podczepionym za wozem, unoszącym się na błotnistej
wodzie. Drugą część płynęliśmy przed wozem w prądzie błotnym, a konie szły za
nami. Weterynarz obejrzał wszystkie zwierzaki i stwierdził, że jest ok. A
ojciec upominał jakiś młodych ludzi, którzy zaparkowali kosę na parkingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz