Stałam z mama pod orzechem i zastanawiałam się, co odpowiedzieć na pytanie o to, czego najbardziej brakuje mi w Warszawie. Wreszcie zdecydowałam, że gdybym miała możliwość zabrać coś do Warszawy, byłoby to właśnie to drzewo, pod którym stoimy. Chociaż muszę przyznać, że orzech nie prezentował się najlepiej, liście były jesiennie nieświeże, a w kilku miejscach rzucały się w oczy gule pleśni na ogonkach od liści. Niechcący oparłam się o jedną z takich gul, a wtedy okazało się, że była ona olbrzymia. Za moimi plecami piętrzyły się zwały takiej białej, puszystej pianki. Z przerażeniem zdałam sobie sprawę, że to nie pleść, ale kokony z jajami pająków. Gdzieś w tej białej masie, ukrywały się zagęszczenia pełne małych, czarnych, ośmionogich paskud, czekających tylko na dotknięcie, żeby rozleźć się i oblepić dotykającego. Usiadłam na ziemi, a mama zaczęła obierać mnie z tego świństwa, na szczęście dla mnie nie było w mojej porcji piany, zbyt dużo jaj, a kokony okazały się niedojrzałe i żaden pająk nie wylądował na moich plecach.
Ponadto we śnie babcia odprawiała mszę w garażu, a ja z mamą miałyśmy śpiewać, ale robiłam to z małym entuzjazmem, aż babcia się rozzłościła i nakrzyczała na mnie. Wtedy obraziłam się i sobie poszłam, olewając społeczne konsekwencje nakrzyczenia na księdza podczas mszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz