Strony

piątek, 24 stycznia 2014

Mars skolonizowany

Musiałam wsiąść do tego samolotu na Marsa, ale był przepełniony, zupełnie jakby na Marsie istniało coś wartego uwagi. Na szczęście miałam przy sobie mój drewniany model granatu moździerzowego, pełen ołówków i długopisów. Podeszłam do jednego terrorysty i powiedziałam, że koniecznie muszę zabrać tę bombę do samolotu, a on ucieszył się i zgodził mi pomóc. Nie tylko dostałam miejsce, ale jeszcze obiecał przechować bombę. Tylko koniecznie chciał obiecać, że nie odpalę jej przed międzylądowaniem w Niemczech, bo on tam wysiada, a nie planuje zamachu samobójczego. Martwiłam się tylko, że odkręci górę od tego granatu i zobaczy, że to żadna bomba, ale atrapa. Na szczęście nie wpadł na to.

Wreszcie dotarłam na Marsa. A tam kolonizacja pełną parą. Ludzie biegający w te i wewte z walizami, wszystkie rasy, wszystkie narodowości, gatunki. Tłumy się przewalają, bagaże jeżdżą na wózkach, ogólnie lotniskowy chaos and madness. Zmęczona usnęłam w hamaku, w kącie hangaru, a kiedy się obudziłam czekała mnie mega niespodzianka.

Otworzyłam oczy i pierwsze, co zobaczyłam, to śnieg w ilościach niedopuszczalnych unijnymi normami. Zasypane choinki, zasypana ziemia, zbierał mi się też w hamaku. Do tego zimno jak na Syberii i pizga jak za cara w Kieleckim. Ani śladu ludzi, bagaży, samolotów...cywilizacji w ogóle. Wygląda na to, że przespałam jakaś ważną fazę w rozwoju kolonizacji. Na przykład fazę odwrotu z podkulonymi ogonami na Ziemię, albo fazę przeniesienia lotniska gdzie indziej. 

Wraz z kilkoma osobami towarzyszącymi (których przed sekundą jeszcze nie było) schroniliśmy się w jaskini i z niepokojem nasłuchiwaliśmy pomruków i chrząkań z zewnątrz. Poproszono mnie, żebym po cichu wyjrzała i sprawdziła, czy nie widać jakichś  Grawli (takie lokalne prymitywne i agresywne plemię). Wyszłam jak ta ciapa, tak, że każdy Grawl w okolicy mnie widział. Przestraszona dałam susa do jaskini, już miałam zabarykadować drzwi, ale Grawl wpadł za mną. Chciałam go walnąć kulą ognia, ale nie zdążyłam, bo rzucił mi się na szyję i zaczął dziękować, za uratowanie. Okazało się, że jego plemię podpisało jakieś traktaty z ludźmi i było cywilizowane. Zapewne dlatego, było w takich kłopotach, zdziesiątkowani, głodni, zmarznięci. Pomiędzy nimi byli też ludzie, w podobnym stanie. Wzięli nas za wyprawę ratunkową wiec postanowiliśmy stanąć na wysokości zadania.

Ruszyliśmy wszyscy, w poszukiwaniu cywilizacji i dość szybko trafiliśmy na coś co wyglądało jak labirynt biurowych pokojów albo szkolnych sekretariatów. W każdym siedziała grubawa pani, około czterdziestki, o charakterystycznym wyglądzie pani z okienka. Wreszcie trafiliśmy na ślepy zaułek, pokój bez wyjścia i tam zapytaliśmy pani za biurkiem, kto tu właściwie dowodzi i co to za miejsce.

Nie pamiętam, kto dowodził, ale biuro-labirynt okazał się szkołą. Niestety ponieważ kolonizacja się nie powiodła, nie mieli żadnych dzieci, które mogliby nauczać. Ale to  nie przeszkadzało w utrzymywaniu całej machiny biurokratycznej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz