Właściwie to nie wiem dlaczego zdecydowałam się pojechać z
moją cioteczną siostrą na zajęcia
terenowe. Może dlatego, że w wakacje zawsze okropnie się nudzę i zgadzam się na
każdy wyjazd byle się rozerwać. Gdybym wiedziała o jaką rozrywkę chodzi,
zostałabym w domu. Ale wszystko zapowiadało się stosunkowo niewinnie. Po prostu
na jednej z lekcji wychowania fizycznego miała się odbyć wycieczka krajoznawcza. Celem wyprawy miała być
Wieżyczka, końcowy etap trasy turystycznej na szczyt wygasłego wulkanu. Zdziwił
mnie nieco fakt, że trasa liczy sobie około 25 km, a przecież lekcja WF-u trwa
zaledwie 45 minut. To oznaczałoby, że albo nie przejdziemy całej trasy, albo
rozwiniemy zabójczą prędkość. Najpierw szło wszystko dobrze, potem zaczęło się
robić stromo. Jakby nie dosyć było tego, grunt też się zmienił. Z normalnej
ziemi przeszedł w coś w rodzaju niezwykle sypkiego czarnego piasku. Cała góra
tego draństwa, a my mieliśmy na nią
wejść. Co ten facet od WF-u sobie myślał kiedy nas zabierał na ten szlak? To
była najgorsza wycieczka w moim życiu. Nie dość, że stromo jak cholera to
jeszcze to czarne paskudztwo osuwało się z pod nóg. Parę razy tak zjechałam, zanim jedna
dziewczyna, która już wgramoliła się na górę zlitowała się nade mną i podała mi
rękę. Przy okazji podciągania mnie, udało się jej zaryć po pas w tym piachu.
Spojrzałam na sprawę z wrodzonym optymizmem – „skoro jest tak dobrze wkopana w
grunt to przynajmniej jest dobrze zabezpieczona przed zjechaniem w dół razem ze
mną”. Coś w tym było, bo faktycznie po chwili udało mi się stanąć na szczycie.
I wtedy zaczęła się zabawa. Próbowaliście kiedyś chodzić po wąskiej grani,
zrobionej z osypującego się świństwa, stromej jak ciężka zaraza i wysokiej na
dobre kilkaset metrów? Jak spojrzałam w dół, od razu przypomniałam sobie o moim
lęku wysokości. W związku z tym dalszą drogę postanowiłam odbyć na czworaka. W
tej pozycji trudno stracić równowagę.
W końcu dotarliśmy do jakiejś stacji czy bazy naukowej i
zrobiliśmy sobie tam przerwę na siku. Potem ruszyliśmy dalej, ale facet chyba
nareszcie zdał sobie sprawę, że żadne z nas nie dowlecze się do Wieżyczki,
nawet gdyby poganiał nas batogami. Zawróciliśmy więc do Sochaczewa i pod
wieczór byłam już w domu. Czułam się skonana, jednak postanowiłam jeszcze
odwiedzić Ankę, żeby zdać jej relację z wyprawy na wulkan. Ponieważ z naszej
ulicy roztacza się świetny widok na niego, zdecydowałyśmy, że rozmawiać
będziemy na podwórku. Tak żebym mogła w trakcie rozmowy pokazywać jej palcem
dokąd doszliśmy. Usiadłyśmy sobie przy składanym stoliku, z herbatką i
ciastkami, było przyjemnie chłodno. Istny raj na ziemi.
Nagle moją uwagę zwrócił stożek wulkanu. Unosił się nad nim
dym. Zdziwiło mnie to, ponieważ w przewodnikach pisali, że od lat jest wygasły.
A tu nagle ten dym, i na dodatek robi się go coraz więcej. Potem zobaczyłyśmy
wylatującą z krateru lawę. Zaczęłyśmy się zastanawiać jaka jest najmniejsza
bezpieczna, dopuszczalna przez Unię odległość od wybuchającego wulkanu. Wkrótce
dostałam odpowiedź. Jakaś bomba wulkaniczna rozwaliła dom sąsiadów Anki.
Wkrótce spadły następne, za każdym razem, kiedy któraś w coś trafiła unosił się
czarny gęsty dym. Tak czarny, że nie widziałam Anki chociaż stała obok.
Postanowiłam jakoś wrócić do domu, żeby przeżywać katastrofę z rodziną, ale nie
miałam pomysłu jak się tam dostać. Na dodatek zaczął padać deszcz zmieszany z
popiołem. Był gorący i musiałyśmy schować się w domu, żeby nas nie poparzył.
Oczywiście gdybyśmy wtedy doszli na Wieżyczkę, bylibyśmy teraz upieczeni w
lawie. A ta stacja naukowa na pewno była już zdmuchnięta z powierzchni ziemi
lub zasypana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz