Dziś wybraliśmy się do rodziny na wieś, ale w jakiś wyjatkowo nielogiczno-logistyczny sposób. Mianowicie przez pierwszą połowę trasy moja rodzicielka przegoniła mnie piechotą, w dodatku po śniegu i na boso. O dziwo nie tylko nie odmroziłam nóg, ale nawet nie odniosłam obrażeń związanych tradycyjnie z próbami chodzenia boso po polskich poboczach, czyli zero szkła w stopach, zero drzazg, zero odcisków.
W połowie trasy, tata zaparkował białego vana i czekał na nas, żeby...powiedzieć nam, że odtąd musimy iść piechotą, bo -uwaga - las jest tej zimy bardzo suchy i przejazd samochodu ani chybi by go podpalił. W tym miejscu ogłosiłam bunt. Rodzicielka oczywiście się upierała jak osioł, że idziemy dalej na piechotę, ja się uparłam, że nigdzie nie idę i w rezultacie spędziłam całe spotkanie z kocykiem i książką, strzelając focha w jakimś schowku na szczotki.
Tata oczywiście dalej pod lasem, bo przecież samochód nie może wjechać, bo z miejsca pożar. Ech..
Mam wrażenie,że mama w moich snach robi za wcielenie bezsensownej upartości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz